Birmańska podróż
Wspaniałe widoki, niesamowite budowle, piękni ludzie. Z drugiej strony bieda i krwawy reżim wojskowy. To właśnie Birma, pełna sprzeczności.
Poniższy tekst opiera się na moim własnym doświadczeniu. Mam nadzieję, że przybliży on choć trochę realia panujące w tym niezwykłym kraju. Czasami będę wypowiadał się w liczbie mnogiej, gdyż część podróży przebyłem z moimi znajomymi, Mateuszem i Agą.
Birmański ludek
Gdybym miał w kilku słowach określić Birmańczyków, powiedziałbym: uśmiechnięci, pozytywnie nastawieni do życia i spokojni. Nie wygląda to jednak tak pięknie. Sama junta wojskowa wyliczyła aż sto trzydzieści pięć mniejszości etnicznych, mieszkających na tamtych terenach. To bardzo zróżnicowane społeczeństwo, niestety, z powodu silnej nacjonalizacji, czasem ciężko określić tożsamość poszczególnych jednostek.
Również z powodu krwawej polityki, na granicy Tajlandii czy Bangladeszu nie brakuje przepełnionych obozów dla uchodźców. Plemiona Wa i Karenów wciąż zbrojnie walczą o swoje prawa. Ci drudzy szczycą się nawet prowadzoną najdłużej na świecie (bo aż od 1948 r.) partyzantką.
Byłem bardzo zaskoczony opinią pewnego turysty: Ta junta wcale nie jest taka zła, przecież ci ludzie tak ładnie się uśmiechają. Cóż, już w czasach kolonialnych oficerowie brytyjscy musieli uczyć swoich podwładnych, że uśmiech birmańskiej kobiety nie oznacza jeszcze chęci przespania się z nimi. Prawda jest taka, że kierujący się buddyjską filozofią mieszkańcy Birmy, cenią każdą chwilę i starają się nie komplikować sobie życia. Nigdy np. nie słyszałem, żeby ktoś krzyczał na ulicy. Wielokrotnie zaczepiali mnie tubylcy, którzy chcieli po prostu porozmawiać i dowiedzieć się czegoś o świecie. W Tajlandii takie zachowanie byłoby niezwykłe.
Jeśli chodzi o rządy tatmadaw (tak zwie się tutaj juntę), to nie ma wątpliwości, że społeczne poparcie straciła dawno temu. Choć mało kto potwierdzi, to inwigilacja i donosy są na porządku dziennym.
Wiele osób zapytanych wprost o rząd dyskretnie zmienia temat, lub posługuje się sugestią czy wymownym spojrzeniem. Pewien Karen, zapytany przeze mnie o sytuację polityczną , po prostu zapytał czy znam Aung San Suu Kyi. To nasza lady – dokończył rozmowę, pięknie się uśmiechając.
Mówiąc o Birmie trudno nie znać najważniejszej opozycjonistki w kraju. Noblistka, birmańska Ghandi, nigdy nie zmieniła swojej pokojowej postawy. Żyje jeszcze prawdopodobnie tylko dlatego, że jest córką wielkiego bohatera kraju, generała Aung Sana. Swoje poświęcenie dla kraju okupiła piętnastoletnim aresztem domowym.
Jadąc na workach z ryżem
W Birmie życie płynie powoli. To samo dotyczy przemieszczania się. Każdy, kto chce podróżować po tamtych terenach, powinien uzbroić się w cierpliwość.
Zacznijmy od tego, że pociągi w Birmie obejmują tylko jej środkową część. W wielu miejscach drogi są w opłakanym stanie albo w ogóle ich nie ma. Do niektórych części kraju bardzo trudno się dostać; w tym wypadku zalecana jest podróż drogą morską lub powietrzną. Pomijając oczywiście fakt, że turyści nie wszędzie zostają wpuszczeni, a jeśli nawet, to podawani są wojskowej obserwacji. W rzeczywistości jedynie środkowa część kraju jest stosunkowo łatwo dostępna dla zwiedzających.
