Do Iranu postanowiłem pojechać sam, bynajmniej nie dlatego, że nie było chętnych na towarzyszenie mi w tej wyprawie. Emocje, które pojawiają się w momencie, gdy jesteśmy zdani tylko na siebie i spotkanych ewentualnie po drodze ludzi to cenna lekcja życia, która niejednego wczasowicza przemienia w prawdziwego podróżnika.

Nabiera to szczególnego znaczenia, gdy celem jest kraj uważany za zamknięty, odległy i nieprzyjazny. A takim właśnie w obiegowej opinii jest Iran, państwo należące do tzw. osi zła, siedlisko terroryzmu i fanatyków religijnych, którzy paląc amerykańskie flagi wyrażają swoją niechęć wobec zachodniego stylu życia.

Czy tacy naprawdę są Irańczycy? Na to pytanie postanowiłem odpowiedzieć sobie sam, bez przyswajania internetowej wiedzy, bez wcześniejszej konsultacji z Lonely Planet i omijając „cenne” rady znajomych. Za cel odległościowy obrałem Zatokę Perską, a za cel mentalny – otworzyć się, przeżyć i zrozumieć.

Piąta rano, dzień dobry Teheran

W Teheranie wylądowałem o piątej nad ranem, po około czterdziestu godzinach spędzonych w startującym ze Stambułu autobusie. To już chyba jakiś standard w moich wycieczkach, taki trochę pech, że do celu docieram w środku nocy lub nad ranem, kiedy nawet taksówkarzom (nacja natrętna w każdym kraju) nie chce się naganiać na najszybszy kurs i do najtańszego hotelu swojego kolegi. Pożegnałem więc moich nowych znajomych z autobusu i jakoś dojechałem do jakiegoś hotelu (dokładnie Mashhad Hostel w okolicy Placu Imama Chomeiniego – jedyny, który znalazłem wcześniej w Internecie), gdzie grubawy recepcjonista łaskawie policzył mi połowę ceny za te kilka godzin do końca doby hotelowej. Byłem więc w Teheranie, hell yeah!!

Kiedy następnego dnia pierwszy raz wyszedłem na ulicę nie doznałem wielkiego szoku, a raczej poczucia dezorientacji spowodowanej niezrozumieniem napisów na sklepach i przystankach autobusowych. Wiedziałem tylko, że mam iść w prawo, aby dojść do wspomnianego wcześniej placu. Tam znajdować miała się stacja metra, a metrem to w każdym mieście na świecie podróżuje się tak samo i najłatwiej.

Teheran to zakorkowany, spowity wszechogarniającym, duszącym smogiem las betonowych bloków. Pod względem intensywności ruchu ulicznego i kompletnego braku w nim zasad nieco przypomina mi New Delhi. Jest jednak znacznie uboższy w kolory, a ludzie oddają się swoim codziennym zajęciom jakby wystraszeni.

Jedyne barwy, które zobaczyłem w Teheranie to ogromne, wypłowiałe murale, często nawiązujące do potęgi militarnej tego państwa. Na każdym kroku ze zdjęć, szablonów lub plakatów groźnie spogląda Chomeini – inicjator i przywódca wielkiej rewolucji, która obaliła rządy Pahlawiego i przekształciła Iran w republikę islamską.

Nieco trudniejsza jest komunikacja werbalna z Teherańczykami. Po wspomnianym już recepcjoniście drugą anglojęzyczną osobą okazał się kasjer w metrze, który wytłumaczył mi, jak i gdzie zorganizować sobie podstawowe sprawy w mieście: zjeść i uzupełnić płyny, kupić (jednak!) przewodnik, wymienić dolary na irańskie riale. Uwaga, rzeczywista inflacja w Iranie to około 25%, ceny w porównaniu z tymi z przewodników potrafią zaskoczyć.

Większość spraw załatwiłem na Placu Strażników Rewolucji (Enghelab-e-Eslami). To jedno z ciekawszych miejsc w Teheranie, gdzie siadając na krawężniku można poobserwować życie codziennie mieszczuchów. Na dworzec autobusowy (South Terminal), po bilet powrotny do Stambułu, wybrałem się już na piechotę, co przy temperaturze ponad czterdziestu stopni Celsjusza i suchym wietrze nie było najlepszym pomysłem. Taksówki jednak są zbyt drogie, a autobus… jakoś się nie złożyło.

Przetrwałem upał, dotarłem, a po drodze zwiedziłem słynną Azadi Tower (Wieża Wolności). To tu w grudniu 2009 Irańczycy manifestowali swoje niezadowolenie po sfałszowanych wyborach prezydenckich, a wielu z nich straciło życie w starciach z policją i wojskiem.

