W 2009 roku odbyła się wyprawa Explore Apolobamba 2009, której sukcesem było zdobycie czterech dziewiczych szczytów oraz wierzchołka FAE 3 w boliwijskich Andach. Dwa lata później, wyrusza ekspedycja Explore Apolobamba 2011 z niemniej ambitnymi planami. Oto druga część relacji, co tym razem udało się osiągnąć.

W Andach do transportu wykorzystuje się lamy

Żona Juana Sulca podczas objuczania zwierząt. (Fot. Marcin Kruczek)

Baza rozbita. Rano, kiedy się budzimy señor Juan już jest w ferworze przygotowań. Nie sądziłem, że lamy to takie dobre zwierzęta juczne. Juan ładuje na każde zwierzę po 20 kilogramów, a lamy lekko sobie narzekając dziarsko prą do przodu.

Każde z nas też ma pełny plecak, więc nie jesteśmy dużo sprawniejsi niż nasza karawana. Mnie w udziale przypadły jajka. Przytraczam je na zewnątrz plecaka szarą taśmą, żeby jakoś się trzymały. Do obozu docieramy koło południa. Płacimy Juanowi i żegnamy się z nim. Teraz zaczyna się nasza faktyczna przygoda z Apolobambą.

W poszukiwaniu haków

Celem pierwszego wyjścia aklimatyzacyjnego jest odnalezienie haków, które pozostawiłem w górach dwa lata wcześniej.

Do starej bazy wyprawy docieramy po południu. Nie mogę nacieszyć oczu widokiem szczytu Trata Tata, który tak wbił mi się w pamięć podczas poprzedniej wizyty w dolinie. Teraz znów mam okazję go podziwiać!

Po krótkim odpoczynku na mięciutkiej trawie, łyku herbaty z termosu i kostce pysznej polskiej czekolady zaczynamy poszukiwania. Sprawdzamy kamień po kamieniu. Udaje nam się znaleźć miejsce, w którym wypaliliśmy śmieci, kamień pod którym Rimi chował uprzęże dla mułów, ale haków ani śladu. Już zaczynamy godzić się z porażką i planujemy powrót do obozu, gdy w końcu je dostrzegamy – są dobrze schowane pod dużym, popękanym głazem. Haków już wcześniej mieliśmy dosyć i te nie były niezbędne dla dalszej działalności w górach, ale takie drobne sukcesy bardzo podnoszą morale. Cieszymy się jak dzieci i pełni optymizmu wracamy do bazy.

Jedno z urokliwych jeziorek, których pełno w Apolobambie. (Fot. Marcin Kruczek)

Jedno z urokliwych jeziorek, których pełno w Apolobambie. (Fot. Marcin Kruczek)

Podczas kolacji składa nam niespodziewaną wizytę starszy mężczyznę z dwoma psami. Skinieniem ręki zapraszamy go na kanapkę z serem i herbatę. Komunikacja nie jest sprawą prostą – pasterz nie mówi dobrze po hiszpańsku, a z naszym ajmara też nie jest najlepiej, ale jak ludzie chcą się porozumieć, to zawsze znajdą sposób. Okazuje się, że mężczyzna mieszka w kamiennym domku, kilka minut od naszego obozu i zajmuje się wypasem lam i alpak.

Po krótkiej pogawędce odchodzi, a my zaczynamy przygotowywać się do naszego pierwszego ataku szczytowego, który ma nastąpić już jutro. Wybór padł na piękny szczyt w kształcie piramidy, a konkretnie na jego potężne południowe żebro. Wstajemy jeszcze dobrze przed świtem i po spożyciu nie bez trudu przygotowanej kaszki, wyruszamy.

