Głównym celem naszej wyprawy było zdobycie najwyższego meksykańskiego szczytu – wulkanu Orizaba (5611 m n.p.m.). Zależało nam, żeby to zrobić jak najszybciej i móc resztę czasu poświecić na zgłębianie „ducha Meksyku”. Chcieliśmy poznać zwyczaje miejscowej ludności, muzykę, której słuchają, obejrzeć ludowe wyroby, spróbować miejscowego jedzenia.

Mexico City przywitało nas straszną duchotą i taksówkarzami-naciągaczami. Poza tym czuliśmy się dosyć obco w mieście, które liczy sobie dwadzieścia dwa miliony mieszkańców. Udaliśmy się zatem do Orizaby.

Orizaba – pierwsze starcie

Tam, po kilku nieudanych próbach kupienia jakiejś dokładnej mapy wulkanu i po zjedzeniu pierwszych w życiu tacos*, złapaliśmy autobus do miejscowości La Perla. Po dojechaniu na miejsce doszliśmy do wniosku, że to pierwsze „prawdziwe” meksykańskie miasteczko, na jakie natknęliśmy się podczas naszej podróży. Ludzie byli bardzo życzliwi i jednocześnie bardzo nami zainteresowani. Widać było, że niewielu turystów tu dociera.

Weszliśmy do jednego z dwóch sklepów i poczyniliśmy ostatnie zakupy przed wyjściem w góry. Usiedliśmy przed sklepem i zaczęliśmy się zastanawiać jak dostaniemy się wyżej – do Xometli – skoro ostatni autobus już odjechał. Wtedy podszedł do nas przesympatyczny, wąsaty Meksykanin i zaproponował, że podwiezie nas ciężarówką, bo właśnie jedzie tam, gdzie bez wątpienia chcemy się dostać i gdzie bez wątpienia bez niego się nie dostaniemy. Bez wahania przystaliśmy na tę propozycję, wskoczyliśmy na pakę, rozsiedliśmy się wygodnie i zaczęliśmy rozprawiać o przeżyciach mijającego właśnie dnia, delektując się przy tym smakiem miejscowego wina popijanego z plastikowej butelki i zapachem kalii, których plantacje mijaliśmy co jakiś czas.

Gdy udało nam się w końcu dotrzeć do Xometli, nasz kierowca wskazał nam miejsce, gdzie możemy spędzić noc. Były to małe domki, przypominające polskie tradycyjne domki letniskowe, a nazywane przez miejscowych Cabañas. Chcąc skorzystać z rady naszego znajomego, poszliśmy we wskazanym kierunku i dotarliśmy do domków, ale napotkaliśmy pewien problem… Drzwi wszystkich budek były zamknięte na klucz.

Męska część zespołu zaczęła zabierać się do rozbijania namiotów, ale że „Polka też potrafi”, Agacie udało się (po wyjęciu jednego z plastikowych okienek) włamać do jednego z domków. Dosyć szybko urządziliśmy się w naszym nowym lokum i rozegraliśmy kilka karcianych partyjek.

Następny ranek przywitał nas obłędnym widokiem morza chmur, który Janusz podsumował kilkoma słowami, bez wątpienia wyrażającymi pozytywne emocje, ale niestety nie dość wyszukanymi, by mogły zostać przytoczone w tym tekście… ;-) Po wykonaniu podstawowych czynności porannych ruszyliśmy na zachód – w kierunku wulkanu.

Wpływ wysokości zaczęliśmy odczuwać każdy na swój sposób, ale wszyscy bardzo wcześnie. Na wysokości ok. 4500 m n.p.m. poczułem, że głowa zaczyna dawać o sobie znać. Charakterystyczny pulsujący ból w tyle czaszki intensywnie zniechęcał do dalszej wspinaczki. Pogoda była świetna, więc początkowo niewiele sobie robiłem z typowych jak na tę wysokość objawów, ale godzinę później już naprawdę nie potrafiłem się cieszyć ani widokami, ani spacerem.

Był to już najwyższy czas, żeby część z nas zawróciła. Agata i Wojciech czuli się bardzo słabo, więc po mojej sugestii, że może to dobry moment, żeby schodzić, ochoczo ruszyli w dół. Dominik upierał się, że „jeszcze nie pora”, ale pół godziny później i jemu śliczna Orizaba wyperswadowała pomysł dalszej wspinaczki. Tym sposobem zostaliśmy we dwóch: Janusz i ja.

Ruszyliśmy wielkim skalnym rumowiskiem w kierunku północnej grani. Wyszliśmy na grzbiet, który miał nas do niej doprowadzić, ale wtedy dotarło do nas, że zaczyna się robić ciemno i że przed północą na szczyt nie dojdziemy. Podziwiając cień Orizaby padający na pokrywę chmur, która rozpościerała się po horyzont 1000 m poniżej naszego pułapu, zaczęliśmy się zastanawiać czy nie powinniśmy zawrócić. Za taką decyzją przemawiał również fakt, że Januszowi doskwierał ból skręconej kostki, a w mojej głowie wszystko zaczynało powoli wirować, wywołując tym samym nudności. Wobec takich argumentów nie pozostawało nam nic innego, jak tylko uznać wyższość góry i, dziękując za lekcję, wrócić do naszych Cabañas.

Okazało się to jednak nie takie proste, jak nam się wcześniej wydawało. Po godzinie schodzenia, czyli koło 21, zrobiło się zupełnie ciemno, a my dotarliśmy do linii chmur. Skończyły nam się zapasy wody, a warto dodać, że w Meksyku występuje ameba, więc picie nieprzegotowanej wody ze strumienia nie wchodzi w rachubę. W tej sytuacji mgła, w której przyszło nam iść, okazała się zbawienna, bo w znacznym stopniu łagodziła uczucie pragnienia. Błąkaliśmy się po lesie, szukając jakiejś ścieżki, ale jedynym, na co się natknęliśmy były ślady po przeciąganiu pni z wyrębu lasu. Postanowiliśmy iść wzdłuż nich, licząc, że po pewnym czasie doprowadzą nas do drogi.

Niezliczone piarżyska zniechęcają do dalszej drogi, ale otulona chmurami Orizaba jest zbyt piękna, żeby się tu poddać. (Fot. Marcin Kruczyk)

Niezliczone piarżyska zniechęcają do dalszej drogi, ale otulona chmurami Orizaba jest zbyt piękna, żeby się tu poddać. (Fot. Marcin Kruczyk)

Tym razem intuicja nas nie zawiodła i rzeczywiście dotarliśmy do czegoś, co wprawdzie drogą nie było, ale w naszej desperackiej sytuacji spokojnie mogło za nią uchodzić. Ruszyliśmy naszą ścieżką, licząc, że wkrótce dotrzemy do Xometli. Spacer jednak zaczął się przedłużać i wiedzieliśmy już wtedy, że mocno oddaliliśmy się od miejsca, do którego chcieliśmy dotrzeć.

Lekko wystraszeni i zrezygnowani zaczęliśmy wspominać zasłyszane w Mexico City historyjki o turystach, którzy, zboczywszy z głównych meksykańskich szlaków turystycznych, przez przypadek trafiali na plantacje marihuany, a później policja odnajdowała ich zmasakrowane zwłoki wyrzucone przez fale na plażach Zatoki Meksykańskiej.

Marcin Kruczyk

Z wykształcenia elektronik, obecnie bioinformatyk na Uniwersytecie w Uppsali. Od wielu lat usiłuje odpowiedzieć sobie na pytanie czy kocha bardziej góry czy podróże.

Komentarze: Bądź pierwsza/y