Osobno dla panów, osobno dla pań. O tej zasadzie słyszałem, że jest w Iranie mocno przestrzegana. Wszakże miejsce kobiety w kulturze Bliskiego Wschodu jest szczególne, a jej prawa, hmm… najdelikatniej mówiąc – ograniczone. I owszem, w metrze podstawiane są osobne wagony dla każdej z płci, a w autobusach panie mają nakaz siadania w przedniej części pojazdu.

Zaobserwowałem jednak, że kiedy się tylko da, Teherańczycy łamią tę zasadę, a w szczególności ci młodzi. Rządowe ograniczenia (bo niezręcznie napisać „religijne”, chociaż religia ów rząd legitymuje) w obyczajowości Teherańczyków są widoczne, ale bez przesady. Teheranowi daleko do Londynu czy Paryża, ale pragnienie wszechobecnego kosmopolityzmu tych metropolii daje się wyraźnie odczuć w stolicy Iranu. Ze słuchawek podpiętych do telefonów komórkowych wystylizowanej na „emo” młodzieży dało się usłyszeć nawet hip-hop…

Przez dwa dni Teheran zmęczył mnie na tyle skutecznie, że wyjechałem z niego chętnie. Nabyłem jednak podstawową umiejętność sprawnego przechodzenia przez ulicę pełną pędzących samochodów. W Iranie bowiem nie szuka się pasów dla pieszych i nie czeka na zielone światło, tam po prostu się idzie!! I tak postanowiłem pójść (pojechać) do Yazd.

Iran - ulica w Teheranie

Przez dwa dni Teheran zmęczył mnie na tyle skutecznie, że wyjechałem z niego chętnie… (Fot. Marcin Klimkiewicz)

W Iranie woda jest za darmo. Yazd.

W Iranie woda jest za darmo. Na każdym kroku spotkać można automaty z wodą, co przy wysokich panujących tam temperaturach jest rozwiązaniem genialnym. Szczególnie w Yazd, mieście położonym pomiędzy dwoma pustyniami Dasht-e Kavir oraz Dasht-e Lut. Zdatność tej wody do picia to już inna sprawa, ja się nie zatrułem.

Do Yazd dotarłem o drugiej nad ranem. Kierowca autobusu wysadził mnie gdzieś na przedmieściach, to był chyba kurs przelotowy. Kwestia przyzwyczajenia. Porzuciłem jednak pomysł spędzenia nocy na ulicy, gdy po godzinie wyczekiwania niespodziewanie pojawiła się taksówka. Zakwaterowałem się w hotelu blisko kompleksu Amir Chakhmaq, bodajże największej atrakcji turystycznej tego miasta.

Yazd przytłacza pięknem bardzo charakterystycznej architektury pustynnej, prezentując unikalny system chłodzenia w postaci dachowych wiatrołapów. To miasto o dużym potencjale turystycznym i zarazem chętnie przez przyjezdnych odwiedzane. W Yazd poznałem Hosseina i o nim chciałbym więcej napisać.

Historię swojego życia dziś już ponad siedemdziesięcioletni Hossein opowiedział mi w ciągu dwóch dni zwiedzania miasta. Jego rutyna to spacer po ulubionych miejscach dwa razy dziennie i odwiedzanie znajomych, których chyba wszystkich udało mi się zapoznać. W trakcie przechadzek piliśmy mleko z worka i rozmawialiśmy o wszystkim, począwszy od religii a kończąc na stosunkach międzynarodowych, w których Hossein okazał się ekspertem.

Mężczyzna studiował w Niemczech, gdzie został wydelegowany przez rząd, aby zdobyć konkretną wiedzę i potem pracować na zlecenie wojska. W Niemczech poznał swoją obecną żonę, założył rodzinę, ale zmuszony był wrócić do kraju pochodzenia. Po powrocie pracował przez wiele lat jako konstruktor broni na potrzeby armii irańskiej. Praca ta kłóciła się jednak z jego wewnętrznymi przekonaniami, co spotęgowane rozłąką z rodziną sprawiło, że ją rzucił.

Z uwagi na wiedzę, którą Hossein o armii i militariach irańskich posiadł, tak łatwo nie udało mu się odejść. Był zmuszony przez wiele lat ukrywać się w górach, potem mieszkał w różnych miastach, aż w końcu zakotwiczył w Yazd. Iran przez ten czas zmienił się na tyle, że dziś Hossein nie potrzebuje już uciekać. Prowadzi mały hotel, zajmuje się renowacją starego budynku (ma pomoc rodziny w Niemczech i UNESCO), a jego pasją jest ornitologia – hoduje kury.

