Rodzinka na szlaku – tak określa się rodzina Przybyłów, w składzie: Ania, Krzysztof i ich córka Maja. Wspólne podróżowanie zaczęli jeszcze w 1993 roku na studiach wędrując po Jurze Krakowsko – Częstochowskiej. Później była rowerowa wyprawa przez Afrykę, a także kilka lat w Azji, gdzie urodziła się Maja. Ostatnie dni przed zimową ekspedycją po Gruzji są dobrą okazją by przedstawić ich podróżniczą „biografię”.

– Podróże zaczęliście co prawda już na studiach w pierwszej połowie lat 90., a wasz pierwszy większy niezależny wyjazd, czyli rowerowa wyprawa z Cape Town w RPA do Nairobi w Kenii to rok 2000. Powiedzcie coś o waszych początkach.

– Wspólne podróże rozpoczęliśmy jeszcze w czasach studenckich, kiedy to po raz pierwszy wybraliśmy się z plecakami na piechotę z Częstochowy do Krakowa. Wędrowaliśmy Szlakiem Orlich Gniazd, z dnia na dzień, bez pośpiechu, z namiotem i głową pełną marzeń. Na trasie spotkaliśmy mnóstwo wspaniałych ludzi, którzy w bezinteresowny sposób okazywali nam swoją sympatię. Był to czas, kiedy po raz pierwszy poczuliśmy ducha wolności i przygody, który postanowił nas już nigdy nie opuścić.

Przyszedł czas na małżeństwo. Miało być „normalnie”. Praca, dom, wczasy w Tunezji, które okazały się porażką. Wróciliśmy do Polski i to był moment, gdy zdaliśmy sobie sprawę, że stać nas na coś więcej. Postawiłam na naukę języków, a później było już z górki. Objechaliśmy sporo krajów europejskich, Afrykę Północną. Wróciliśmy, już na własną rękę, do tej „nieszczęsnej” Tunezji. Apetyt rósł jednak w miarę jedzenia, więc coś pchało nas dalej i na dłużej. Wyjazdy kilkutygodniowe przystały nam wystarczać.

Ruszając na rowerach do Afryki na pół roku rzuciliśmy pracę w szkołach. Ludzie stukali się palcami po głowach, ale my wiedzieliśmy, że musimy to zrobić, bo do końca życia będziemy sobie wyrzucać, że nie spróbowaliśmy. I warto było!

Kilka lat spędziliśmy w Azji, a w Bangkoku urodziła się Maja. Nie mieliście żadnych obaw przed kontynuowaniem podróży w trzyosobowym składzie? W końcu opieka medyczna na tym kontynencie dość często nie stoi na najwyższym poziomie, a zdrowie dziecka jest jednak dla każdego rodzica na pierwszym miejscu.

Przy modelu życia jaki prowadziliśmy trudno nam było zdecydować się na dziecko. Jakoś nie widziałam siebie siedzącej przez dziewięć miesięcy w domu i czekającej na potomstwo. Jednak w końcu nadszedł ten moment, a że byliśmy akurat po uszy zakochani w Tajlandii wiedziałam, że jeśli będę w ciąży to poród musi nastąpić właśnie tam.

Jeśli chodzi o opiekę medyczną w Bangkoku, to służbie zdrowia trudno coś zarzucić, więc pod tym względem obaw nie było. Każdego miesiąca udawałam się do lekarza, wiedziałam, w jakim szpitalu będę rodzić itd., ale jako przeciwniczka wszelkich szkół i kursów rodzenia, wiedziałam, że skoro kobiety rodziły zawsze i to niezależnie od szerokości geograficznej, to i ja urodzę. Tak też się stało, a Maja przyszła na świat 8 października roku 2546 i taką datę (według kalendarza buddyjskiego) ma w metryce urodzenia.

– Piszecie, że przez ostatnich dziesięć lat byliście głównie w drodze. W tym momencie musi pojawić się pytanie o to, jak finansujecie swoje podróże, bo formułka „nie stać mnie” jest często dobrą wymówką dla tych, którzy niby chcą, ale ostatecznie zostają w domu.

