Już prawie tydzień płyniemy Nilem na barce zmierzającej z północnej części kraju do Dżuby – stolicy Południowego Sudanu. Wszystko po to, by uczcić imię Kazimierza Nowaka – Polaka, który jako pierwszy człowiek na świecie samotnie pokonał Afrykę.

9 III – dzień szósty: Proste życie

Płyniemy szerokim na kilkanaście metrów korytarzem. Korytarz jest z kopru. Koper ma ze trzy metry wysokości i nie widać zza niego nic.

Witamy na rozciągających się na przestrzeni dziesiątek kilometrów kwadratowych bagnach Sudd. To co wygląda jak przerośnięty koper to tak naprawdę papirus. Rozciąga się po horyzont. Z dachu pushera wygląda to wszystko niesamowicie. Jest tu tak płasko, że wydaje się to aż niemożliwe. Ze starej radzieckiej mapy wynika, że morze zieleni ma sześćdziesiąt kilometrów szerokości, a przewyższenie terenu wynosi na tym obszarze zaledwie cztery metry.

Pierwsza część relacji z barki: W górę Nilu (I)

W korytarzu są co jakiś czas dziury. Stoi w nich po dwóch, trzech Murzynów, czasem trafi się cała rodzina. – Proste życie prowadzą – mówi Adam, mechanik, który codziennie zabija nas swoim śmiechem. – Ścinają trzcinę, łowią ryby. Dobrze im z tym.

Trzcina w postaci wielkich tratw spławiana jest później do najbliższych osad. Na tratwach tych popłyną posplatane w długie warkocze ryby. Na razie wiszą i suszą się a słońcu.

Uczynna kobieta zawsze poda mężowi kałasznikowa. Z tej broni miałem strzelać do krokodyli. Pod koniec trasy zwierzęta się już jednak nie pokazały. (Fot. Grzegorz Król)

Uczynna kobieta zawsze poda mężowi kałasznikowa. Z tej broni miałem strzelać do krokodyli. Pod koniec trasy zwierzęta się już jednak nie pokazały. (Fot. Grzegorz Król)

10 III – tydzień na łajbie: O słodka…

Płyniemy korytarzem. Korytarz jest z kopru… Monotonna to podróż.

Wieczorem mamy być w miejscowości Adok. Powstaje plan, żeby zaopatrzyć się w kanister merisy – miejscowego trunku o mocy zbliżonej do piwa. Robi się go z sorgo albo bananów, a do fermentacji używa np. krowiego moczu.

Z takim planem raźniej się przemieszczać po pokładzie w poszukiwaniu cienia, łatwiej zmieniać pozycje siedzące na leżące, półleżące, na siedzące w inny sposób, w inną stronę, bądź pod innym kątem. Po siedmiu dniach tylne części ciała domagają się tych zmian coraz częściej. Nawet żar lejący się z nieba nie wkurza już tak bardzo.

Ulubiona przyśpiewka Kuby to ostatnio jednozdaniowa pieśń błagalna, będący wyrazem beznadziei protestsong unoszący się nad Nilem.

O słodka dupo – brzmi tekst. Na nutę żałobną, płaczliwą, z rozciągniętym w nieskończoność, jękliwym uuuuuuuu…

Wieczór. Do Adoku, z przystani prowadzi szeroka na dwa metry, pokryta pomarańczowym pyłem droga, na końcu której jest targ z wymarzonym trunkiem. Jechać się nam nie chce, bo choć słońce chyli się ku zachodowi, skwar panuje nieziemski. Do tego wilgotność taka, że ciała pokryte są warstwą wody. Położysz się na chwilę, podniesiesz, a na metalowym pokładzie zostaje kałuża potu. Nawet z Murzynów się leje.

Wciągamy na pokład zgrzewkę piwa. Miejscowi wciągają kilogramy suszonych ryb. Wielkie, poplątane naręcza, ciężkie tak, że uginają się pod nimi rosłe jak dęby chłopiska. Ląduje to wszystko jakieś dwa metry przed naszymi namiotami. Cuchnie okropnie. Wiatr, choć niewielki, wieje centralnie w kierunku  obozowiska.

Razem z rybami na barce instaluje się kilkudziesięciu pasażerów. Przed nami momentalnie wyrasta obozowisko. Są wielcy na dwa metry ludzie Dinka, są dumni Nuerowie i plemiona z samego południa kraju. Najbardziej wyróżniają się ci ze skaryfikacjami na twarzach. To charakterystyczne, biegnące w poprzek czoła blizny po plemiennych nacięciach.

11 III – dzień ósmy: Faceci od garów

Od rana wielkie budowanie. Żeby przetrwać trzeba osłonić się przed palącym słońcem. Wiadomo, że cienia, którego w marnych ilościach dostarczają nadbudówki na barkach, nie wystarczy dla wszystkich. Więc powstają wymyślne konstrukcje. Stelaże z bambusów, daszki z brezentu, zasłony z kobiecych ubrań. Jeśli chodzi o ostatni budulec, to jest w czym przebierać. Większość pań na łajbie czuje się jak u siebie w domu. Chodzą po pokładzie tylko w czymś co przypomina koszule nocne. Reszta jest do wzięcia.

Z kobietami szybko łapiemy kontakt. Spotykamy się w kuchni, znaczy na pokładzie barki, tej jedynej, która akurat nie jest wypełniona paliwem. One gotują na rozżarzonych węglach, my na ruskim „szmelcu”, który przy rozpalaniu za każdym razem sprawia wrażenie jakby miał eksplodować. Garnki za to mamy identyczne. Z lichej blachy, z powyginanym dnem i pokrywkami, które żeby je domknąć, trzeba docisnąć z łokcia.

