Partie szczytowe Orizaby - najwyższego szczytu Meksyku. (Fot. Marcin Kruczyk)

Trzecie starcie z wulkanem Orizaba w Meksyku, kilka przygód w Gwatemali i szybka wycieczka do zachwycającej Hawany. Przeczytajcie kolejną relację z podróży na skraj Ameryki Północnej.

„…Ruszyliśmy wielkim skalnym rumowiskiem w kierunku północnej grani. Wyszliśmy na grzbiet skalny, który miał nas do niej doprowadzić, ale wtedy dotarło do nas, że zaczyna się robić ciemno i że przed północą na szczyt nie dojdziemy. Podziwiając cień Orizaby padający na pokrywę chmur rozpościerającą się po horyzont 1000 m poniżej naszego pułapu, zaczęliśmy się zastanawiać, czy nie powinniśmy zawrócić…” (Wulkan Orizaba i Mexico City)

VW Garbus - jeden z symbolów Meksyku. (Fot. Marcin Kruczyk)

VW Garbus – jeden z symbolów Meksyku. (Fot. Marcin Kruczyk)

Te właśnie wspomnienia prześladowały nas przez dwa lata, które upłynęły od naszych zmagań z piękną Orizabą. W końcu nadszedł ten dzień, w którym nasz samolot wyrównał liczbę lądowań z liczbą startów na lotnisku Benito Juarez w Mexico City. Tym razem Januszowi i mi towarzyszyli Klaudia, Michał i Krzysiek.

W Tlachichuca – miasteczku, z którego mieliśmy wyruszyć na Orizabę – trafiliśmy na niedzielny bazar, na którym okoliczni rolnicy sprzedają swoje produkty. Stamtąd Orizaba wydawała się jeszcze piękniejsza. Uroku dodawał jej rysujący się na szczycie lodowiec, z którego istnieniem się liczyliśmy, ale nie przypuszczaliśmy, że może być on aż tak rozległy.

W drodze do schroniska Piedra Grande

Na miejsce aklimatyzacji wybraliśmy schronisko Piedra Grande. Miejscowe dzieciaki powiedziały, że uda nam się dotrzeć na miejsce w ciągu jakichś 5 – 6 godzin. Ich rodzicom zajmuje to zazwyczaj około dwóch.

Pełni optymizmu zaczęliśmy wędrówkę. Każdy szedł własnym tempem, co jakiś czas spotykaliśmy się, żeby sprawdzić, czy wszystko w porządku. Klaudia zadawała setki pytań typu: „Czy daleko jeszcze?”, na które wszyscy starali się cierpliwie odpowiadać. Niestety dla Janusza już tak wyrozumiali nie byliśmy i kiedy zadał mi to samo pytanie, odpowiedziałem dość sarkastycznie, że kawałek dalej są dwa kamienie, jeden w kształcie wielbłąda, a drugi w kształcie wiolonczeli, trzeba przejść między tymi kamieniami, później skręcić w prawo, przejść kawałek pod górę i jest się na miejscu. Niestety – Janusz nie wyczuł sarkazmu, a kawałek dalej były dwa kamienie…

Lodowiec Orizaby podczas drogi powrotnej. (Fot. Marcin Kruczyk)

Po sześciu godzinach od naszego wyjścia z wioski zaczęło robić się ciemno, wszyscy byliśmy wycieńczeni i każdemu zależało tylko na tym, żeby jak najszybciej dojść do schroniska. Gdy – ku swojemu zdziwieniu – jako pierwszy dotarłem na miejsce, Janusza, który już co najmniej od godziny powinien czekać z gorącą herbatą, jeszcze nie było. Kiedy zjawiła się reszta grupy, mimo potwornego zmęczenia, rozpoczęłismy rozważania nad ewentualnymi poszukiwaniami Janusza. Zdecydowaliśmy, że po ciemku, w naszym obecnym stanie nie mają one sensu i trzeba je odłożyć do rana.

Przed północą wszedł do schroniska Janusz. Był zmęczony, ale jak zwykle pełen dobrego humoru. Jak się okazało, przeszedł on między tymi pechowymi kamieniami, skręcił, zabłądził, a później szedł „na czuja”. Wspiął się na szczyt, który rano „wyceniliśmy” na 4900 m n.p.m., tam dostrzegł światełko w dole i po rumowisku skalnym zszedł do schroniska.

