Nie mija więcej jak pół minuty i w otwartych drzwiach naszego pokoju staje Nesim. Jest wyraźnie poruszony, chyba zdenerwowany. Mówi coś podniesionym głosem i każe się zbierać. Zaczynamy się martwić, że chyba czymś podpadliśmy i chce nas wyrzucić z wioski.

Odkąd zjechaliśmy z asfaltu szutrowa droga prowadzi nas podnóżem potężnego masywu Suphan Dagiego. Przejeżdżamy przez pasterską wioskę – skromne domostwa i spoglądający na nas z ciekawością ludzie. W nozdrza wdziera się specyficzny zapach hodowlanego bydła, które dostrzegamy za wsią na pastwiskach. Psy pilnujące owczych stad ujadają za naszymi motocyklami i próbują nas dogonić. Większość z nich to pokaźne okazy więc dla własnego bezpieczeństwa nieco przyśpieszamy.

Jedziemy zgodnie ze wskazaniami GPSa do ostatniej, najwyżej położonej osady. Wyjątkowo tego dnia dopisuje nam słoneczna pogoda, chociaż sam wierzchołek wulkanicznego masywu skrywa się w białych chmurach. Po około dwudziestu kilometrach docieramy do malutkiej osady pasterskiej leżącej na ponad 2400 m n.p.m.. Tu kończy się droga, a nam zdaje się, że również świat ma tu swój koniec.

Motocyklowa wyprawa do tureckiego Kurdystanu

Powitalny komitet w kurdyjskiej wiosce. (Fot. E. Jóźwik)

 

Relacja z motocyklowej podróży przez Turcję

Garaż dla naszego sprzętu. (Fot. E. Jóźwik)

Czy można się stąd dostać na Suphan Dagi?

Osada to dosłownie kilka gospodarstw, parę stogów siana i jedna duża, błotnista kałuża robiąca za wodopój dla owiec. Proste jednokondygnacyjne domy na planie kwadratu oraz pobudowane z kamienia zagrody, wychodki i inne pomieszczenia gospodarcze. Przy większości domów nieduża cysterka z wodą. I ludzie, wyraźnie zaciekawieni pojawieniem się obcych.

Podjeżdżamy do wychylającego się nieśmiało zza rogu jednego z domów mężczyzny. Jak tu kogoś podejrzewać o znajomość angielskiego? Jak zapytać o to co nas interesuje? Bardziej na migi, bardziej angielskim niż polskim, choć w sumie co to za różnica, próbujemy się dowiedzieć czy może da się stąd startować na Suphan Dagi i czy moglibyśmy zostawić tu motocykle. Tak naprawdę tylko dźwięk nazwy szczytu wywołuje zrozumienie u naszego rozmówcy, ale wsparty gestami zdaje się prowadzić do celu tej rozmowy. Mężczyzna kiwa głową, wskazując ręką na szczyt i wszystko to sprawia wrażenie, krótkiego – ok.

Nagle za nami, spośród ciekawskiej gromadki głównie dzieci, wybiega ubrany w marynarkę jegomość, tak gdzieś około pięćdziesiątki. Coś mówi choć kompletnie go nie rozumiemy. Uścisk dłoni niweluje językowe niedogodności. W sposób analogiczny do tego sprzed kilku chwil tłumaczymy mu o co nam chodzi. Pokazuje nam, żeby jechać za nim. Prowadzi nas kilkadziesiąt metrów pod… garaż, w którym zaparkowany stoi dostawczy ford tourneo. Jak się okazuje należący do niego. Garaż co prawda prowizoryczny, bo z plandeki rozwieszonej na drewnianej konstrukcji, ale spełniający swoją funkcję. Wskazuje, żeby postawić motocykle koło jego auta. Kiedy parkujemy sprzęty wokół nas jest już spora grupka kibiców. Dla nas w tym momencie najważniejsza jest informacja, że da się stąd atakować szczyt i że mamy gdzie zostawić nasze rumaki.

