Przez dwadzieścia pięć dni przemierzyliśmy przez Turcję prawie tysiąc trzysta kilometrów. Przejeżdżaliśmy przez ludne miasta i melancholijne pustki, zdobywaliśmy mroźne szczyty i poznawaliśmy swoje granice. A wszystko to z rowerową grupą – trupą cyrkową, która na ten jeden miesiąc stała się moją rodziną, na dobre i złe.

Turcja zimą na rowerze

Do tej pory zawsze jeździłam w babskim duecie, ale pokusiło mnie żeby spróbować czegoś innego, nowego. A właśnie czymś takim był udział w sztafecie Rowerowe Jamboree. Takim sposobem wylądowałam w lutym w Turcji razem z harcerzami, młodymi chłopakami, podróżnikami i tymi, którzy swoją rowerową przygodę dopiero zaczynają.

To musiało się źle skończyć… Ale się nie skończyło!

Słoneczna Turcja, jaką miała być, szybko okazała się mroźną, śnieżną i górzystą, i jedyne co nam zostało żeby to wszystko przetrwać był śmiech. Tak więc nazwaliśmy się Cyrkiem (bo jakie słowo może lepiej opisać bandę ludzi na obładowanych rowerach, wyglądających jak bałwany z reklamówkami na nogach i soplami u nosa?) i jechaliśmy dalej, przed siebie.

Miasto w Turcji

Z eskortą przez Bosfor

Nasz etap rozpoczął się w Stambule, mieście w którym historia, ta najstarsza, miesza się ze współczesnością, europejskość przenika się z azjatyckością, a o chrześcijaństwie, które było tu kiedyś tak potężne, przypominają jedynie złote mozaiki z Hagia Sofia. Spędziliśmy tu kilka dni, pozwalając sobie na całodniowe włóczęgi, zwiedzanie i po prostu powolne przechodzenie na tryb turecki, bo gdzie indziej moglibyśmy lepiej przygotować się do setek kilometrów po tym ogromnym i zróżnicowanym kraju jak nie w tyglu kulturowym Istambułu.

O samym mieście napisano już wiele, chciałoby się dorzucić coś od siebie, że piękny, że magiczny z tysiącami minaretów, jak miasta z Baśni tysiąca i jednej nocy, że gdzie nie spojrzeć o oko zahaczają jakieś ruiny, przypominające o świetności dawnej stolicy – Konstantynopola. Ale może dodam tylko, że z rowerowej strony Stambuł wyposażony jest w malowniczą ścieżkę rowerową biegnącą wzdłuż Morza Marmara i Wysp Książęcych oraz że drogi zamknięte dla rowerzystów nie dość że nagle stają się przejezdne to jeszcze oferują specjalną eskortę.

Taką właśnie trasą okazał się most przecinający Bosfor, łączący Europę z Azją, a dla nas będący symbolem rozpoczynającej się nowej przygody. Po kilku dniach beztroskiej turystyki, powolnego przygotowywania rowerów i planowania gdzie najpierw, którędy i po co, wyruszyliśmy ze Stambułu spotkać się z lokalnymi skautami, którzy akurat obozowali w niedalekich górach nieopodal Ümraniye. Wiedzieliśmy, że ruch rowerowy na tym akurat moście jest zabroniony, ale jako grupa polskich cwaniaków doszliśmy do wniosku że przemkniemy z cichca i nikt nawet się nie pozna. Oczywiście ciężko niezauważenie przejechać w jedenaście rowerów objuczonych niczym wielbłądy w karawanie, dlatego szybko zgarnął nas stróż prawa i… I zaproponował żebyśmy pojechali jak ludzie, a raczej samochody – ulicą. Jakby mało tego było zadzwonił po policję, która znowu zamiast pogrozić palcem i wlepić nam solidny mandat, zamknęła dla nas jeden pas ruchu i na pożegnanie radośnie pomachała. Chyba lepiej nie można zacząć?

Rowerowe Jamboree w Turcji.

