Wreszcie jedziemy w upragnione góry. Już nie możemy doczekać się kiedy będziemy w Karakorum. Jednak nie wiedzieliśmy, że spełnienie tego marzenia będzie okupione ciężkimi przeżyciami…

Po przedłużonej wizycie w Lahore wpadliśmy przypadkiem na ten sam pomysł: nie jedziemy do Islamabadu, jak wcześniej planowaliśmy, jedźmy prosto do Gilgit, czyli w góry Karakorum. Tak się stało.

Z Lahore wzięliśmy poranny autobus do Rawalpidni, przez miejscowych zwanego po prostu „Pindi”. Autobus miał wyjątkowo wygodne fotele, a z głośników sączyła się muzułmańska muzyka a capella. Była tak łagodna i przyjemna dla ucha, że natychmiast zasnęliśmy. Obudziliśmy się kilka kilometrów przed Pindi.

Autobus jechał docelowo do Islamabadu i nie zawijał do centrum Rawalpindi. Kierowca wysadził nas na środku wielkiego skrzyżowania na obwodnicy miasta i pokazał kierunek, w którym mamy się udać. Z autobusu wypadliśmy wprost na wielkie krzaki konopi indyjskich, przy których stał policjant i udawał, że kieruje ruchem. W rzeczywistości po prostu stał i ziewał… nic go nie interesowało. Ciężka praca, nie ma co!

Szybko złapaliśmy transport, który zawiózł nas na dworzec autobusowy w Pindi. Tam kupiliśmy bilety na autobus do Gilgit, który odjeżdżał za dwie godziny. Usiedliśmy więc w obskurnej poczekalni. Pakistańczycy poubierani w swoje tradycyjne szalwar-kamiz patrzyli na nas z ciekawością.

Godzinę przed odjazdem autobusu, zaczął się załadunek bagaży. Na dachu autobusu zaczęły lądować torby, worki, beczki, zmasakrowany rower, jakieś stare, brudne fotele i nasze plecaki. Całość przypominała raczej  jakieś wysypisko śmieci, czy graciarnię niż zbiór bagaży… Wszystko przywiązano licznymi linkami, co by ten imponujący ładunek nie pospadał po drodze.

Ruszyliśmy. Za jakieś 18 godzin będziemy na miejscu.

Początkowo autobus zwinnie gnał przez nienajgorszej jakości pakistańskie drogi. Sytuacja zmieniła się nieco, gdy wjechaliśmy w tereny górzyste. Liczne serpentyny spowolniły jazdę autobusu, ale nie było tak źle. W dodatku nadeszła noc i po prostu zasnęliśmy.

Obudził nas straszny łomot i mieliśmy ważenie, że autobus wprost podskoczył. Świtało. Jechaliśmy bardzo wolno. Drogi praktycznie nie było. Z jednej strony widać było ścianę skalną i miało się wrażenie, że w każdej chwili może runąć z niej jakiś głaz, wprost na nasz autobus. A co jest z drugiej strony? Przepaść. W dole, szerokim korytem płynęła niespokojnie rzeka Indus, miała kolor kawy z mlekiem.

Wjechaliśmy w najgorszy fragment Karakorum Highway. Zastanawialiśmy się dlaczego nazywa się tę drogę highway skoro raczej przypomina polną drogę z fragmentami asfaltu, który z kolei wyglądał jak polska szosa po zimie. Doszliśmy do wniosku, że nazwa Karakorum Highway dotyczy raczej wysokości na której leży, jest po prostu „high” (wysoko) nad poziomem morza. Innego wytłumaczenia nie ma.

Koszmar tej podróży potęgowały liczne objazdy. Autobus skakał jak szalony na wertepach, co przyprawiało nas o mdłości… już to raz przerabialiśmy w Pakistanie. W dodatku jakieś małe dziecko zaczęło głośno płakać, a właściwie krzyczeć i kontynuowało do końca podróży, czyli kilka godzin. Byliśmy wykończeni.

Podróż byłaby sprawna, gdyby nie te ostatnie godziny jazdy po dziurach, w dodatku słońce zaczynało przypiekać i zrobiło się gorąco. Kompletnie zmęczeni, po 20 godzinach jazdy, dotarliśmy wreszcie do Gilgit, a potem do hostelu „Madina”. Miejsce spodobało nam się od razu, ale nie wiedzieliśmy jeszcze, że po miesiącu, przy odjeździe uświadomimy sobie pewną ważną rzecz…

Alicja Rapsiewicz

Kocha góry i wszystko, co z nimi związane. Od 1 lipca 2009 roku w podróży dookoła świata - LosWiaheros.

Komentarze: Bądź pierwsza/y