Przez ostatnie dni nie padało i wreszcie mogłam rozejrzeć się po okolicy. Mijamy niewielkie miasteczka z pociemniałymi od deszczu i słońca drewnianymi domami. Na balkonach wietrzą się kołdry w kwiatki i wzorzyste futony – japońskie materace. Słychać szczekanie niewielkich brązowych psów o zakręconych ogonach i wesołych oczach.

Znad płotów wystają gałęzie z delikatnymi różowymi pączkami – to japońskie morele (ume), które kwietną wcześniej niż wiśnie i przez niektórych uważane są za znacznie piękniejsze, bo pojawiają się, kiedy na ziemi jeszcze leży śnieg. Pierwsze imprezy organizowane z okazji kwitnienia drzew na cesarskim dworze w VIII wieku odbywały się właśnie dla ume, a nie dla sakury.

 

Tokio2Tohoku

Krajobrazy z drogi (Fot. Katarzyna Boni)

Po czterech dniach wjechaliśmy w góry. Powietrze pachnie igliwiem, otaczają nas piękne sosnowe lasy. Wioski są puste, tylko czasem mijamy kogoś na ryżowym polu. Niekiedy pomiędzy drzewami mignie kamienna brama torii – która w religii shinto oddziela to, co świeckie od tego, co święte.  Po ostrych podjazdach wymoczyliśmy nasze ciała w onsenach – japońskich łaźniach zbudowanych nad gorącymi źródłami. Najbardziej lubię łaźnię zewnętrzną: rotenburo. Kamienny basen na świeżym powietrzu z wodą o temperaturze koło siedemdziesięciu stopni i widokiem na las i góry. Piekące mięśnie relaksują się, skóra chłonie minerały – nie znam lepszego sposobu na odpoczynek po kilkugodzinnym wysiłku. W onsenie rozmowy biegną innym torem, Japończycy mają powiedzenie „naga konwersacja” – bo tu nie ma się nic do ukrycia. Z gorącej wody wygonił nas dopiero deszcz.

Siedzące z nami w łaźni starsze Japonki nie mogły uwierzyć, że na rowerach jedziemy z Tokio do Tohoku. Śmiały się, dopytywały, robiły wielkie oczy. A potem zaczęły podawać nam dłonie i życzyć szczęścia.

Musiały nam dobrze życzyć, bo mamy niezwykłe szczęście do noclegów. Codziennie śpimy w zupełnie innym miejscu – od biznesowego hotelu, w którym dostaliśmy ogromny pokój dla całej grupy, przez zapyziały hotelik, w którym trochę straszyło, po gościnę w górskiej chacie znanego japońskiego tłumacza (który z żoną w młodości miał zespół country, i który wieczorem chwycił za gitarę i śpiewał nam Johnn’ego Casha). Ostatnią noc spędziliśmy w niezwykłym studwudziestoletnim domu, którego właściciele goszczą tylko ludzi z polecenia. Kiedy do nich przyjechaliśmy, po kilku godzinach pedałowania przez góry pod wiatr,który czasem przywiewał nam śnieg, gospodyni czekała z gorącą czekoladą.

Specjalnie dla nas włączyła kotatstu – niski stolik z kocami doczepionymi do każdego z brzegów. Pod stołem jest grzałka. Kiedy pod koce wsunie się nogi po ciele rozchodzi się błogie ciepło. Dom pełen był przesuwanych drzwi z delikatnymi malunkami, wąskich korytarzy i ciemnych zaułków.  Spaliśmy na matach tatami, które – kiedy są świeżo zrobione – przyjemnie pachną trawą. Gospodyni przygotowała dla nas prawdziwą ucztę. Na stołach w głównym pokoju, pod ołtarzem dla bogów shinto i pod buddyjskim ołtarzem dla przodków, ustawiła kociołki nabe – japońskiego hot potu. We wrzącym bulionie gotowaliśmy warzywa, kulki rybne, grzyby, tofu. Gospodarz częstował własnym alkoholem na ryżu, a potem miejscową sake, która dla mnie smakuje, jak wiosna.

Japoński dom

Japoński dom. (Fot. Kasia Boni)

W domu niektóre drzwi się nie domykają, widać też pęknięcia na ścianach. To nie ze starości – tylko przez trzęsienie ziemi z 2011 roku. To najsilniejsze zarejestrowane trzęsienie ziemi na świecie. Było tak silne, że przesunęło całe miasta. Tak, jak Ishinomaki, które obniżyło się o trochę ponad metr i przesunęło na południowy zachód.

