Jak cztery żółte karawele żeglujemy przez Dżabal Nafusa – masyw górski ciągnący się łukiem aż od Tunezji. W Libii jego podnóża zaczynają się 100 km na południe od wybrzeża Morza Śródziemnego.

Najwyższy szczyt tego łańcucha górskiego – Kaf Tigrinnah – wznosi się na wysokość 837 m n.p.m. My dojeżdżamy na wysokość 788 m. Wokół nas niewiarygodna przestrzeń, aż dech zapiera w piersiach. Jakbyśmy nagle wylądowali na Czerwonej Planecie. Wiatry wieją tu wściekle. Czasem trudno utrzymać kierunek jazdy. Jedziemy typowym kolarskim wachlarzem, czyli pierwszy toruje drogę w wietrze, a pozostali – jeden za drugim – próbują schronić się w powstającym w ten sposób tunelu aerodynamicznym. Wachlarz rozwija się od prawej do lewej lub na odwrót – w zależności od kierunku wiatru. Wyglądamy jak klucz ptaków lecących na zachód. Dolatujemy do Yafran, w którym eksplorujemy ruiny berberyjskiego miasta. Można się poczuć jak Indiana Jones. Duży kompleks ruin jest kompletnie niezabezpieczony. Znajdujemy pordzewiały rowerek dziecięcy z dwoma kierownicami (?!) i wydmuszkę po lampce rowerowej, zupełnie jak z oryginalnego „nowakowego Brennabora”.

an6

Powoli integrujemy się z bezwzględnymi siłami natury. Nabieramy doświadczenia. Nie przemy na zabój do przodu. Jedziemy pod szalejący wiatr pokornie, acz konsekwentnie.

Zazwyczaj kończymy etapy jazdy o zmierzchu. Szukamy miejsc osłoniętych od wiatru. Pierwszy obóz rozbiliśmy w głębokim jarze. Namioty ustawiliśmy pod oliwką. Drugi camping postawiliśmy w uedzie (wyschniętym korycie rzeki), na spękanym i wysuszonym piachu, w miejscu osłoniętym kolczastymi akacjami. Kolejne obozowisko stanęło w oazie, pośród drzew przypominających pinie, na wyschniętej trawie, gdzie ugościł nas jej dozorca – Sudańczyk. Zaraz po przyjeździe do oazy przez moment byliśmy sami, ale po chwili czujny dozorca, dziarsko się kolebiąc, przycwałował na osiołku, na lewym przedramieniu trzymając małą kózkę. Uśmiechnął się szeroko, po czym zakreślił dłonią szeroki łuk nad głową, co miało oznaczać – „korzystajcie do woli”.

Otaczają nas kolory. Intensywne i płowe. Kolory piasku – rdzawego, rudawego, ceglanego, pomarańczowego, kwarcowego, khaki, bursztynowego, beżowego, brunatnego, sepiowego, kredowego i wapiennego. Ponad nami nienaganny błękit nieba i rozpalona żółć słońca. Czasem zaskoczy rzadka zieleń kulistych niskich krzaków.

Pustynia maluje pejzaże. Widzimy namiastkę pustyni australijskiej z jaskrawo czerwonym piaskiem i małymi zielonymi krzaczkami. Podziwiamy typowo westernowe krajobrazy, jak z amerykańskiej Monument Valley, z „kapeluszowatymi” ostańcami. Obserwujemy żwirowe, płowe bezkresne „żużlowiska”. Jedziemy przez głębokie i szerokie doliny przypominające koryta nieistniejących gigantycznych rzek. Nieśmiało jeszcze pojawiają się pierwsze małe diuny piaskowe, których powierzchnie wiatr rzeźbi w cyklicznie powtarzające się rzędy rozedrganych fal.

Wiatr jest tu rezydentem. Czasem tylko, znużony ogromem przestrzeni, odpocznie przez jeden dzień i wtedy, chyba dla żartu, kręci małe trąby powietrzne. W tych minitornadach piasek w metrowej wysokości odwróconym stożku wiruje opętańczo, jakby chciał zmaterializować dżina – ducha pustyni.