– Naszym ulubionym mottem są słowa piosenki wszystko się może zdarzyć, gdy głowa pełna marzeń, a serce pełne wiary. Oczywiście, że pieniądze nie rosną u nas w ogródku, nie mamy też bogatej cioci w Ameryce, a to wiąże się z faktem, że ciągle musimy dokonywać wyborów. Wolimy, na przykład, jeździć starym autem, używać ciągle tych samych laptopów, nie wariować pod względem urządzania domu, a pieniądze przeznaczyć na wyjazdy. Wszystkie wydatki staramy się dobrze przemyśleć, bo po co, na przykład, płacić za fitness, skoro ten sam efekt można uzyskać jeżdżąc na rowerze po okolicy? I to w dodatku na świeżym powietrzu!

Często bywa też tak, że pracujemy w miejscu, gdzie akurat zabawiliśmy na dłużej. Daje nam to poczucie dużej satysfakcji, gdyż nie czujemy się ograniczeni danym miejscem, zawodem, czy dyplomem. Gdyby nie podróże nigdy pewnie nie spróbowalibyśmy pracy w branży filmowej, a to ona dawała nam utrzymanie podczas życia w Bangkoku. Statystowaliśmy w lokalnych i międzynarodowych produkcjach. Mieliśmy własne role w miejscowych telenowelach. To niesamowite przeżycie!

Było też kilka lat uczenia w tajskiej szkole pod kambodżańską granicą, malowanie obrazów na pięknych hiszpańskich wyspach, pisanie przewodników, sprzedawanie warzyw i cała gama innych „zawodów”. Wiemy, że nigdy nie należy mówić „nigdy”, bo życie postawiło przed nami już tyle przedziwnych sytuacji, że sami nie wiemy, jak i gdzie dane nam jeszcze będzie na nasze „włóczęgostwo” zarabiać.

– Co jest dla Was najważniejsze w podróży? Brak rutyny, możliwość ciągłego przemieszczania się, oglądanie zabytków? Czy też możliwość poznania ludzi z różnych kręgów kulturowych, dzięki którym możecie lepiej poznać odwiedzane miejsca?

– Dla nas najważniejsza jest sama podróż. Ważniejsze niż jakikolwiek cel jest dla nas bycie w drodze, poznawanie nowych miejsc, kultur, ludzi, języków, a także siebie nawzajem. Pokonywanie własnych słabości, docenianie każdego nowego dnia, każdej chwili, każdego krajobrazu, wschodu i zachodu słońca. Takie rzeczy umykają gdzieś, przy „normalnym” trybie życia. Człowiek goni i goni, gromadzi i zbiera rzeczy materialne, potem je wyrzuca, by nabyć nowe i tak w kółko, nie wiadomo tylko „po co”?

– W jaki sposób podróżujecie? Rowerami, pociągiem, busem, stopem, czy może na jeszcze inne sposoby?

– Podróżujemy w możliwie najtańszy sposób, a kierunek podróży zazwyczaj związany jest z promocją biletów lotniczych na danej trasie. Na miejscu przemieszczamy się głównie na rowerach, pieszo, autostopem, chociaż odbywaliśmy też podróże skuterem, 25-letnim camperem, a także lokalnymi środkami transportu. Kiedyś udało nam się „wydzierżawić” wielbłądy, by objechać obrzeża Sahary, a także podróżować na słoniu i konno. Konik polski należy od jakiegoś czasu do naszej rodzinki, więc podróże ma chyba we krwi.

Kiedy nasza córka była malutka kupiliśmy na targu rykszę i to nią objechaliśmy spory kawał Azji. Maja podróżowała, jak księżniczka w karecie, a my nie byliśmy uzależnieni od przerw na drzemki.

– Które z odwiedzonych przez was miejsc najbardziej zapadło wam w pamięci? Trochę świata już zobaczyliście, ale jestem pewny, że macie swoje ulubione miejscówki, do których chcielibyście jeszcze wrócić.

– Właściwie nie przywiązujemy się do miejsc, ale mimo to jest kilka magicznych zakątków, które powodują, że po ich odwiedzeniu rzeczywistość nie jest już taka sama. Jednym z takich miejsc jest dla nas pustynia Namib z jej niesamowitymi krajobrazami. Fakt, że kiedy musieliśmy pokonywać ją, w dosłownym tego słowa znaczeniu, na rowerach, wydawała nam się najbardziej koszmarnym miejscem na świecie, ale z perspektywy czasu doceniamy jej piękno.

