Kiedy po dwóch minutach znajomości powiedziałam Rebece, że chętnie dołączę do charytatywnego rajdu (bylebym nie musiała codziennie biec trzydziestu kilometrów) wiedziałam, że na północy Japonii jest zima, ale przez głowę mi nie przeszło, że już pierwszego dnia prawie pokona mnie deszcz.

Ekipa Tokio2Tohok (Fot. Kasia Boni)

Ekipa Tokio2Tohok (Fot. Eiko Ito)

To przez deszcz wszystko się opóźniło. Zamiast o jedenastej trzydzieści wyjechaliśmy koło trzynastej. Mamy trzy drużyny. Jedna idzie (cztery osoby), druga jedzie na rowerach (trzy osoby), trzecia biegnie (jedna osoba). Codziennie robimy średnio trzydzieści kilometrów. Po drodze, każdy może do nas dołączyć – choćby na pietnaście minut.

Pierwszego dnia było kilku biegaczy i oni ruszyli jako pierwsi, po nich wyszli chodziarze, a my na rowerach mieliśmy największe opóźnienie. Pod parkiem Ueno, w który za kilka tygodni dzięki kwitnącym wiśniom zamieni się w najpopularniejsze miejsce piknikowe w Japonii, przeorganizowaliśmy plecaki w wózku ciągniętym przez Kouta – Japończyka jadącego z nami na rowerze –  bo było ich tak dużo, że osłonka się nie dopinała (gdzieś musieliśmy zmieścić rzeczy biegaczy). Trzeba było dosztukować ją kilkoma pelerynami.

Mieliśmy zatrzymać się na coś do jedzenia, ale zamiast tego podjechaliśmy do sklepu rowerowego, żeby kupić bagażnik do mojego roweru. Różowy rower został pożyczony od znajomej znajomej i przeszedł podstawowy serwis, ale nikt z nas nie pomyślał o zainstalowaniu bagażnika przed wyjazdem. Dlatego mały plecak musiałam podrzucić Kouta (który ledwo przeżył pierwszy dzień), a duży wziąć na plecy. Padało już tak bardzo, że z rękawiczek mogłam wyżynać wodę, a w butach miałam małe jezioro.

Po siedemnastej zrobiło się ciemno, jechaliśmy pomiędzy polami ryżowymi (wiem, bo prawie wpadłam do rowu irygacyjnego), a o każdym mijanym domu myślałam z nadzieją, że to już tu. To taki moment, w którym robi się wszystko jedno. Plecak ciąży, w butach chlupie, ręce przemarzają, a ja myślę tylko o tym, żeby jakoś to wszystko przetrwać. Liczę w myślach do dziesięciu, do stu, do tysiąca. Albo po prostu: raz, dwa, raz, dwa, lewa, prawa, lewa, prawa, raz, dwa, raz, dwa.

Po dziewiętnastej dojechaliśmy do domu rodziców Kouta w miejscowości Tochigi. Czekali na nas z ręcznikami, włączonymi elektrycznymi piecykami i gorącą kąpielą. W japońskich domach nie ma centralnego ogrzewania, pomieszczenia w zimie dogrzewa się piecykami. Wyjście z ciepłego salonu do holu, w którym temperatura oscyluje koło dziesięciu stopni to prawie bohaterski wyczyn.  Matka Kouta od razu podała ciepły obiad. Oden – gotowane w rybnym bulionie doprawionym sosem sojowym rybne ciasteczka, ziemniaki, rzepa i jajka. Były też warzywa piklowane przez ojca Kouta i ryż z gęstym curry. Kouta opowiadał nam, co działo się w jego domu 11 marca 2011 roku.

– Wszystko spadało ze ścian: ta półka runęła, z tej posypały się kubki. Ściany trzęsły się jakby były z papieru. Zazwyczaj trzęsienie trwa kilka sekund, a to nie chciało się skończyć.

– Mieszkam w Nagoi, szliśmy jedną z głównych ulic, zobaczyliśmy tłum ludzi pod sklepem z elektroniką – opowiadała Rebecca, współorganizatorka całego rajdu. – Patrzyli jak w Tohoku trzęsie się ziemia. Mój mąż, Rich, powiedział „zobaczysz, za trzydzieści sekund też to poczujemy”. Po pół minuty wszystko zaczęło się trząść. Mieszkam w Japonii pięć lat, w życiu nie przeżyłam czegoś takiego. Zawsze opanowani Japończycy zaczęli wybiegać na ulice, stawać we framugach drzwi (to podobno najbezpieczniejsze miejsce). Też się bali. A między Tohoku, a Nagoyą jest sześćset pięćdziesiąt kilometrów!

– Pracuję w Tokio – dołączył się ojciec Kouta. – Po trzęsieniu nie działały żadne pociągi ani autobusy. Ludzie stali po cztery godziny w korku. Nawet karetki nie mogły przejechać. Szedłem na północ, nie wiem jak długo. W tłumie ludzi, ramię przy ramieniu, każdy z nas próbował wrócić do domu. Po kilku godzinach doszedłem na obrzeża miasta, gdzie korek był luźniejszy. Kouta wyjechał po mnie samochodem.

Ojciec Kouta włączył nagrany wcześniej film. Sceny znane z internetu – fala, która rozbija się o kilkunastometrowe drzewa, które za chwilę łamią się jak zapałki. Brunatna woda, która wygląda jakby płynęła bardzo powoli, ale siłę ma taką, że zagarnia po drodze samochody i domy. Twórcy filmu odnaleźli ludzi, którzy kręcili te ujęcia komórkami.

Ja sama poznałam mężczyznę, który nie zdążył opuścić domu zanim przyszło tsunami. Schował się w domu. Woda zaczęła wlewać się przez drzwi, po dwóch minutach miał ją do pasa. Chwycił się za framugę i podciągnął do góry. Po pięciu minutach woda zatrzymała mu się przy brodzie. A potem zaczęła się cofać. Do dzisiaj na framudze są ślady jego paznokci. Ma osiemdziesiąt lat.

– Mój znajomy, którego poznałem kiedy pomagałem sprzątać po tsunami – włączył się Dean, współorganizator rajdu- uciekł na drugie piętro swojego domu. Tsunami uderzyło w dom i porwało go ze sobą. Od uderzenia dach pękł na pół. Facet wyszedł przez dziurę w suficie i zaczął skakać pomiędzy dachami płynących domów. Przecież to są historie, które słyszysz tylko na filmie.

– Nagrywam każdy film o wydarzeniach z marca 2011 roku, który pojawi się w telewizji – powiedział ojciec Kouta. – I potem oglądam. Żeby nie zapomnieć. Za szybko zapominamy, co się tutaj stało cztery lata temu.

Kolejna część: Ume i spękane ściany

Kasia Boni

Z wyjazdów przywozi smaki i notesy pełne przepisów. A potem próbuje te smaki odtworzyć, żeby choć na chwilę wrócić do wspaniałej Azji (i nie tylko tam). Pisze o tym na blogu Smak Podróży

Komentarze: Bądź pierwsza/y