A wokół nas przestrzeń, jakiej w życiu nie widzieliśmy. Przestrzeń totalna, wszechogarniająca. Niczym niezmącona dal. Horyzont jak okiem sięgnąć jest tak daleko, że ma się wrażenie, iż jego linia niknie w rozedrganych od słońca mirażach. Pustynia z początku przeraża, ogrom przestrzeni potęguje niepewność. Niepewność podróżnika, który nie wie, dokąd dojedzie, gdzie będzie spał wieczorem. Miejsce, w którym się znaleźliśmy, płynie przez nas. Krzyczę na całe gardło: Noooooooowaaaaaaaaaaaak!

Kolejnego dnia dojeżdżamy po 62 kilometrach do Nalutu. Na zakończenie dnia atakujemy ostry podjazd na szczyty masywu Dżabal Nafusa. Kolejnego dnia przejeżdżamy sto czterdzieści kilometrów do Sinawan – mordercze siedem godzin na rowerze, który wraz z wypełnionymi czterema sakwami waży ok. pięćdziesięciu kilogramów. Ten dzień mieliśmy szczęśliwie bezwietrzny, jedyny jak do tej pory. I w końcu kolejne sto szesnaście kilometrów do Darj, z bocznym wiatrem, jako jednym z głównych bohaterów dnia.

W drodze

Nieodłącznym elementem ostatnich trzech dni wyprawy są mijające nas samochody. Kierowcy niemalże wszystkich aut radośnie nas pozdrawiają, widząc obrazek w Libii naprawdę unikalny – rowerzystów na pustyni. Rowerzystów sunących zwartym szeregiem w jednakowych strojach, na jednakowych rowerach, z przyczepkami, na których zatknięte są trzepoczące banderki. Szkoda tylko, że entuzjazm kierowców przejawia się zazwyczaj w mijaniu nas z zawrotną prędkością, w niewielkiej odległości i przy wciśniętym „do dechy” klaksonie, który, wyjąc przeciągle, paraliżuje na moment nasze ciała i myśli. Nierzadkim obrazkiem są również powoli przejeżdżające auta z opuszczonymi szybami i kilkoma wycelowanymi w nas obiektywami aparatów bądź kamer telefonów komórkowych. Z otwartych okien samochodów słyszymy także wiele zagrzewających do walki komentarzy oraz widzimy wystawione w górę kciuki i dłonie składające się w oklaski.

Motyw drogi jest wszechobecny. Niczym w W drodze Jacka Kerouaca czy Asfaltowym Saloonie Waldemara Łysiaka. Jedziemy po betonowych lub asfaltowych drogach dobrej jakości. Długie podjazdy i długie zjazdy. Monotonię kilkukilometrowych prostych odcinków podkreślają równomiernie rozstawione słupy linii wysokiego napięcia i żółte przerywane linie dzielące pasy. Wstęga asfaltu ciągnie się aż po horyzont. Co jakiś czas pojawia się pomarańczowa budka telefoniczna. Obowiązkowo w wersji bez słuchawki. Mijamy trójkątne znaki drogowe z namalowanymi wielbłądami i z dużym napisem Slow (o dziwo – po angielsku). Szlak pustynny znaczą też anteny nadawcze sieci komórkowych, policyjne punkty kontrolne, zadziwiająco liczne i dobrze widoczne z drogi studnie wodne, po arabsku zwane birami (tylko dlaczego bezalkoholowymi?).

Im dalej na południe, tym jakość dróg się pogarsza. Znika pobocze, znikają namalowane na betonowej drodze linie. Jedziemy na południe, olbrzymia Sahara coraz bliżej.

Groźnie wzniesiony w górę odwłok skorpiona z kolcem jadowym jest zapowiedzią zbliżającego się niebezpieczeństwa. Nie ma się wtedy ochoty na żarty. Skorpion staje się agresywny tylko w swojej obronie. Tak jak pustynia, która ma wszelkie warunki ku temu, żeby pozbyć się nieproszonych gości. Liczymy, że zostaniemy zaakceptowani, tak jak zaakceptowany został Kazimierz Nowak. Pokornie i rozważnie ruszamy do Gadames – słynnego miasta, zwanego „Bramą Sahary”…

Przeczytaj następną część relacji: U wrót Sahary – Ghademes.

Piotr Sudoł

Zapalony rowerzysta, zafascynowany romantyczną poetyką postaci Kazimierza Nowaka. Uczestnik ekspedycji na Madagaskar wyróżnionej na Kolosach w kategorii Podróż Roku 2008.

Komentarze: Bądź pierwsza/y