Poza tym Zanzibar, bo mimo całej smutnej historii tej wyspy. Jest to jedno z tych miejsc na ziemi, gdzie nie ma chińskiej cepelii, szklanych domów, a czas wydaje się stać w miejscu. Do tej listy możemy dodać przedziwne państewko Suazi, wciśnięte w granice RPA, maleńką wysepkę Sisuka rzuconą na wody Zambezi, tuż przy granicy Botswany z Zambią, a także ośrodki odradzania słoni w Tajlandii, gdzie bez końca obserwować można życie tych wspaniałych zwierząt, przyczyniając się do ratowania gatunku.

Na naszej „top liście” są jeszcze Bangkok. Jedni go nienawidzą, inni kochają, ale na pewno nikt nie przechodzi obok tego miasta obojętnie, bułgarski Sozopol, włoskie Burano, a także Orla Perć w Tatrach.

 Wydmy Namibii. Gorąca czerwień i mieniący się w słońcu piasek

– Jak przygotowujecie się do swoich podróży? Siedzicie przy mapie i ustalacie trasę, którą później staracie się realizować? Preferujecie korzystanie z przewodników, czy zdajecie się raczej na ludzi żyjących na miejscu?

– Każdą wyprawę staramy się zacząć od wytyczenia jej orientacyjnej trasy na mapie. Zdajemy sobie jednak sprawę, że życie i tak zweryfikuje nasze plany, więc nie trzymamy się wcześniejszych ustaleń za wszelką cenę.

Jeśli chodzi o przewodniki to mają one to do siebie, że w w większości opisują miejsca mocno turystyczne, a my lubimy zjechać nieco ze szlaków i dotrzeć do miejsc, które nie są tak znane i przez to mniej oblegane. Ma się wówczas szansę zobaczyć chociaż niewielki skrawek prawdziwego życia mieszkańców, a nie farsę dla turystów. Wspaniałym źródłem informacji byli dla nas misjonarze, którzy udzielili nam wielu wskazówek w Afryce. Były to wartościowe porady, których nie można znaleźć w większości przewodników.

Podróż z dzieckiem do Tajlandii

Podróż do Kauchakan na rowerach rodzimej marki Crocodil, bez przerzutek :) Tajlandia. 2004. (Fot. Archiwum Rodzinki na szlaku)

 

 

 

 

– Nie zdarza się wam, przynajmniej od czasu do czasu, chwila zadumy, w której do głowy przychodzą wątpliwości, czy aby przez to ciągłe podróżowanie nie tracicie czegoś, co mają ludzie prowadzący bardziej ustabilizowane życie?

– Wychodzimy z założenia, że „tam dom nasz, gdzie my”, a do tego nie jest potrzebna jest stabilizacja. Zresztą, cóż to jest ta „stabilizacja”? W obecnych czasach kredytów, załamań gospodarczych, masowych zwolnień, można ją mieć dziś, a jutro już nie. Stracić można wszystko z wyjątkiem tego, co się przeżyło. Wspomnienia odwiedzanych miejsc i spotkanych ludzi, a także plany czy marzenia na przyszłość rekompensują nam wszelkie braki.

– Co podróże zmieniły w sposobie waszego podróżowania i w waszym życiu? Jak zmienił się wasz charakter, podejście do życia, zarabiania pieniędzy, czy robienia „kariery”.

– Właściwie pozostaliśmy „wierni” pierwszemu sposobowi naszego podróżowania, bo do dziś lubimy wędrówki piesze. Nie licząc jednego nieudanego „wybryku” z biurem podróży, w danym miejscu próbowaliśmy przemieszczać się lokalnymi środkami transportu. Z czasem przesiedliśmy się na rowery, które znacząco obniżają koszty podróży. Był też autostop oraz ryksza. Obecnie najczęściej wybieramy opcję rowerową lub autospopowo-pieszą, gdyż w ten sposób udaje nam się odwiedzać miejsca, do których nie zawsze można dojechać środkami publicznymi. Nie kręcą nas podróże autem, chociaż na szlakach towarzyszył nam też leciwy kamper, gdyż jazda samochodem uniemożliwia bezpośredni kontakt z naturą i ludźmi.

Wspólne podróżowanie przez życie i świat nauczyło nas na pewno dystansu do pojęcia czasu. Nauczyliśmy się funkcjonować „tu i teraz”, co sprawia, że zdaliśmy sobie sprawę z ulotności chwil, które należy doceniać. Nauczyliśmy się też dokonywać wyborów i odróżniać rzeczy dla nas ważne, od nieistotnych.

