Jak już wspomniałem w poprzedniej relacji, dwukrotnie nocowaliśmy na farmie u Burów. I zdecydował o tym zupełny przypadek. Ewa i Kuba nie wykazali się cierpliwością w czasie, gdy my z Norbertem fotografowaliśmy baobaby i pomknęli dalej drogą 521 w stronę Polokwane.

Zapadał już zmierzch, kiedy z przeciwnej strony nadjechał samochód, głośno trąbiąc i migając światłami. Za kierownicą siedział wąsaty mężczyzna, wyglądający jak typowy Polak wybierający się na wczasy do Egiptu (sandałów, wysoko zaciągniętych skarpetek, kwiaciastej koszuli a la Cejrowski i krótkich spodenek nie zdążyłem zauważyć) a obok siedział młodszy wąsaty, podobny do Kuby.

Skąd się oni tu wzięli? Do Hurghady w drugą stronę, pomyślałem.

Nie ujechałem może kilometra, kiedy ktoś zaczął trąbić z tyłu. Odwracam się, a tu wychyla się uśmiechnięta twarz Kuby. Okazało się, że razem z Ewą zostali zaproszeni na nocleg przez Burów. Na progu farmy zostaliśmy powitani przez gospodynię gromkim okrzykiem: „Hujemore!”. Oho, nasi tu byli, pomyślałem.

Państwo Lemmer okazali się być niebywale gościnni, a gorącym powitaniem nie chcieli nas obrazić, tylko powitać, bo „hujemore” znaczy „jak się masz”. Bardzo zainteresowała ich historia Kazimierza Nowaka. Gospodyni, pani Lara, obejrzawszy wpisy z prowadzonego przez Nowaka dziennika podróży, wynotowała nazwiska i zaczęła dzwonić i sprawdzać, czy jeszcze dałoby się kogoś znaleźć w okolicach Polokwane. Niestety próby odnalezienia kogoś, kto pamiętałby, albo choćby słyszał od rodziców czy dziadków o Nowaku spełzły na niczym, ale Larze udało się załatwić nam kolejny nocleg (na farmie Marlothii) i wizytę z dziennikarką w mieście Polokwane.

Do kolejnego miejsca noclegu mieliśmy sto trzydzieści kilometrów, wstaliśmy więc wcześnie, pożegnaliśmy gorąco państwa Lemmer  i ruszyliśmy na południe. W porównaniu z poprzednim dniem temperatura spadła o kilkanaście stopni, do tego wiał mocny, zimny wiatr, oczywiście prosto w twarz, z małymi przerwami, kiedy wiał z boku. Dopiero nocą zajechaliśmy na miejsce, gdzie zostaliśmy bardzo ciepło przyjęci przez panią Antoinette. Manager farmy, wielki Hans, zawodnik lokalnej drużyny rugby, zaprowadził nas do wielkiego namiotu, gdzie zasłano już dla nas cztery łóżka. Po morderczym dniu spaliśmy jak zabici, nie przeszkadzały nawet chodzące w pobliżu namiotu zwierzęta.

Następnego dnia przekroczyliśmy zwrotnik Koziorożca (co upamiętniliśmy godzinną sesją zdjęciową robiąc wymyki i hopki na słupku) i około południa wjechaliśmy do dużego miasta Polokwane, za czasów Nowaka nazywanego Pietersburgiem. Skierowaliśmy się do Katedry Świętego Serca, pod którą byliśmy umówieni z dziennikarką Nelie Erasmus.

Nelly okazała się bardzo zaradną kobietą, która pomogła zorganizować spotkanie z biskupem i ułatwiła dogadanie się z nim w sprawie przybicia tabliczki pamiątkowej na terenie katedry. W tym to bowiem miejscu Kazimierz Nowak złożył wizytę ówczesnemu biskupowi – Belgowi  Nuffelowi – przez którego został bardzo serdecznie przyjęty. 5 lutego 1934 roku nasz podróżnik tak pisał z Pietersburga:

Złożyłem wizytę tutejszemu biskupowi. Podwieczorek, rozmowa, a potem, ponieważ dom księży przebudowują, wynajął mi pokój w hotelu, a zaprosił do stołu swego na trzy dni pobytu, jakie mam w programie, więc dach nad głową i głodu nie będzie!

Podobnie jak Nowakowi, nam również zaoferowano nocleg. Nelie Erasmus zabrała nas na dwa dni do siebie. Dom, leżący na obrzeżach miasta, był na tyle przestronny, że pomieścił jeszcze czworo rowerzystów, razem z ich rowerami i tobołkami. Nelie mieszka sama z mężem, dwoma kotami i trzema psami, jest bardzo pogodną, serdeczną, miłą kobietą i to jej właśnie zawdzięczamy możliwość obejrzenia międzynarodowego meczu Polska-RPA, będącego otwarciem mistrzostw świata w piłce nożnej dla niepełnosprawnych umysłowo, które rozpoczęły się 23 sierpnia i potrwają do 11 września.