Początkowo droga biegnie brzegiem jeziora i nie ma jakichś znaczących przewyższeń. Później jednak, musimy rozstać się z jeziorem i zaczynamy wspinać się w kierunku lodowca pod naszą piramidą. Pojawiają się pierwsze oznaki zmęczenia. Mnie dokuczają problemy żołądkowe, co też nie ułatwia sprawy. Obchodzimy drugie jezioro, mijamy rozłożoną na słońcu do suszenia skórę lamy, co świadczy o tym, że jednak ludzie tu zaglądają i idziemy w kierunku wybranego żebra. Związujemy się linami już na skałach i zaczynamy właściwą wspinaczkę.

Ja wspinam się z Magdą, Tomek z Filipem. Żeby zaoszczędzić trochę czasu idziemy na tzw. zakładkę. Ja zakładam punkty, a Tomek się do nich wpina i co jakiś czas dokłada swoje. Droga nie jest trudna. Idziemy olbrzymią załupą w zachodnim zboczu żebra. W zasadzie moglibyśmy się tu nie asekurować, ale przeraża mnie, jak krucha jest ta skała, więc na wszelki wypadek upieram się, żebyśmy szli związani.

Obóz w dolinie Huancasayani. Boliwijskie Andy

Obóz w dolinie Huancasayani. Położony nad jeziorkiem i potokiem, w bezpośrednim sąsiedztwie niezdobytych szczytów jest idealnym miejscem do prowadzenia akcji górskich. (Fot. Marcin Kruczek)

Asekuracja jest bardzo trudna. Rzadko kiedy można znaleźć stabilną szczelinę, żeby założyć kość, wystające bloki skalne są zazwyczaj ruchome, więc z rzadka udaje nam się założyć pętle, wbijanie haków powoduje z kolei luzowanie się skał. Chyba nigdy nie wspinałem się w skale o gorszej jakości. Wczesnym popołudniem udaje nam się dotrzeć na przełęcz. Już teraz jeden, góra dwa wyciągi dzielą nas od pierwszego szczytu podczas tej wyprawy.

Wspinaczka robi się jednak trudniejsza. Tutaj prowizoryczna asekuracja to za mało. Pojawiają się trudności czwórkowe i może to nie dużo, ale w tak kruchej skale może wystarczyć, żeby sobie zrobić krzywdę. Łapiąc chwyt, albo stając na jakimś stopniu, nie możemy być pewni czy się nie urwie. Dlatego zakładamy bardzo dużo punktów. Mamy świadomość, że nie wszystkie z nich są pewne, ale lepsze to niż nic. W końcu udaje nam się dotrzeć na wierzchołek.

Na szczycie

Radość jest lekko przytłumiona perspektywą niełatwej drogi powrotnej, poza tym wiatr się wzmaga i zaczyna się robić późno. Robimy więc tylko kilka zdjęć i zaczynamy przygotowywać się do schodzenia.

Na szczycie nie bardzo jest miejsce na dobre stanowisko zjazdowe. Postanawiamy więc, że Tomek zacznie schodzić, tą samą drogą, którą się wspinaliśmy, a ja pójdę ostatni i zbiorę sprzęt. Miejsc, które wyceniliśmy na cztery było tylko kilka i nie w ciągu, więc mamy nadzieję, że uda nam się pokonać też w dół. Po godzinie jesteśmy już na przełęczy, ale i słońce szybko obniża swój pułap.

Strumień wypływający z jeziora Sorel w boliwijskich Andach

Strumień wypływający z jeziora Sorel wije się w kierunku Puiny. (Fot. Marcin Kruczek)

Wiemy już, że nie uda nam się dotrzeć przed zmrokiem do obozu, ale zależy nam, żebyśmy zeszli w dolinę dopóki widzimy coś przed sobą. Poruszamy się z lotną asekuracją – Tomek pierwszy, ja na końcu. Gdy schodzimy w dolinę, jest już ciemno. Teraz jeszcze dwie godziny i powinniśmy być w bazie. Do obozu docieramy trochę przed północą, jesteśmy absolutnie wykończeni, ale następnego dnia w nagrodę czeka nas słodkie lenistwo!