Tureccy Kurdowie

Rassul i Nesim. (Fot. E. Jóźwik)

Herbata u Szefa

Kiedy się przebieramy i pakujemy plecaki dostajemy od Szefa (szybko zaczęliśmy go tak nazywać i chyba było w tym dużo racji) zaproszenie na herbatę. Trochę się z tym mozolimy, pewnie dlatego po kilkunastu minutach je ponawia. Nie tylko dzieci ale również dorośli są wyraźnie zainteresowani naszym sprzętem. Po tym jak już przyjrzeli się motocyklom biorą w ręce z zaciekawieniem wszystko po kolei, kije trekkingowe, czekany, aparaty, kamerę czy nóż. Szef upewnia się czy kufry da się zamknąć na zamek. Kiedy pokazuje mu, że tak wydaje się uspokojony.

W końcu gotowi idziemy do jego domu. Oczywiście na schodach zostawiamy nasze buty. Tuż za drzwiami w dużym pomieszczeniu na podłodze siedzą kobiety. Skromnie odpowiadają na nasze przywitanie. Nas jednak gospodarz prosi do kolejnego pokoju. Tam rozgaszczamy się na rozłożonych na dywanie poduszkach. Z nami siada tylko on. Jest wyraźnie dumny i zadowolony. Chyba dobrze czuje się w roli gospodarza podejmującego nietypowych gości.

Przez dłuższą chwilę nikt nic nie mówi, bo niby jak tu zacząć kiedy wspólnego języka brak? Powoli przełamujemy lody. Najprościej i najszybciej przecież można się przedstawić. Szef ma swoje imię – Nesim, a siedzący naprzeciwko nas młody mężczyzna – Rassul. Jest jeszcze Feizi, syn Nesima. Za chwilę do pokoju wchodzi mała, może 5-6 letnia dziewczynka, jego córka. Przynosi tacę ze szklankami i czaj.

Herbata po turecku, szybko stała się naszym ulubionym trunkiem, za którym później nieraz jeszcze zatęskniliśmy. Przygotowuje się ją w dwóch dzbankach stojących jeden na drugim. W dolnym gotuje się sama woda, w górnym czaj, dosłownie, sama esencja. Do malutkich szklaneczek nalewa się najpierw trochę czaju z górnego dzbanka po czym rozcieńcza gorącą wodą. Jednocześnie dzięki takiemu rozwiązaniu, nawet po długim czasie cały czas piję się gorącą herbatę.

Jest w tym ich spożywaniu czaju coś niezwykłego. U nas gości sadza się przy wódce i chcąc nie chcąc po kilku głębszych przełamuje się wszelkie bariery komunikacyjne i nagle nie przeszkadzają odmienne języki, to, że ktoś jest małomówny, a ktoś inny nieśmiały. I się kręci aż wszyscy nie zalegną. Tu jest inaczej. Można by powiedzieć – trudniej. Nie ma procentów, które otwierają człowieka. A mimo to właśnie przy czaju siedzi się godzinami i rozmawia. Piękne jest to, że szklanka praktycznie nigdy nie stoi pusta. Kiedy kończymy jedną, córka Nesima od razu nam ją uzupełnia. I tak aż do momentu gdy wyraźnie nie powiemy stop. Nikt się nie pyta czy chcemy jeszcze, czy może dolewkę. Dopóki nie powiesz STOP cały czas masz herbatę w szklance.

To trochę przypomina klimat dawnych czasów, Jedwabnego Szlaku, przynajmniej domniemany klimat. Kiedy znużonych wędrowców witało się herbatą. W końcu wpływa ona pozytywnie na cały organizm, zarówno na zdrowie jak i nastrój. Zachodni naukowcy doszli do tego stosunkowo niedawno, tam gdzie kultura picia czaju ma wielowiekową tradycję wiedzą to od dawna. Ciekawe jest to, że córka Nesima jest jedyną przedstawicielką płci żeńskiej, która przebywa z nami w pokoju.

 7 razy tak dla podróży na motocyklu

Nesim pokazuje nam zdjęcia swoich synów (tylko synów) wiszące na ścianie i opowiada o nich. Zdaje się, że tylko jeden Feizi nadal tu mieszka. Kiedy o nich mówi bije z niego duma, podobnie jak wtedy kiedy głaszcze po głowie małego kilkuletniego brzdąca (najpierw myśleliśmy, że to dziewczynka, ale właśnie to traktowanie spowodowało, że zmieniliśmy zdanie), który siedzi obok niego. W kącie pokoju dostrzegamy ozdobną księgę. Z gestów i słów Nesima wnioskujemy, że to Koran. Z wielką czcią jego córka bierze księgę w ręce, całuje okładkę po czym otwiera. Kiedy pytamy czy możemy zrobić zdjęcie Nesim kręci głową i palcem pokazuje do góry. Pozostaje nam jedynie zapamiętać wygląd misternie zdobionych stron. Następnie z takim samym szacunkiem dziewczynka odkłada księgę.