Do skautów dotarliśmy przemoczeni, zziębnięci, ubłoceni i umęczeni. Pogoda pogarszała się z godziny na godzinę, a jak szybko się okazało lokalizacja obozu skautów przypominała położenie niedostępnych średniowiecznych twierdz, a trzydzieści kilometrów trasy, szturmowanie jej w zbrojnym ataku. Humory mieliśmy wisielcze, a nastawienie do skautów jeszcze gorsze. I jak tu się bratać kiedy człowiek zastanawia się tylko co ja tu ku^*&! robie?

Jednak czarne chmury odpłynęły momentalnie jak tylko znaleźliśmy się w ciepłym pomieszczeniu, ugoszczeni gorącym posiłkiem i powitani setką uśmiechów ciekawskich dzieciaków. Obóz przeszedł nasze najśmielsze oczekiwania. Składał się z licznych drewnianych domków, mniejszych i większych, gdzie oprócz wspomnianej już stołówki znajdowały się pomieszczenia administracyjne, sale przeznaczone do gier i zabaw, sypialnie skautów i Bóg jeden wie co jeszcze. Organizacja obozu działała jak mechanizm w dobrze naoliwionym zegarku, a my na jeden dzień staliśmy się jednym z jego trybów. I tak uczestniczyliśmy w zbiórkach, śpiewaliśmy wspólnie harcerskie piosenki (to oczywiście frakcja harcerska), oglądaliśmy różne przedstawienia i marzyliśmy o zimnym piwku (oczywiście zabronionym!) i chwili spokoju. Grupie bardziej zdeterminowanej udało się nawet zwiać spod czujnych spojrzeń wszędobylskich stróżów prawa i moralności, czyli tych najmłodszych i najbardziej ciekawskich młodziaków. I jak w czasach szkolnych, ukryci za winklem mogliśmy oddać się chwili przyjemności pod postacią szybkiego i nielegalnego papierosa.

Po tym krótkim odbiciu od trasy wróciliśmy nad morze, które przez kolejne dwa dni towarzyszyło nam w oddali. Ostatecznie jednak musieliśmy je pożegnać i zacząć zapoznawać się z nowym towarzystwem – mianowicie śniegiem i zimnem.

Szaleniec i Wariat

Pierwszy atak zimy nastąpił w Sakaryi. Goszczeni byliśmy przez lokalną grupę rowerową, do której trafiliśmy dzięki poznanym dzień wcześniej dwóm tureckim rowerzystom – Berhudanowi i Bülentowi. Inaczej Szaleńcowi i Wariatowi, jak bardzo szybko zaczęliśmy ich nazywać od kiedy zaczęli towarzyszyć nam na trasie. Mega pozytywni i zakręceni. Na pożyczonych rowerach z małymi plecaczkami, w dżinsach i adidasach planowali jechać pod syryjską granicę do Suruç, przez śniegi i góry, bez ciepłych rzeczy i rowerowego sprzętu. Ale dla nich nie liczyło się jak tam dotrą, najważniejszy był cel. W Suruç znajdował się obóz dla uchodźców z Syrii, a chłopaki chcieli tam przyjechać i wnieść trochę radości w życie tamtejszych dzieciaków. Chcieli tego dokonać poprzez najprostszy sposób – zabawę. Dzięki formie swojej podróży liczyli na zwrócenie w kraju większej uwagi na problem uchodźców z Syrii, który był marginalizowany. Nasze drogi niestety w pewnym momencie się rozłączyły jak i drogi samego Bulenta i Berhudana. Ich projekt chyba w pełni nie został zrealizowany, ale sama idea była szczytna.

Mimo wszystko przez kilka dni podróżowaliśmy wspólnie znosząc trudy i znoje wszech atakującej zimy, dzieląc się ciepłymi rzeczami i wzajemnie sobie pomagając.

