Punktem koronnym niemal każdej oferty turystycznej odnoszącej się do zasobnych w dziką zwierzynę terenów Afryki jest wyprawa na tak ukochane przez turystów safari. Któż bowiem, udając się w te rejony, oparłby się pokusie wyruszenia do królestwa zwierząt w całej jego krasie, gdzie król zwierząt twardą włada łapą. Toteż i my, pomni gawęd podróżników, żądni przeżyć nie do pomyślenia, jednogłośnie uznaliśmy „trzeba iść!”.

Na początku były targi, które to Agnieszka z lubością rozpoczęła z pierwszym przewodnikiem, który się nawinął. Przebiegały one wybornie, a ich rezultat był dla nas nader zadowalający, wszystko przez to, że byliśmy jedynymi turystami w okolicy. Więc kontrahent nasz czując oddech konkurencji i nie widząc innych potencjalnych chętnych śpiewał tak jak Aga grała. Ustaleniem było dwudniowe safari z noclegiem gdzieś głęboko w Parku, na platformie widokowej, nieopodal wodopoju.

Po zabraniu tego, co niezbędne podreptaliśmy do samochodu terenowego z dwiema podwyższonymi kanapami widokowymi i oponami łysymi jak w bolidzie. Razem z nami wgramoliła się doń mała zagubiona w czasoprzestrzeni Japonka, która była istnym indywiduum, osobliwością jak ze starych książek przygodowych. Warto tu zaznaczyć, że za namówienie jej do przyłączenia się dostaliśmy jeszcze dodatkową zniżkę. Tak oto zwarci i gotowi wyruszyliśmy na spotkanie nieznanego.

Żyrafa w Parku Narodowym Hwange. (Fot. Piotr Strzeżysz)

 

Park Narodowy Hwange jest największym rezerwatem dzikiej przyrody w Zimbabwe powierzchnią dorównujący Belgii. Jest też bardzo stary, istniał już czasach, gdy okolicę tę przemierzał Kazimierz Nowak, o czym tenże wspomniał w swych listach do żony.

Na terenie rezerwatu znajdują się tak różne środowiska, jak ogromne połaci buszu, obszary bagienne, liczne szuwary i sadzawki, mnogość przeróżnych terenów trawiastych, które idąc w kierunku południowym zamieniają się w stepy a dalej obszary półpustynne i pustynne osławionej Kalahari. Ilość gatunków zwierząt tu występujących, mnogość stad i wielkości populacji są iście imponujące, między innymi występuje tu największa liczba gatunków ssaków spośród wszystkich afrykańskich Parków Narodowych. Samych słoni na terenie Hwange jest od 20-75 tysięcy, a że rezerwat nie jest ogrodzony i zwierzęta mogą się swobodnie przemieszczać poza jego obszar, stąd tak duże rozbieżności.

Na trzy godziny przed zachodem słońca otwarto przed nami zaporę do innego świata. Świata znanego nam dotąd jedynie z opowiadań tudzież telewizji, okraszanego często głosem Krystyny Czubówny. Jak się jednak miało okazać, to co do tej pory wiedzieliśmy o afrykańskim buszu było jedynie namiastką tego, co on naprawdę w sobie skrywa. Sama lista zwierząt tu występujących, którą dostaliśmy przy wykupywaniu biletów wstępu na teren Parku zdawała się nie mieć końca.

Już kilkadziesiąt metrów za bramą ukazały się naszym oczom pierwsze stada antylop i żyraf, zaś spod kół samochodu umykały wszelakiej maści stworzenia, których nazwy trudno było spamiętać. Przewodnik był całkowicie do naszej dyspozycji, zatrzymywał się zawsze, gdy któraś z dziewcząt siedzących na przedniej kanapie widokowej rąbnęła mu w dach od kabiny. Gramolił się wówczas przez szybę i opowiadał o widzianych wszędy zwierzętach, ich obyczajach i zachowaniach.