Dean, który biegnie całą drogę razem z nami (średnio trzydzieści kilometrów dziennie) przyjechał do Ishinomaki miesiąc po trzęsieniu ziemi i tsunami.

Właściwie jechałem do miasta Kesennuma. Nie, właściwie to właśnie wyjechałem z Japonii po rocznym pobycie, żeby pojechać do Los Angeles. Byłem przez chwilę w Londynie i wtedy wydarzyła się katastrofa. To, że wrócę do Japonii pomagać, było oczywiste. Tym bardziej, że właśnie założyłem organizację, której celem jest niesienie pomocy: Interpid Model Adventures. Wylądowałem w Tokio, wziąłem plecak i lokalnymi pociągami jechałem na północ. Dojechałem do Iwaki, tuż obok zamkniętej zony wokół elektrowni Fukushima Daiichi. Ludzie powiedzieli mi jedź dalej, do Kesennuma, tam naprawdę potrzebują pomocy.

Ale kiedy dotarłem do Ishinomaki i zobaczyłem jak wygląda to miasto było dla mnie jasne, że to tam jestem potrzebny. Wszystko było w szlamie, zdechłych rybach, wodorostach. Połamane, zburzone. Ludzie mieszkali z samochodem wbitym w ścianę. Albo na piętrach domów zalanych wodą przez tsunami – cała podłoga, schody i meble były umazane błotem. Nie mieli nic do jedzenia, dostawiali tylko ryż z wodorostami. Przecież to nie ma żadnej odżywczej wartości. Planowałem przyjechać na kilka tygodni, zostałem dziewięć miesięcy. Razem z czwórką innych obcokrajowców pomagaliśmy sprzątać. W Ishinomaki dosłownie nic nie było. A my mieliśmy komputery i internet, zaczęliśmy pisać bloga. Po kilku wpisach rozdzwoniły się telefony – ludzie pytali, jak mogą pomóc. Ktoś wypożyczył ciężarówkę, ktoś dał paczkę wody, ktoś inny lodówkę. Ludzie byli niezwykle hojni – mieszkańcom Ishinomaki dawali nawet samochody.

Tohoku, północna część Japonii, to ziemia trochę zapomniana. Rolnicza, z zimnym klimatem. Coraz więcej młodych wyjeżdżało do dużych miast jak Tokio, Osaka, Nagoya. Mówi się, że tsunami tylko przyspieszyło ekonomiczny upadek Tohoku. Ci, którzy potrzebowali wymówki, żeby się wynieść dostali ją. W większości zostali ludzie starsi, którzy nie mają już siły ani chęci zmieniać swojego życia. W Japonii ludzie żyją w niewielkich społecznościach tworzonych przez rodziny z jednej wioski, dzielnicy, czy miasteczka. Teraz te społeczności zostały złamane. Przez tsunami i wybuch w elektrowni Fukushima Daiichi ewakuowano ponad czterysta tysięcy ludzi. Ponad dwieście tysięcy nie wróciło do swoich domów. Wrócił lekarz, ale nie wrócił właściciel apteki i w wiosce brakuje lekarstw. Albo sklepikarz zdecydował się  na nowo otworzyć sklep, ale połowa ludzi z wioski nie wróciła i sklep nie ma się z czego utrzymać.

Jak im pomagać?

Wszystko, co można było kupić zostało kupione – mówi Rebecca, która zorganizowała nasz rajd. – Jedyne, co możemy im teraz dać, to nadzieja. Pokazać, że nie zostali zapomniani.

Więc pedałujemy dalej – przez góry porośnięte sosnowymi lasami, przez wioski, w których wietrzą się wzorzyste materace i przez ryżowe pola, na których czasem widzimy samotną postać.

Kolejna część: Fukushima. Katastrofa atomowa ciągle trwa

Kasia Boni

Z wyjazdów przywozi smaki i notesy pełne przepisów. A potem próbuje te smaki odtworzyć, żeby choć na chwilę wrócić do wspaniałej Azji (i nie tylko tam). Pisze o tym na blogu Smak Podróży

Komentarze: Bądź pierwsza/y