8:34 na szczycie Orizaby

Następnego dnia, koło południa rozpoczęliśmy wyjście aklimatyzacyjne. Janusz, Krzysiek i Klaudia zawrócili jeszcze przed lodowcem, a Michał i ja założyliśmy raki i pokonaliśmy najbardziej stromą, wymagającą część drogi. Z Michałem jako jedyni podjęliśmy się zmierzenia z Orizabą.

Pobudkę ustaliliśmy na godzinę 1. Szliśmy dosyć szybko i już na wysokości około 4700 m n.p.m. dogoniliśmy grupę Niemców, która wystartowała godzinę wcześniej. Stanęliśmy przed stromą częścią lodowca. Michał zaczął odmrażać sobie palce i postanowił zawrócić. Mnie dokuczał ból żołądka, ale postanowiłem jeszcze powalczyć. Wymęczony po drodze biegunką, wysokością, głodem o 8:34 stanąłem na szczycie Orizaby.

Droga w dół okazała się nawet trudniejsza niż wspinaczka na szczyt. Po pokonaniu stromej części lodowca spotkałem Janusza, który wyszedł mi na spotkanie. Razem wróciliśmy do schroniska. Po kilku chwilach radości spakowaliśmy plecaki i już w komplecie zaczęliśmy schodzić do Villa Hidalgo. Jeszcze tego samego wieczoru, po pysznych ‘tortas’ w Tlachichuce dotarliśmy do Puebli.

Oaxaca – San Cristobal De Las Casas

Kolejnym punktem naszej wyprawy była Oaxaca. Tam jak zwykle coś ciekawego. Poprzednim razem rozruchy, tym razem strajk. Postrajkowaliśmy trochę, bo w Meksyku strajk to nie rozbijanie sklepowych witryn, tylko tańce, śmiechy i dobra zabawa. Porobiliśmy zdjęcia i wyruszyliśmy do Monte Alban. Moim zdaniem to miejsce jest bardzo niedoceniane. Zazwyczaj w przewodnikach w dziale ‘must see’ widnieją ruiny Teotihuacan czy Chichen Itzy, a okazuje się, że Monte Alban, położone na wzgórzu, z którego widok roztacza się na dobre kilkadziesiąt kilometrów, niczym im nie ustępuje, a jest mniej zatłoczone i lepiej zachowane.

Z Monte Alban i Oaxaca pojechaliśmy do San Cristobal de las Casas. W mieście odbywała się parada z okazji rocznicy wybuchu rewolucji meksykańskiej. Mogliśmy podziwiać lokalne stroje i popisy dzieci z okolicznych szkół.

Po południu pojechaliśmy do San Juan Chamula. Jest tam kościół katolicki, który jeszcze w czasach kolonialnych wpadł w ręce Indian i do tej pory odprawiane są tam lokalne obrzędy. Miejscowa ludność wierzy w zbawczą moc coca coli, więc pije się jej tutaj astronomiczne ilości. Kościół ma przenikającą atmosferę. Pali się tam niezliczona ilość świec; ściany, oryginalnie białe, teraz są czarne od dymu, który głaszcze je od setek lat. Wnętrze przepełnia zaduma, skupienie, spokój. Na podłodze siedzą Indianie w charakterystycznych ‘kudłatych’ strojach, piją colę. Przed nimi często leżą kurczaki…

Miejscowa ludność wierzy, że złe duchy opuszczają ludzkie ciało podczas bekania. Niestety nie da się „wybekać” złego ducha w przestrzeń, trzeba go przenieść na inną, żywą istotę. W związku z tym Indianie przychodzą całymi rodzinami do kościoła, siadają wokół kurczaka i piją colę, która ułatwia im bekanie. Kiedy są już gotowi do dalszej części ceremonii. głowa rodziny daje znak – wszyscy bekają na wystraszonego kurczaka po czym mistrz ceremonii ukręca mu łeb… I już nie ma złych duchów! ;-)

W San Juan Chamula znajduje się także dość oryginalny cmentarz. Są na nim groby z krzyżami w trzech różnych kolorach. Białe, które stawiane są na grobach dzieci, niebieskie, na grobach ludzi, którzy zmarli w średnim wieku i czarne, na grobach starców.

Marcin Kruczyk

Z wykształcenia elektronik, obecnie bioinformatyk na Uniwersytecie w Uppsali. Od wielu lat usiłuje odpowiedzieć sobie na pytanie czy kocha bardziej góry czy podróże.

Komentarze: Bądź pierwsza/y