Droga z Bulawayo do granicy z RPA zajęła nam niecałe trzy dni. Dla Kazimierza Nowaka, który tę  trasę pokonywał w 1934 roku, znów były to ciężkie chwile, głównie z powodu powracających ataków malarii i trudności ze znalezieniem źródeł wody. Nam poszło znacznie lepiej.

23 stycznia 1934 Kazimierz Nowak pisał do żony:

Wczoraj już rano czułem się marnie, a koło południa tak trzęsły się nogi, że ani rusz jechać. Odpocząłem ze dwie godziny, ale gorączka zaczęła przybierać, czułem się jeszcze gorzej, zaś stanąć ani mowy, bo jak stanąć, gdy ani kropli wody w okolicy. Wyschłe koryta rzek, spalone trawy, ani śladu ludzi. Jechałem więc dalej, a gorączka stwarza te fantastyczne widziadła, to widziałem grupy ludzi, to znowu mosty, słyszałem huk wody. Lęk mię ogarniał, bo czułem, że gorączka pali, coraz bardziej, a sił ani troszkę, łudziłem się jednak, że znajdę wodę i to sił dodawało!

Jeśli chodzi o ludzi i osiedla, to rzeczywiście poza miejscowościami Gwanda i West Nicolson po drodze prawie zupełna pustka. Co kilkadziesiąt kilometrów można jednak napotkać pojedyncze zabudowania, w których jest sklep, a tam prawie zawsze mogliśmy zaopatrzyć się jeśli nie w colę, to w fantę albo sprite’a.

Kiedy robiliśmy zakupy w jednej z ostatnich wiosek na drodze do granicy, akurat rzucili na ladę świeżutką prasę z miasta. Rzut oka wystarczył, aby na zdjęciu rozpoznać naszą czwórkę pedałującą po jednej z głównych ulic Bulawayo! Kilka dni wcześniej udzieliliśmy wywiadu w „Chronicle of Bulawayo” i już w poniedziałkowym wydaniu opublikowano materiał. Ku zgorszeniu lokalnej gawiedzi wykupiliśmy cały wioskowy nakład, czyli dwanaście egzemplarzy. Po drodze dostaliśmy jeszcze kilka egzemplarzy od kontrolerów ruchu drogowego, którzy zatrzymali nas, aby nam pokazać w gazecie nasze zdjęcie.

Droga nas nie rozpieszczała, przez trzy dni z rzędu wiał silny, zimny wiatr, który nie pozwalał na szybką jazdę nawet na zjazdach. Niemniej jednak udało nam się we wtorek dojechać do Beit Bridge, gdzie bez żadnych problemów przekroczyliśmy granicę. Stempel do paszportu, krótki spacer po moście nad rzeką Limpopo i wjechaliśmy na terytorium Republiki Południowej Afryki.

Czysta ulica, podlewany trawnik na poboczu, czyste ubikacje, a w nich sprzątaczki w wyprasowanych fartuchach i wypastowanych butach… Buty. W Zimbabwe oznaka luksusu, bogactwa, prawie dumy. Większość spotkanych ludzi chodziła boso, a jeśli mieli obuwie, to porwane, podziurawione, znoszone, brudne. W dobrych butach nie chodzi się po zakurzonej drodze. Zakłada się je do szkoły, do kościoła, do urzędu, ale z domu wychodzi się boso, a buty wkłada dopiero na progu. Wiele razy mijaliśmy dzieci idące ze szkoły, z których ramion dyndały zawieszone na sznurówkach czyste trzewiki.

Tak, zdecydowanie jesteśmy w innym kraju. Niby i lepszym. Jeśli weźmiemy pod uwagę asortyment i różnorodność towarów w sklepach, czyste ulice i białe samochody jako kryteria wartości dobrego życia, to pewnie tak. Ale muszą też istnieć inne, skoro w Zimbabwe widzieliśmy tak wiele zadowolonych z życia ludzi, cieszących się z tego, że są, żyjących chwil. Najbliższe dni pokażą, czy ludzie tutaj rzeczywiście są szczęśliwsi.