Żeby było zabawniej, birmańskie samochody mają kierownice po niewłaściwej stronie. Dlaczego? W latach 70 cały ruch, tak jak w sąsiadujących krajach, był lewostronny. Ówczesny dyktator Ne Win, chcąc ratować gospodarkę, udał się do swojego wróżbity. Ten, widząc, że birmańska droga do socjalizmu nie bardzo się sprawdza, zasugerował: należy wykonać ruch w prawo. Od tamtej pory wszystkie samochody jeżdżą prawą stroną. Historia brzmi jak słaby żart, ale nim nie jest. Dlatego też nikogo nie dziwi, że często w samochodzie, oprócz kierowcy, która zajmuje się naprowadzaniem.
W miastach kursują taksówki, czasem riksze. Nie są one tanie, więc zalecam korzystanie z nich w ostateczności. Za to sami taksówkarze mogą okazać się bardzo pomocni w znalezieniu taniego hotelu, wymienienia pieniędzy czy zdobyciu jakiejś informacji.
- W Birmie zdecydowanie brakuje samochodów. (Fot. Roman Husarski)
- Większość społeczeństwa odbywa staż w klasztorze. Dzięki temu Birma posiada najniższy współczynnik analfabetyzmu w Azji. (Fot. Roman Husarski)
Już w Rangunie zakup biletu na pociąg do Mandalay stanowił pewien problem. Jakimś dziwnym trafem, wolne były tylko miejsca vip, na które nie bardzo było nas stać. Chodziliśmy więc od jednego okienka do drugiego, aż w końcu podszedł do nas strażnik kolei i powiedział, żebyśmy przyszli następnego dnia rano.
Uznaliśmy, że nie ma sensu aby wszyscy zrywali się wcześniej. Los padł na mnie. Niestety, w kasie poinformowano mnie: jedna osoba – jeden bilet. A trzeba wiedzieć, że mieszkaliśmy kawałek od stacji kolejowej. W końcu przyszliśmy wszyscy i znów to samo. Brak tanich miejsc. Na szczęście kasjer ostatecznie zmienił zdanie i udało nam się kupić bilety. Sprawdzanie naszych paszportów i papierkowa robota zajęły mu kolejne dwadzieścia minut. Ostatecznie otrzymaliśmy upragniony bilet. Jeden na naszą trójkę.
Dalej było jeszcze weselej. Druga klasa w birmańskim pociągu jest naprawdę tragiczna. Sztywne drewniane siedzenia, obite jedynie cienkim materiałem, są wyjątkowo niewygodne. Dodatkowo straszny smród, biegające dzieci i kobieta trzymająca kurczaki na sąsiednim siedzeniu. Obsługa w pociągu wyszła nam jednak naprzeciw. Po krótkim targowaniu, za niewielką opłatą pozwolono nam przenieść się do osobnej kuszetki. Odległość pomiędzy Rangunem a Mandalaj to ok. pięciuset kilometrów. Pociąg pokonał ten dystans w szesnaście godzin.
Z Mandalaj do Baganu
Nigdy nie zapomnę podróży autobusem z Mandalaj do Baganu. Stosunkowo tani, miał nas dowieźć przez noc na miejsce. Wsiadając, nie rozumiałem, dlaczego podróż ma tyle trwać, przecież dystans, który nas dzielił od celu, wynosił zaledwie dwieście pięćdziesiąt kilometrów. Wkrótce zrozumiałem.
Autobus wyładowany był workami z ryżem i klatkami z kurczakami. Oprócz nas znajdowała się w nim dwójka miejscowych. Idąc za ich przykładem, szybko zrezygnowałem z niewygodnych siedzeń i położyłem się na dużo wygodniejszych workach z ryżem. Wtedy też przekonałem się, że podobnie jak Szkoci, Birmańczycy nie noszą nic pod tradycyjną spódnicą longyi…
Niestety, z powodu wyboistych dróg, odpłynięcie w krainę snu stanowiło pewien problem. Po chwili zacząłem doceniać nawet polskie drogi. Prędkość autobusu nie przekraczała czterdziestu kilometrów na godzinę.
Atrakcyjności naszej podróży dodawały nieustanne postoje. A to kierowca wysiadł zapalić sobie cheerot (birmańskie cygaro), a to wyszedł przeganiać stado krów z drogi, albo poszedł kupić betel (bez żucia nie ma jazdy). W końcu z naprzeciwka nadjechał inny autobus, tak więc kierowcy wyszli sobie porozmawiać.
