1 listopada, Dzień Wszystkich Świętych na Wyspach Zielonego Przylądka, zaczyna się całkiem podobnie jak w Polsce. I podobnie jak u nas, w tym dniu najważniejsze jest to, by być razem, spędzić ten dzień z rodziną, z przyjaciółmi. Tylko że wyspach ma to trochę inny wymiar niż ten, do jakiego my w Polsce jesteśmy przyzwyczajeni.

Dla wielu obywateli Wysp Zielonego Przylądka, kraju w którym dominuje wyznanie katolickie, Dzień Wszystkich Świętych zaczyna się mszą. Ponieważ, dla odmiany, jeden kapłan przypada na kilka parafii, rzadko kiedy jest wybór co do godziny i na jedną miejscowość najczęściej przypada jedno nabożeństwo. Za to prawie dwu i pół godzinne. Natomiast zaraz po myszy większość osób udaje się na cmentarz, żeby odwiedzić groby swoich bliskich.

Jednak nie to wydaje się być w tym dniu najważniejsze. Każda osoba, zapytana o to jak na Wyspach Zielonego Przylądka spędza się dzień 1 listopada, odpowiadała: Jemy kukurydzę.

Każda. Bez wyjątków.

I rzeczywiście, tego dnia kukurydza, gotowana czy prażona, była wszędzie. I zajadali się nią wszyscy. Na próżno by szukać choć jednej osoby na wyspach, która tego dnia nie zjadłaby choćby jednej kolby kukurydzy.

Tradycja Dnia Kukurydzy, bo tak na Wyspach mówi się o 1 listopada, sięga korzeniami początków zasiedlania ich przez kolonizatorów. Według legendy to właśnie ziarna kukurydzy jako pierwsze dały plon i to kukurydza były pierwszą rośliną, jaką udało się wyhodować na Santiago – pierwszej zasiedlonej wyspie. Dlatego dziś kukurydza jest symbolem odrodzenia, nadziei i dobrych plonów. Stąd też 1 listopada, na który przypada katolicki Dzień Wszystkich Świętych, zbiegający się z kalendarzowym końcem pory deszczowej, jest Dniem Kukurydzy.

Drugim ważnym aspektem Dnia Wszystkich Świętych jest wspomniane bycie razem. Ale to bycie razem dalekie jest od spokojnego, refleksyjnego, rodzinnego popołudnia. Owszem, jest bardzo rodzinnie. Przede wszystkim zaś… imprezowo!

Plaża, dom ukryty pośród plantacji bananów i papai. Każde miejsce jest dobre na piknik. Byle tylko jak najdalej od zgiełku miast i miasteczek.

Rodzina i przyjaciele zjeżdżają się tłumnie, aby wspólnie jeść, bawić się i, nierzadko, pić. Ci, którzy wybrali na miejsce spotkania dom krewnego, który mieszka pośród plantacji, są w najlepszej sytuacji. Choć bowiem do najbliższego sklepu co najmniej kilkanaście kilometrów, pośród bujnej roślinności często poukrywane są fabryki grogu, czyli lokalnej wódeczki. Choć może słowo poukrywane nie jest najtrafniejsze – produkcja trunku z trzciny cukrowej jest na Wyspach Zielonego Przylądka jak najbardziej legalna. I zawsze można udać się z wizytą do sąsiada-producenta, aby uzupełnić zapasy.

Ouri - wygrywa ten, kto zdobędzie więcej ziarenek. (Fot. Emilia Wojciechowska)

Ouri – wygrywa ten, kto zdobędzie więcej ziarenek. (Fot. Emilia Wojciechowska)

Tego dnia oprócz kukurydzy nie może zabraknąć również muzyki. A że standardowym wyposażeniem większości gospodarstw domowych jest sprzęt grający, z każdego zakątka, każdej wyspy, rozbrzmiewają tego dnia radosne rytmy.

A jak muzyka, to oczywiście tańce i gry, czyli to co mieszkańcy Wysp Zielonego Przylądka uwielbiają najbardziej. Bowiem nie tylko od święta na ulicach można spotkać starszych i młodszych grających w karty czy popularną afrykańską grę ouri.

I, jeśli tak na Wyspach Zielonego Przylądka wygląda Dzień Wszystkich Świętych, to pozostaje tylko pytanie: Jak świętuje się tu karnawał?

Emilia Wojciechowska

Godzinami mogłaby siedzieć w kinie, całymi dniami jeździć na rowerze, wieczorami słuchać muzyki, nocami snuć plany, a w nieskończonej jednostce czasu - podróżować.

Komentarze: Bądź pierwsza/y