Dzięki nim łatwiej było nam nawiązać kontakt z miejscowymi, którzy ni w ząb nie znali angielskiego. Jednak parokrotnie zdarzyła nam się sytuacja, gdy osoby będące nam przychylne jednocześnie były wrogo nastawione do chłopaków i wręcz ostrzegali nas przed nimi. Było to raczej powodowane lekkim ekscentryzmem naszych nowych przyjaciół i ich poglądami, a nie realnym zagrożeniem z ich strony.

Bülentowi i Berhudanowi zawdzięczamy wiele. W Ankarze, w której spędziliśmy kilka dni, mieszkaliśmy właśnie u jednego z nich. Tu też było nam dane zjeść najlepszy döner w całej Turcji, a takie wspomnienie pozostaje w człowieku na długo!

Spotkanie z polskim ambasadorem

W Ankarze po raz pierwszy dane mi było poczuć atmosferę tego gonionego przez nas od początku Orientu. Przedmieścia przypominają bardziej miasta z Azji Centralnej, gdzie na bezludnym stepie, nagle, znikąd wyrastają bloki zbliżające się aglomeracji. Centrum Ankary to nowoczesna stolica, pełna sklepów, samochodów i pomocnych przechodniów. Aż trudno sobie wyobrazić, że kiedyś była to wyludniona wioska, pośrodku niczego, która słynęła z hodowli kóz. To dzięki ojcu narodu – Atatürkowi, który ustanowił tu swoją stolicę w 1923 roku Ankara rozwinęła się na drugie co do wielkości miasto w kraju, ważny ośrodek handlu i przemysłu oraz siedzibę władzy centralnej.

Tu także znajdują się wszystkie ambasady, a między innymi i polska.

Nad drzewami Ankary latają żelazne ptaki

Stosunki polsko – tureckie mają długą tradycję. Choć nie zawsze były bardzo dobre to istnieją podania opisujące szacunek jakim darzono polskich posłów na dworze sułtana. W 2014 roku obchodziliśmy sześćsetlecie nawiązania stosunków dyplomatycznych, które obecnie są bardzo przyjacielskie.

Po siedzibie Polskiej Ambasady, do której zostaliśmy zaproszeni na spotkanie spodziewałam się „czegoś ładnego”. Jednak realia przeszły moje najśmielsze oczekiwania. Ambasada RP mieści się w przepięknym gmachu wybudowanym na wzór dworu szlacheckiego, pod którego budowę kamień węgielny położył sam Prezydent Turcji Mustafa Kemal w 1927 roku. W spotkaniu z Rowerowym Jamboree wziął udział Ambasador RP, który nie dość, że nas ugościł, z zainteresowaniem wysłuchał relacji z naszych dotychczasowych przygód, to jeszcze zaprosił do zwiedzenia zachwycającego gmachu i przylegającego do niego parku.

Turcja zimą na rowerze

Przez centralną Turcję

Nasza trasa biegła od morza do morza, dlatego najwięcej było nam dane podróżować przez centralną część kraju. Centralna Anatolia to głównie puste przestrzenie. Przestrzenie, które fascynują, pociągają, a jednocześnie przytłaczają. Przestrzenie, które wznoszą się niekończącymi się podjazdami, tylko po to aby zaraz opaść i znowu piąć się w górę.

Z całej Turcji to właśnie te widoki zrobiły na mnie największe wrażenie. Człowiek, kiedy je przemierza, a przemierza doświadczając każdego kilometra, każdego płatka śniegu i każdego powiewu lodowatego wiatru, uświadamia sobie że to nie on jest panem świata, a jedynie wędrowcem, któremu dane jest podziwiać piękno otaczającej go natury.

I tak walcząc z śniegiem sypiącym w twarz, z kostniejącymi stopami i przemoczonymi rękawicami, pięliśmy się dzielnie na kolejne wzniesienia, z których roztaczał się widok na niekończącą się pustkę, która zapierała dech w piersi.

Najcięższe chwile przeżyliśmy właśnie przemierzając Centralną Turcję. Sypiący śnieg, mróz, dziesiątki kilometrów i zmęczenie kumulujące się z dnia na dzień dawały w kość nie tylko nam ale i naszym dzielnym rumakom, które niekiedy po prostu zamarzały. Jednak wszyscy Cyrkowcy byli niezwykle dzielni i mimo chwil zwątpienia zawsze udawało nam się odkryć nowe pokłady sił i humoru, i ze śpiewem na sinych ustach mknąć dalej ku przygodzie.