Pierwszym miastem, do jakiego dojechaliśmy po przekroczeniu granicy, była Messina. Doskonałej jakości drogą dojechaliśmy tam w okamgnieniu. Jakże inną podróż do Messiny miał Nowak…

W liście do żony, datowanym 25 stycznia 1934 roku, pisał:

23 stycznia przed zachodem słońca przekroczyłem most nad rzeką krokodyla (Limpopo) i zaraz na drugim brzegu postanowiłem rozbić namiot, ale już ani sił nie czułem do tej czynności. Leżałem długo, bardzo długo, może do północy, w końcu wziąłem się do namiotu, ale już ani gotować ani nawet ogniska rozniecić sił nie miałem, gorączka silna pozbawiła przytomności, chwilami wprost majaki, byłem gdzieś za światem! Wyły szakale, to hipopotamy ryczały, ale byłem tak chory , że ani odrobinki sił. Wzeszło słońce i zaczęło palić niemożliwie, a dopiero koło południa złożyłem rupiecie, odpoczywając po każdej czynności. Ruszyłe , ale nogi uginały się, w głowie szumiało, krążył świat. Wieczór już był gdy osiągnąłem farmę jakiegoś Bura, odległa od BeitBridge o jakieś 8 km, rekord zaprawdę! Całą dobę nadludzkiego wysiłku aby przebyć 8 km drogi!

Zaraz po przybyciu do miasta próbowaliśmy znaleźć katolicki kościół, w którym liczyliśmy na nocleg. Niestety, zanim udało się dopytać miejscowych i dotrzeć na miejsce, było już ciemno, a po zachodzie słońca biali barykadują się w swoich mini fortecach i o wejściu na teren posesji można tylko pomarzyć.

Obeszliśmy teren dookoła, pokrzyczeliśmy trochę spod bramy, ale bez rezultatu. Na szczęście dogadaliśmy się ze stróżami, pilnującymi leżących nieopodal baraków. Początkowo byli bardzo nieufni, dali się jednak przebłagać i pozwolili nam rozbić namioty za jednym z budynków. Warunki spartańskie, ale liczyło się to, że mieliśmy zapewniony bezpieczny nocleg. Obiecaliśmy tylko, że opuścimy teren przed szóstą, przed kolejną zmianą… Dotrzymaliśmy słowa. Wstaliśmy o 5.30 i pojechaliśmy poszukać jakiegoś przyjemnego parku na śniadanie.

Nowak spędził w Messinie kilka dni. Miał szczęście. Nocował u dobrych ludzi, którzy zaoferowali mu wygodne łóżko, lekarstwa, jedzenie, zapewnili opiekę. Jego stan zdrowia nie pozwalał na dalszą jazdę a z listów wynika, że naprawdę był bardzo chory. 29 stycznia 1934 pisał:

Pomyśl! Żydzi, u których od 25 stycznia jestem, a więc dziś już pięć dni – nie tylko, że się nie krzywią – ale wprost zapraszają abym jeszcze pozostał. Trudno wprost opisać, jak czule obchodzili mię w chorobie – latali do apteki, znosili lekarstwa, dobrzy ludzie! Bóg niech im zdrowiem zapłaci (…) Już naprawdę myślałem, że koniec się zbliża. Okropnie dokuczała gorączka, krzyczałem, jęczałem, to znowu w różnych językach rozmawiałem z ludźmi, których nigdy nie widziałem. Co mi było – ani nie wiem – ogólne omdlenie – ból głowy – dziś wargi całe pokryte wrzodami gorączkowymi, a ciało całe w strzępach, skóra schodzi ze mnie, czego jeszcze nigdy nie przeżyłem w podróży.

My spędziliśmy w Messinie tylko jeden dzień. Ruszyliśmy na zachód, w stronę Polokwane (Pietersburg), przez co dołożyliśmy sobie około 150 km, ale nie chcieliśmy jechać bardzo ruchliwą i niebezpieczną drogą N1. Po około stu kilometrach drogi wśród burskich farm i potężnych baobabów, odbiliśmy na południe. Jeśli nie liczyć pojedynczych, ogromnych powierzchniowo farm mijanych przez nas co kilkadziesiąt kilometrów, jechaliśmy po terenie zupełnie niezamieszkanym.

Martwiliśmy się trochę o nocleg, gdyż wzdłuż ulicy w nieskończoność ciągnęły się kolczaste druty ogrodzeń. Kolejny raz jednak uśmiechnęło się do nas szczęście. Zostaliśmy zaproszeni na nocleg przez rodzinę Burów, którzy nie tylko zaoferowali nam miejsce do spania, posiłek, pralkę, prysznic i komputer, ale również załatwili nam kolejne dwa noclegi. Jeden na farmie, drugi u dziennikarki w Polokwane. Ale o perypetiach w mieście, wizycie w katedrze, odwiedzinach polskich sióstr w szkole dla niewidomych i… meczu Polska-RPA, na który się właśnie wybieramy (mamy wielką polską flagę i różową perukę!) napiszemy w następnej relacji.

Piotr Strzeżysz

Archeolog, bibliotekarz i anglista. Od lat zwiedza świat na rowerze, łącząc pasję podróżowania z fotografią. Jest autorem kilku książek.

Komentarze: Bądź pierwsza/y