Ale zaraz po lenistwie, ciężka praca! Nasz wybór pada na szczyt, który podczas poprzedniej wyprawy w boliwijskie Andy nazwaliśmy roboczo Kocimi uszami. Partie szczytowe góry mają system potężnych załup, więc liczymy, że uda nam się znaleźć między nimi drogę do wierzchołka.

Początek drogi wiedzie wokół tych samych jezior, które obchodziliśmy za pierwszym razem. Później zaczynamy podchodzić stromym piargiem w kierunku przełęczy. Trzeba strasznie uważać, bo oczywiście wszystko jest ruchome. Co kilka kroków zatrzymujemy się, żeby złapać oddech. Tylko Filip niestrudzony biega wokół i filmuje.

Do przełęczy docieramy koło południa. Teraz trzeba obejść szczyt od południa i spróbować wspiąć się do systemu dużych skalnych płyt, po których spodziewamy się dotrzeć do szczytu. Psychika zaczyna bardzo utrudniać wspinanie. Co jakiś czas słychać walące się w dół kamienie. Te odgłosy nie pozwalają zapomnieć w jak kruchych i niebezpiecznych górach się znajdujemy.

Po jednym, nietrudnym wyciągu wspinaczki wychodzimy na wierzch południowego filara góry. Stąd trzeba wspiąć się jeszcze tylko kilkadziesiąt metrów ośnieżonym kominem i powinniśmy wyjść w bezpieczny teren. Łatwo zaplanować, trudniej wykonać. Zakładamy stanowisko i zaczynamy wspinaczkę.

Boliwia, potok w dolinie Huancasayani

Magda podczas pokonywania potoku w dolinie Huancasayani. (Fot. Marcin Kruczek)

Początek idzie nerwowo, ale nie najgorzej. Udaje mi się założyć dobry punkt. Przy drugim ręce się trzęsą i dwa haki sypią się z hukiem w przepaść. Wbijam pancerny hak, co dodaje pewności siebie. Później zaczyna się śnieg. Jest jednak zmrożony i wykuwam sobie w nim spore stopnie, więc udaje mi się nadal przeć do góry. Później struktura śniegu się zmienia i nie czuję już pewnego oparcia pod stopami.

Od prawej krawędzi komina dzieli mnie z półtora metra, a tam już widzę system małych półek, po którym bez problemów powinienem się wspiąć. Uświadamiam sobie jednak, że nie założyłem punktu, już od dobrych 15 metrów. Wspinam się solo. Strach blokuje moje próby wyjścia z komina, nogi obsuwają się na śniegu. Nie chcę dać po sobie poznać paniki, żeby nie wystraszyć Magdy, która mnie asekuruje. W końcu udaje mi się zaklinować kolano między lewą ścianą komina, a zmarzniętym śniegiem.

Czuję się trochę bezpieczniej. Zdejmuję plecak i sięgam przytroczone czekany. Już wiem, że to koniec wspinaczki na dzisiaj, trzeba się jakoś ratować. Zaczynam na dziabach schodzić. Po kilku minutach dochodzę do haka który wbiłem. Sprawdzam go jeszcze raz dla pewności i proszę Magdę, żeby mnie opuściła. Potrzebuję kilku dobrych minut na dojście do siebie. Pytam jeszcze wszystkich, czy ktoś ma ochotę na poprowadzenie tego wyciągu, ale nikt się nie wyrywa.

Tym razem pokonani zaczynamy schodzić. Z przełęczy idziemy po śniegu, więc w pół godziny dochodzimy do podnóża góry. Teraz już jest bezpiecznie…

Marcin Kruczyk

Z wykształcenia elektronik, obecnie bioinformatyk na Uniwersytecie w Uppsali. Od wielu lat usiłuje odpowiedzieć sobie na pytanie czy kocha bardziej góry czy podróże.

Komentarze: Bądź pierwsza/y