Trzysta metrów przed szczytem

Powoli musimy się zbierać do wyjścia, godzina już późna, a czterotysięcznika nie zdobywa się między obiadem, a kolacją. Nesim proponuje nam herbatę na drogę. Kiedy wracam z termosem słyszę dobiegający z pokoju głos: Kurd! Kurdystan! W swojej ignorancji nie wiedzieliśmy nawet, że jesteśmy na ziemi Kurdów. Owszem to, że Kurdowie w Turcji żyją było nam wiadome, tylko jakoś nie przyszło nam do głowy, że już jesteśmy na ich terytoriach.

Szef jeszcze kilka razy z prawdziwą dumą w głosie podkreślił swoją przynależność do kurdyjskiego narodu. Nie omieszkał też pokazać co myśli o zachodniej Turcji, władzach w Ankarze i Stambule oraz USA. Niestety problem Kurdów w samej Turcji jest nierozwiązany od jakiś stu lat. Praktycznie do lat dziewięćdziesiątych Kurdowie byli na marginesie, nie mogli praktykować sowich obrzędów ani posługiwać się oficjalnie własnym językiem. Dopiero zacieśnianie tureckich stosunków z Europą wymusiło na władzach w Ankarze pewne ustępstwa. Mimo to do tej pory wiele spraw zostaje niewyjaśnionych, a kurdyjscy rebelianci co jakiś czas przypominają o sobie i swoich roszczeniach. Cały czas giną ludzie, co jakiś czas zdarzają się zamachy i mimo teoretycznie znacznego postępu sprawa wydaje się jeszcze daleka od pozytywnego zakończenia.

Wracając do naszego wyjścia i sprawy czaju. Kiedy Nesim zobaczył mój termosik najpierw się zdziwił a potem zaśmiał. Po chwili weszła jego córka z wielkim, na oko co najmniej pięciolitrowym termosem. Nesim pokazuje, że to dla nas. Teraz to my patrzymy z niedowierzaniem i wybuchamy śmiechem. Cieszy nas hojność naszego gospodarza ale żaden z nas nie wyobraża sobie targania tego pod górę. Po dłuższym tłumaczeniu Szef jakoś przyjmuje fakt, że weźmiemy tylko tyle ile wejdzie do mojego termosu oraz to, że zabieramy tylko część chleba i owczego sera, które przyniosła dla nas jego córka. Dziękujemy za gościnę i ruszamy w góry.

Drugiego dnia z powodu załamania pogody wycofujemy się na trzysta metrów przed szczytem. Schodzimy do wioski mocno przemoczeni i wyziębieni.

W gościnie u Kurdów

W domu u Selima. (Fot. E. Jóźwik)

Suphan Dagi dalej tonie w chmurach

Przed zabudowaniami spotykamy Rassula i jego brata Mehmeta. Gdy dochodzimy do osady spostrzegamy, że nie ma auta Nesima. Najwyraźniej nasz gospodarz gdzieś pojechał. Postanawiamy rozbić namiot kilka metrów od garażu. Gdy ten już stoi podchodzi do nas Selim i zaprasza do siebie, pokazując, że możemy spać u niego.

Przekraczamy próg jego domu ratując się tym samym przed coraz mocniejszym deszczem. Razem z nami idzie również Rassul, Mehmet, Feizi i syn Nesima – Efe. W domu czekają córki Selima. Widzimy je jednak tylko przez chwilę nim znikną w drugim pomieszczeniu. Obmywamy ręce choć marzymy o solidnej, ciepłej kąpieli i siadamy na środku pokoju grzejąc wyziębione ciała przy grzejniku elektrycznym. Za chwilę Efe wnosi ogromną, okrągłą tacę. W następnej kolejności pojawia się czaj, oraz jedzenie, chleb, ser i oliwki. Gorąca herbata przywraca powoli organizm do normalnej temperatury i po chwili przestajemy wreszcie dygotać. Nikt z nas nie myślał o tym, ze w Turcji spotka nas burza śnieżna.