W pewnym momencie poczułem, że coś mi włazi do ucha. Po chwili wyciągnąłem wielką muchę. Światło, włączone w środku autobusu, przyciągnęło całą owadzią brać Birmy. Szerszenie, komary malaryczne, muchy tse tse… czego tam nie było. Przerażony zakryłem się kurtką i już więcej nie obserwowałem. Tak właśnie wyglądała podróż do Baganu, dwieście pięćdziesiąt kilometrów w zaledwie osiem godzin.
Jak zostaliśmy oszukani na sto tysięcy
Bankomatów w Birmie nie uświadczymy, należy więc zabrać ze sobą odpowiednią liczbę dolarów. Same „zielone” oczywiście nie wystarczą, potrzebne będą kyaty, które wymienimy na miejscu. Nie należy tego robić w bankach i państwowych kantorach, które liczą po złodziejskim kursie. Najlepiej zapytać taksówkarza, albo jakiegoś barmana. Uwaga! Poza Rangunem może być bardzo trudno znaleźć kogoś, kto nam rozmieni dolary, a już na pewno nie po dobrym kursie.
Uproszczając. Dolary są potrzebne do opłacenia hoteli i transportu, czasami atrakcji turystycznych. Kyaty do wszystkiego innego. Niestety, nie wiedzieć czemu, z amerykańską walutą są straszne problemy. Nikt nie chce przyjmować banknotów nie tylko minimalnie naddartych, ale i wymiętych czy brudnych. Zdarzyło mi się, że sprzedawca nie chciał przyjąć pięknego, czystego banknotu bo… był za stary! Z 2003 roku! Moja znajoma musiała nawet opuścić Birmę wcześniej niż planowała. Miała nieużyteczne studolarówki.
Niestety, wymieniając pieniądze, daliśmy się oszukać. Skusił nas wyjątkowo dobry przelicznik. Wszystko działo się na ulicy, a my chcieliśmy we trójkę wymienić pięćset dolarów. Pieniądze miały nam wystarczyć do końca pobytu. Atmosfera najlepsza nie była, bo nie wiadomo skąd, zleciało się sporo miejscowych. Wszyscy uśmiechnięci. Gość przeliczył wszystko przy nas. Część również i my sprawdziliśmy. To było jednak wiele banknotów.
Dziś wciąż nie jest pewien, czy to była jakaś zręczna sztuczka w liczeniu, czy po prostu podmienili nam pliki banknotów. W każdym razie tam, gdzie miało być dziesięć banknotów, w większości okazało się, że jest ich siedem bądź sześć. W sumie oszukano nas na sto tysięcy kyatów. Birmo oddawaj moje sto tysięcy!
Nauczka na przyszłość: bardziej uważać. Birmańczycy oszukują z uśmiechem.
Nie jadę do Birmy, nie będę wspierać junty!
To powszechnie wygłaszana opinia. I nie da się ukryć, część pieniędzy na pewno trafi w łapy wojskowych i pójdzie na utrzymanie birmańskiej armii (choćby wiza, atrakcje turystyczne, samoloty, transport). Wiele krajów odradza swoim mieszkańcom podróży i nie handluje z Birmą. Przez wiele lat kraj ten był zamknięty dla turystów. Ludzie byli coraz biedniejsi, jednak wojsko zawsze znajdowało pieniądze na utrzymanie. Izolacja tyko pogłębia zastój. Wystarczy spojrzeć na Koreę Północną. Nic nie wskazuje na to, by miało się tam coś zmienić.
W ostatnich latach Birma otworzyła się na turystykę. Podróżując, staraliśmy się, by jak najwięcej pieniędzy trafiło w ręce zwykłych ludzi. Coraz więcej dowiadują się oni o otaczającym ich świecie, uczą się języków, pojawiają się kafejki internetowe. Jednak wciąż dzieje się tam dużo złego. Jestem przekonany, że izolując się od Birmy tylko pogłębiamy panującą tam biedę.
Birma dziś
Kraj cały czas się zmienia. Dziś można już nawet mówić o odwilży. Coraz więcej turystów odwiedza ten egzotyczny kraj. Jeszcze kilka lat temu internetu nie było prawie wcale, a e-maila sprawdzało się pół godziny. Teraz młodzież słucha zachodniej muzyki i coraz częściej chodzi w spodniach innych niż longy. Zmiany są nieuniknione.