Pomarańcze na południu Turcji

Zamiast czapek pomarańcze

Zima skończyła się tak samo nagle, jak się zaczęła. Wyruszyliśmy z Pozanti – jeszcze mroźnego i zasypanego śniegiem miasteczka położonego u stóp przełęczy Kandilsɪrtɪ Gecidi w paśmie Gór Taurus, po przekroczeniu której wszystkie zmysły zaatakowała wszechobecna zieleń. Jeszcze tego samego dnia, ciemną nocą dojechaliśmy do wiosennego, nadmorskiego Mersin. Powitał nas świeży zapach morskiej bryzy, pomarańcze na drzewach i kolejni przemili Turcy, którzy przygarnęli naszą rowerową bandę. Możliwe że to właśnie ta odwilż, ciepło i szum morza wprowadziły nas w nastrój uniesienia, który najlepiej wykorzystał nasz niezawodny logistyk, oświadczając się swojej rowerowej dziewczynie.

Od tej pory mogliśmy już odetchnąć i ostatecznie zrzucić z siebie kominiarki, czapki, rękawice, folie VRC, ocieplacze i reklamówki, dodatkowe trzy pary spodni i grube skarpety. Ostatnie cztery dni naszej podróży przebiegały wzdłuż południowego wybrzeża Turcji.

Ten czas obfitował także w spotkania z lokalnymi skautami. Za każdym razem ich gościnność, troska o nas i chęć zapewnienia wszelkich wygód przechodziła najśmielsze oczekiwania, do tego stopnia, że człowiek miał ochotę uciec i pobyć chwile w samotności. Jednak wszystko to było powodowane szczerymi chęciami i prawdziwą radością z naszych odwiedzin, dlatego dzielnie znosiliśmy tony jedzenia, miliardy selfie i dziesiątki małych podarunków.

Meta w Gaziantep

Nasz rowerowy etap, który był trzecim z kolei, zakończył się w Gaziantep. Miasto położone jest w południowej Turcji, niedaleko granicy z Syrią i mimo wcześniejszych obaw, że może być to już teren niebezpieczny ze względu na sytuację w Syrii i działania Państwa Islamskiego, nie dało się zaobserwować choćby najmniejszych tego oznak.

Gaziantep to rozległy i nowoczesny ośrodek, który niegdyś leżał na przecięciu szlaków karawanowych, o czym obecnie przypominają poustawiane wszędzie kiczowate rzeźby objuczonych wielbłądów. Poza tym Gaziantep słynie z najlepszej w całym kraju baklawy oraz posiada przepiękne muzeum mozaik z antycznej Zeugmy. Dlatego spędzając tu ostatnie trzy dni naszej wyprawy, każdy mógł znaleźć coś dla siebie. Jedni uzupełniali straty w kaloriach opychając się ociekającym miodem smakołykiem, inni oddawali się kontemplacji sztuki antycznej w ciszy i spokoju wspaniałego muzeum, a jeszcze inni biegali za oryginalnymi prezentami dla swoich najbliższych.

Rowerowy Orient Express był jednym z nielicznych odcinków, którego trasa biegła w obrębie jednego kraju. Jednak podczas kręcenia kolejnych kilometrów Turcja nie dawała tego po sobie poznać. Każdy z regionów, który odwiedziliśmy dostarczał atrakcji jakby był oddzielnym państwem, a naszymi przygodami moglibyśmy obdzielić jeszcze kilka następnych etapów.

 

Marta Bajtler

Zamiłowanie do podróży pojawiło się równolegle z miłością do archeologii i jest to już miłość do grobowej deski. Od kilku lat przemierza rowerowo kolejne kraje. Wiecznie w drodze i w niedoczasie.

Komentarze: Bądź pierwsza/y