Dzisiaj siedzimy w nieco większym gronie i powoli zaczynamy tworzyć coś w rodzaju zarysu dyskusji. Nieoceniony okazuje się Rassul. Razem z nim szybko podchwytujemy, że możemy nawiązać nić porozumienia pokazując na przedmioty i nazywając je – oni po turecku i kurdyjsku, my po polsku i angielsku. I tak dowiadujemy się, że to co nam dzisiaj dało w kość to baran (pisownia fonetyczna), czyli deszcz, a to co jemy to nan, czyli turecki ekmek – chleb. W obu językach herbata pozostaje czajem. Na takiej właśnie rozmowie upływa nam sporo szklanek herbaty (przyjęta przez nas w Turcji jednostka czasu). Kiedy już wyglądamy na mocno zmęczonych Selim i Efe ścielą nam w pokoju obok łóżka i wreszcie po ciężkiej nocy oraz intensywnym dniu kładziemy się niczym królowie, w świeżej pościeli.

Gdy nasze powieki już opadają, rozbudza nas dźwięk samochodu. Po chwili ktoś wchodzi do domu i zaczyna krzyczeć. Nie mija więcej jak pół minuty i w otwartych drzwiach naszego pokoju staje Nesim. Jest wyraźnie poruszony, chyba zdenerwowany. Mówi coś podniesionym głosem i każe się zbierać. Zaczynamy się martwić, że chyba czymś podpadliśmy i chce nas wyrzucić z wioski. Może faktycznie na wejście na szczyt było nam potrzebne administracyjne pozwolenie, a on dowiedział się o tym w mieście?

W dużym zamieszaniu, nie wiedząc o co chodzi, pakujemy nasze graty i wychodzimy z domu. Nesim pokazuje nam, żeby wrzucać wszystko do jego forda i wsiadać. Żegnamy się jeszcze w biegu z Selimem, który chyba został ochrzaniony za udzielenie nam gościny. Przynajmniej taki ma wyraz twarzy. Okazuje się, że przejeżdżamy ledwie kilkadziesiąt metrów i zatrzymujemy się pod domem Nesima.

W wiosce gościnnych Kurdów

Pożegnanie. (Fot. E. Jóźwik)

Wchodzimy do środka i znowu siedzimy na dywanie. Szef tłumaczy nam, że pojechał do miasta w interesach i chyba nas przeprasza za to, że go nie było. Wydaje się, że czuje się za nas odpowiedzialny i być może ubodło go, że został uprzedzony przez Selima w ugoszczeniu nas tego dnia. Choć po prawdzie nie wydaje mi się, aby Selim miał złe intencje, chciał dopiec Szefowi czy cokolwiek. Po prostu był życzliwym człowiekiem. Trochę nam głupio, że Nesim tak go potraktował i w pewien sposób czujemy do niego żal o to. Z drugiej strony, wychodzi na to, że nie bez przyczyny mianowaliśmy go Szefem. Jest tu najważniejszy i w związku z tym czuje się odpowiedzialny za podejmowanie gości. W każdym razie znowu siedzimy przy herbacie, choć oczy same już się zamykają. Na szczęście jest to stosunkowo krótkie posiedzenie. U Szefa również dostajemy pościel i w końcu zapadamy w upragniony sen.

 Życie w drodze. Zapiski z dziennika motocyklisty

Trzeciego dnia kończy się nasza przygoda z kurdyjskimi pasterzami. Po porannym śniadaniu, pakujemy swoje rzeczy i robimy serie pożegnalnych zdjęć (Nesim cały czas przypomina – posta, posta, adres mamy więc wyślemy). Niestety przychodzi mi też rozstać się z moim nożem. Nesim prosi abym dał „nóż Rambo” jego synowi. Nie wiem jak odmówić, w zasadzie nawet nie chcę odmawiać, bo to skromny podarunek za życzliwość i gościnność nam okazaną. Siadamy na motocykle i opuszczamy pasterską osadę gdzieś na końcu świata. Z żalem i nadzieją na powrót. Mamy tu swoje porachunki – Suphan Dagi dalej tonie w chmurach.

Tomasz Sulich

Od jakiegoś czasu ma ewidentne problemy z zaplanowaniem podróży. Dlatego odpuścił... planowanie. A podróże najlepsze wychodzą wówczas, gdy nie ograniczają nas żadne założenia. O tym co z tego wychodzi pisze na Pocket full of sand.

Komentarze: Bądź pierwsza/y