Ale po kolei. Pierwsze popołudnie w Polokwane spędziliśmy na meczu rugby. Co prawda tylko w pubie przed telewizorem, ale i tak był to dla nas pierwszy mecz rugby obejrzany od początku do końca. A stawka szła o nie byle co. Drużyna RPA, na którą zwyczajowo mówi się Springboki, grała przeciwko Nowej Zelandii. Nazwa drużyny pochodzi od niewielkiej antylopy, doskonale przystosowanej do życia na suchych, pokrytych spaloną trawą równinach Karru czy Kalahari. Wystarcza im najgorsza pasza i właściwie nie potrzebują pitnej wody, a pomimo tego pozostają szybkie i zwinne.

Niestety, Springboki tym razem nie okazały się wystarczająco sprytne i przegrały, tracąc w ostatnich czterdziestu sekundach kilkanaście punktów. Tego wieczoru kraj nie pogrążył się w szaleństwie. Nells doradził, aby tego wieczoru nie chodzić już po ulicach z uśmiechem na twarzy, gdyż może to być zinterpretowane zupełnie opacznie.

Następnego dnia, w niedzielę, mieliśmy wczesną pobudkę, bo na ósmą wybieraliśmy się do kościoła. Na śniadanie Nelie podała owoce, płatki kukurydziane, chleb i mieliepap, czyli polentę – papkę z maki kukurydzianej. Bez cukru albo jakiegoś sosu trochę mało smaczna, ale bardzo pożywna. Do tego sok z mango, mleko, miód i sery. Pycha.

Msza w Katedrze Świętego Serca nie była już tak żywiołowa, jak te, które oglądaliśmy w Zimbabwe. Jedyną właściwie różnicą poza polską liturgią było to, że zamiast organów gra się na bębnach, a komunia podawana jest przez księdza nie do ust, a do ręki. Pod koniec mszy wyszedłem na ambonę i przed kilkusetosobową rzeszą wiernych streściłem historię Nowaka i opowiedziałem o naszym projekcie. Wystąpienie zaowocowało tym, że przed katedrą podeszła do nas kobieta i w trakcie rozmowy napomknęła o pobliskiej misji polskich sióstr w szkole dla niewidomych. Nelie obiecała nas tam zabrać po obiedzie.

Po bardzo obfitym grillu (zwanym tutaj braai) i pełnym kociołku mięsno-warzywnego gulaszu ruszyliśmy do szkoły dla niewidomych SILOE w misji Świętego Bernarda, leżącej na obrzeżach Polokwane. Nazwa szkoły pochodzi od źródła, czy też sadzawki, przy której Jezus uleczył niewidomego. Polskie siostry i wolontariusze pracujący na miejscu wykonują tam niesamowitą pracę. Prowadzą szkołę, internat, prowadzą zajęcia pozalekcyjne i zajmują się całą masą innych codziennych rzeczy, związanych z prowadzeniem takiego miejsca.

Obejrzawszy główne budynki misji, zostaliśmy zaproszeni na dziedziniec, na którym setka dzieci śpiewała w języku sepedi piosenki w sposób tak ekspresyjny i żywiołowy, z tak ogromnym ładunkiem pozytywnych uczuć, że całe ciało wyrywało się do tańca. Widać było, że śpiew sprawia im ogromną przyjemność i naprawdę, czuło się tę radość, spontaniczność, chęć życia, wprost szczęście. Niestety, wieczorem dzieci musiały wrócić do swoich pokojów, a my do miasta, ale obiecaliśmy, że wrócimy następnego dnia i razem pojedziemy na mecz piłki nożnej.

Rankiem pożegnaliśmy się z państwem Erasmus, po czym pojechaliśmy przybić tabliczkę na terenie Katedry Świętego Serca. Zrobiliśmy jeszcze zakupy w centrum handlowym i pomknęliśmy do SILOE. Na mecz, który okazał się meczem otwarcia mistrzostw świata w piłce nożnej dla niepełnosprawnych umysłowo, jechaliśmy wynajętym busem, razem z polskimi siostrami i owiniętymi w biało-czerwone flagi czarnoskórymi kibicami. Polska, poza RPA, ma jeszcze w grupie Portugalię i Chiny, a informację tą dostaliśmy od napastnika polskiej reprezentacji, który na pytanie, jak nazywa się trener, odpowiedział: „Miron z Warszawy”.

Po bardzo zaciętych dziewięćdziesięciu minutach mecz zakończył się wynikiem 3-2 dla Polski! Wśród masy południowoafrykańskich kibiców stanowiliśmy biało-czerwono kroplę w morzu, ale dawaliśmy z siebie wszystko, aby przekrzyczeć ryczące wuwuzele. W doskonałych humorach wszyscy wracaliśmy do misji – Polacy w milczeniu (zupełnie straciliśmy głos), a reszta, pomimo porażki ich drużyny, śpiewała, tańczyła i skakała po autobusie, jak na prawdziwych kibiców przystało. Ech, żeby w Polsce tak się cieszyli z porażek…. Chyba zostałbym kibicem :).

Piotr Strzeżysz

Archeolog, bibliotekarz i anglista. Od lat zwiedza świat na rowerze, łącząc pasję podróżowania z fotografią. Jest autorem kilku książek.

Komentarze: Bądź pierwsza/y