Na jedną z popołudniowych sjest Hossein zaprosił mnie do swojego domu, aby pokazać mi ptaki i stopień zaawansowania prac renowacyjnych. Moją uwagę przykuła grupa mężczyzn czytających Koran i żywo dyskutujących.

– To goście z Afganistanu – wytłumaczył Hossein. – Przyjeżdżają od czasu do czasu, potrzebują spokojnego miejsca.

Nie pytałem o nic więcej, tym bardziej o możliwość zrobienia zdjęcia. Wszystko ułożyło się w jedną historię..

Nie zważając już na formalne stosunki między Iranem a Afganistanem (mowa o rządach obu krajów), Hossein wytłumaczył mi, że oba społeczeństwa żyją blisko siebie. To takie społeczne porozumienie, bo dużo Afgańczyków, w związku z obecnością wojsk amerykańskich w ich kraju znalazło schronienie w Iranie. Podobnie rzecz ma się z obywatelami Iraku, chociaż ci bardziej zlokalizowani są w rejonie Zatoki Perskiej. Mowa tu o całych rodzinach, które wojna wygoniła do sąsiadów. Z drugiej strony Irańczycy, obecnie żyjący wizją najazdu USA, wiedzą, że znajdą schronienie w górach Afganistanu.

No właśnie, a jak jest z tą wojną? Media często podają informację, że wisi ona na włosku, że rząd Iranu kolejny raz prowokuje do podjęcia działań przez dumnie walczących z terroryzmem Amerykanów. To nie jest łatwa sprawa i ma ona niestety swój kontekst religijny, obok tego głównego, jakim jest stopniowo wyczerpujący się na świecie zasób ropy naftowej. Pod tym względem Iran jest krajem bogatym w ten surowiec (trzecie największe złoża ropy na Bliskim Wschodzie, po Arabii Saudyjskiej i Iraku) i przez to potencjalnym celem strategicznym ofensywy amerykańskiej.

Z drugiej strony obecna polityka międzynarodowa rządu irańskiego to seria „strzałów w kolano”, ślepych ataków w imię religii (przypomnę w tym miejscu, że pełna nazwa kraju to Islamska Republika Iranu, a religia silnie legitymuje politykę rządu i życie mieszkańców) jak choćby jedno z ostatnich przemówień prezydenta Mahmuda Ahmedineżada na sesji ONZ, po którym większość uczestników konferencji opuściła salę. Czy takie działania nie są wystarczającym powodem dla „Zachodu”, aby Iran spacyfikować? Czy tego potrzebuje ten kraj? Bo pomimo, że irański Islam nie jest ekspansywny, to jednak silnie kojarzony z terroryzmem, a to zapowiedź wojny, która nie przyniosłaby Iranowi żadnego pożytku.

Kwesta zbrojeń nuklearnych to kolejna, ale nie osobna sprawa. Świat się boi, bo Iran chce dogonić nuklearną elitę świata (właśnie rozpoczyna pracę elektrownia w Bushehr, wybudowana dzięki pomocy Rosjan), więc tym bardziej zagrożenie ze strony nieprzewidywalnego rządu Ahmedineżada wzrosło. Ten konsekwentnie twierdzi, że energię atomową ujarzmiono w Iranie w celach naukowych, a nie w celu wspierania kolejnego programu zbrojeniowego. Hossein wyjaśnił mi to krótko: gdyby bomba była, już dawno zostałaby użyta. Hmm..

A co na to zwykli ludzie? Żyją, bo takiej rzeczywistości żyć muszą, najlepiej jak się da.

Ciąg dalszy: Zrozumieć Iran, cz. II

Marcin Klimkiewicz

Droga jest celem sama w sobie. Lubi nią podążać gdzieś w kierunku końca świata, spotykać ludzi i poznawać historię ich życia.

Komentarze: (1)

Iza 3 kwietnia 2015 o 1:01

Witam. Ja tez bylam w Iranie i mam pozytywne wrazenia. Nie do konca jednak zgadzam sie z tym co piszesz o wojnie i polityce Iranu. Wiem jakie sa prawa kobiet (a czesto ich brak) i dyktatura religijna i ogolnie trzymanie ludzi za przyslowiowe mordy.Jednak jesli chodzi o proby atomowe i polityke miedzynarodowa Iranu to naprawde warto posluchac np. tego wykladu profesora Chomskiego by bardzo wiele sie dowiedziec. Goraco polecam i pozdrawiam.

Odpowiedz