Miasteczko bor wita nas malowniczym widokiem. Miejska rzeźnia ulokowana jest tuż przy przystani. (Fot. Grzegorz Król)

Miasteczko bor wita nas malowniczym widokiem. Miejska rzeźnia ulokowana jest tuż przy przystani. (Fot. Grzegorz Król)

Dziś znowu soczewica – osiem garści na trzy podsmażone na oleju cebule. Do tego brązowa woda z Nilu, dwie papryczki, trochę przypraw i przecieru z pomidorów. Pożywnie i zdrowo. Słowa monotonnie nie chciałbym nadużywać w tej historii.

Poza kucharzem jesteśmy jedynymi facetami na statku, którzy sami sobie gotują. Dla Murzynów to zajęcie wydaje się niegodne. Jak wiele innych zresztą. Może nawet jak wszystkie, poza grą w remika, której oddają się z wielką namiętnością.

14 III – dzień jedenasty: Krwawy sport

Jest godzina 13.28. Stanęliśmy. W ciągu ostatnich trzech godzin pokonaliśmy niespełna sześć kilometrów. Gdzie te czasy, kiedy narzekaliśmy na średnią prędkość 8 km/h, jaką „Africa” rozwijała w ciągu pierwszych dni rejsu.

Jeden z silników odmówił posłuszeństwa. Adam mówi, że chiński, a wszystko co chińskie to złom. Jedziemy więc na jednym. Choć teraz to raczej na jednym stoimy.

Nie piszę od trzech dni. Tak gorąco i wilgotno, że się po prostu nie chce. Z dnia na dzień jest coraz gorzej. Teraz już leje się z człowieka bez przerwy. Jak na chwilę przestanie, znaczy, że wylało się wszystko. Wystarczą wtedy dwa łyki i sytuacja wraca do normy. Płyn po chwili jest już na zewnątrz i grubą warstwą potu rozlewa się równomiernie po całym ciele. Niestety nie pić się nie da, trzeba przywyknąć.

Godz. 13.41. Problem jest chyba spory. Kapitan pyta czy mamy telefon satelitarny. Chyba chce wysłać S.O.S.

Późny wieczór. „Africa” poczuła się tak kiepsko, że trzeba było zostawić dwie barki. Z pozostałymi dwoma rozwijaliśmy zawrotną prędkość 3 km/h. I to tylko na prostej. Nową rozrywką stało się pokonywanie zakrętów. Rekord – wąski, dziewięćdziesięciostopniowy łuk w półtorej godziny.

Rozwaliłem nogę podczas gry w piłkę. Piłki oczywiście nie było, tylko stara, metalowa puszka po ananasach. Przy dośrodkowaniu na sąsiednią barkę wbiła się w wielkiego palca. Krew lała się gęstym strumieniem. Na pocieszenie żołnierz z legowiska obok wyciągnął kałasznikowa i obiecał, że jak zobaczymy kolejnego krokodyla, będę mógł go pociągnąć całą serią.

15 III – dzień dwunasty: Handel wymienny

Koper już nie dominuje, innego zielska sporo. Czasem tuż przy brzegu pojawiają się szerokie na parę metrów poletka kukurydzy. Obok nich co jakiś czas stoi prymitywna chatka. Z miejscowymi prowadzimy ciekawą grę. Oni w nas ciskają kolbami kukurydzy, my rzucamy na brzeg pociskami z cebuli. Taki rzeczny handel wymienny.

Wczoraj mieliśmy być w Bor, stolicy stanu Junglei. Chociaż zostało tam zaledwie trzydzieści kilometrów, nie dopłyniemy nawet dzisiaj. Od kilku dni pusher zatrzymuje się na noc. Za płytko, żeby płynąć. Siedzimy więc na dachu i nasłuchujemy baraszkujących w wodzie hipopotamów. Słychać tylko porykiwanie i fontanny rozbryzgującej się wody. Nie widać nic, bo niebo zasnuły gęste chmury – znak zbliżającej się pory deszczowej.

16 III – dzień trzynasty: To jeszcze nie koniec

Dochodzi południe. Coraz więcej konstrukcji z blachy falistej zapowiada, że zbliżamy się do celu.

W końcu dobijamy do przystani. Miejsce jest wyjątkowo malownicze. Nad barkami krążą sępy i inni wielbiciele padliny. Tuż obok wybetonowany plac ogrodzony kilkudziesięciocentymetrowym murkiem, z którego wąska rynna odprowadza krew prosto do Nilu. Obrazu dopełnia sterta krowich łbów leżących na ziemi. Specyficzna miejska rzeźnia…

Tak po prawie dwóch tygodniach dotarliśmy do miasta Bor. „Africa” zakończyła tu trasę, więc skorzystaliśmy z gościny w obozie Polskiej Akcji Humanitarnej. Myśleliśmy, że to koniec podróży Nilem. Splot zdarzeń sprawił, że po kilku dniach musieliśmy znowu wsiąść na barkę. Stuosiemdziesięciokilometrowy odcinek do Juby zajął nam kolejne siedem dni. Ale to już zupełnie inna historia…

Grzegorz Król

Ostatnio jeździł motocyklem po Bałkanach, ale nic o tym nie napisał. Robi Peron4 i bardzo lubi podróże.

Komentarze: (1)

kama 15 maja 2010 o 18:53

Świetnie napisane, przepiękne zdjęcia – chce się więcej takich reportaży:)

Odpowiedz