Inne kultury pokazały nam, że ważniejsze jest „być” niż „mieć”, dlatego nie potrafiliśmy się „wpisać” w ramy kariery i „robienia” pieniędzy. Żadna posada nie jest warta poświęcenia, które uniemożliwia bycie razem, a magiczne chwile wspólnego bytowania na szlakach dają nam poczucie wolności i bliskości ze sobą, naturą i spotykanymi ludźmi.

– W styczniu wybieracie się do Gruzji. Dlaczego akurat tam? Czego się spodziewacie po tym kraju, co chcielibyście zobaczyć, przeżyć? Macie taką swoją przedwyjazdową „bucket list”? I dlaczego akurat zimą? O tej porze roku warunki pogodowe, co powszechnie wiadomo, nie są najlepsze, zwłaszcza w górach.

– Po przemierzeniu Bułgarii, jakoś ciągnęło nas na wschód, a że tanie linie uruchomiły naprawdę tanie połączenie z Kutaisi, padło na Gruzję. Zimą dlatego, że dotąd przeważnie zapuszczaliśmy się w tropiki, no może z wyjątkiem zimowych Alp i Tatr, a bardzo kusi nas, by kiedyś wybrać się na Syberię. Nie chcieliśmy od razu rzucać się na głęboką wodę, więc zaczęliśmy od Kaukazu.

Nasza podróż ma trzy etapy i trzy cele. Pierwszy z nich to trasa Kutaisi – Akhaitsikhe – Akhalkalaki – Tbilisi. W regionie Dżwachetia, graniczącym z Turcją i Armenią, temperatury spadać mogą poniżej -20 stopni C. Nie bez powodu nazywa się ją „Małą Syberią”. Za cel postawiliśmy sobie jednak dotarcie do miasta Akhalkalaki leżącego na Płaskowyżu Dżawacheckim. Po drodze mija się Akhaitsikhe z potomkami Polaków zsyłanych przez władze carskie na Kaukaz. Chcielibyśmy spotkać się z nimi, by wysłuchać wspomnień.

Etap drugi to trasa z Tbilisi do Mtshkety, Ananuri i Stepancmidy (dawne Kazbegi). Mccheta – Mtianetia to region, który uważa się za kolebkę gruzińskiej cywilizacji. Zaczyna się on na północy od Tbilisi i ciągnie aż po Kaukaz Wyskoki i granicę z Rosją. Celem tego etapu wyprawy jest dotarcie do osady Stepancmida położonej na wysokości ok. 1800 m n.p.m. u stóp sięgającego ponad 5 tysięcy m n.p.m. Kazbeku. Tu też możemy liczyć na temperatury poniżej 30o C, więc łatwo nie będzie.

Etap trzeci i ostatni to powrót z Tbilisi do Kutaisi przez Signagi, Lagodechi i Telawi. Jest to najłatwiejszy etap wiodący przez region Kachetia sięgający do granicy z Azerbejdżanem. Tutaj oprócz monastyrów o bogatej historii, chcielibyśmy dotrzeć do Lagodechi z Domem Polskim i twierdzy Machiscyche leżącej tuż przy samej azerbejdżańskiej granicy

Nasza wyprawa ma trzy etapy i trzy cele. Pierwszym z nich są ludzie: ich kultura, tradycje i życie codzienne na Kaukazie. Drugi cel: potomkowie zesłańców na „Małą Syberię” i ich wspomnienia. Cel trzeci – nawiązanie kontaktu ze szkołami podstawowymi, tak by na wiosnę zorganizować kaszubsko – gruzińską wymianę dzieci. Są to tylko plany i ogólny zarys trasy. Jak to zwykle bywa, życie pisze swój własny scenariusz.

– Dziękuję za rozmowę i powodzenia w waszej zimowej wyprawie!

– My również dziękujemy i zapraszamy na: www.annamariaprzybyla.blogspot.com oraz na FB – Rodzina na szlaku.

Bartek Borys

Historyk, miłośnik podróży z plecakiem. Planuje kolejną wyprawę w dzień powrotu z poprzedniej, uwielbia być w drodze. Od czasu do czasu wrzuca zdjęcia na My Point of View.

Komentarze: Bądź pierwsza/y