Jadąc labiryntem ścieżek, którego nie powstydziłby się nawet mityczny Dedal, mijaliśmy liczne platformy widokowe i inne punkty obserwacyjne. Można było wówczas wyjść z samochodu, przedostać się doń cichaczem i obserwować z ukrycia nieświadome naszej obecności zwierzęta u wodopoju, bądź na jakimś intratnym żerowisku. Miejsca te są o tyle ciekawe, że dawno zostały obstawione przez drapieżniki, i tak można było oglądać pojedynki wzrokowe, jakie toczyły spragnione antylopy z wylegującymi się na brzegu, lub wystawiającymi z wody swe ślepia krokodylami.

Pełne napięcia sceny, które rozgrywały się w tych miejscach gromadziły liczną widownię, choć ludzi poza nami nie było nigdzie, to okoliczne drzewa i kopce termitów obsadzały liczne stada pawianów i innych naczelnych, spragnionych widoku krwi i osobistych tragedii kończących swój żywot w żołądkach drapieżców nieszczęsnych zwierząt. Można by rzec, że jest lepiej jak w teatrze, bo sceny tu rozgrywane i dramaty ukazywane są prawdziwe, zaś scenariusze pisze samo życie.

Pomruki lwa, śmiechy hieny, ryki znudzonego hipopotama, nawoływania małp i całe multum przeróżnych skrzeków, pisków, dudnień i innych przedziwnych odgłosów budzącego się do życia buszu towarzyszyły nam przez całą drogę. Wszędzie hycały radośnie antylopy, wlokły się do wodopojów ociężałe słonie i bawoły, ganiały się wzajemnie pawiany, paradowały guźce i wolno z dostojeństwem, jak na zwolnionym filmie wprawiały w ruch swe długaśne kończyny żyrafy.

To przebiegła gdzieś w pobliżu przerażona zebra umykając przed pazurami głodnych lwów. To gdzieś step przecięło szeroką falangą stado likaonów, zaczynając swój taktyczny popis łowów, to znów gepard gdzieś poprawiał własny życiowy rekord w dochodzeniu antylopy. To znów tu i ówdzie sępy koła zataczały pokazując nam, gdzie się warto udać, by zobaczyć miejsce uczty jakiejś. Nosorożców tylko jakoś trudno było się doszukać, chociaż tropów ich bez liku, było widać.

Jedynym pojazdem, jaki zauważyliśmy była wielka ciężarówka, która na przyczepie wiozła nadwozie autobusu, a w nim upchanych było tyle murzyńskich dzieci, co pasażerów w poznańskich tramwajach podczas popołudniowego szczytu komunikacyjnego. To kuriozalne widowisko było zapewne szkolną wycieczką krajoznawczą.

Na miejsce gdzie mieliśmy nocować dotarliśmy na moment przed zachodem słońca. Na tych szerokościach geograficznych zmrok zapada niemal natychmiast po zachodzie słońca, który o tej porze roku ma miejsce minut kilka po godzinie szóstej. Tak oto po chwili znaleźliśmy się w nieprzeniknionych ciemnościach, a niebo zalało się gwiazdami. Gwiazdami widocznymi tylko z półkuli południowej ze słynnym Krzyżem Południa na pierwszym planie. Chwilę później wyklarowała się droga mleczna, my zaś poczuliśmy się jak w krainie Baśni Tysiąca i Jednej Nocy. Tymczasem zewsząd zaczęły ściągać słonie do pobliskiego wodopoju na nocną kąpiel.

Po sytej i smacznej kolacji nasz przewodnik, gruntownie pozbierał resztki i zapakował w szczelnym pudle. Na terenie Rezerwatu ingerencję i ślady człowieka stara się zredukować do absolutnego minimum i co ważne świadomość jego pracowników stoi na bardzo wysokim poziomie. Dbają oni o podległy im teren z niemal pedantycznym zapałem, oddając zarazem swej pracy kawał serca.

Wieczór upływał na opowiadaniach i kontemplacji przy dźwiękach mbiry (harfy afrykańskiej), na której przygrywała nam Japonka. Z tego wszystkiego radochę wielką miały hieny, śmiejąc się gdzieś w bezksiężycowi za naszymi plecami. Wespół z nimi obserwowały nas liczne pary oczu błyszcząc się niczym świetliki w nieprzeniknionej ciemni, jaka panowała już kilka zaledwie metrów od ogniska. Wystarczyło nagle się obrócić i zapalić latarkę by zobaczyć przemykającą kilkanaście metrów za swoimi plecami hienę bądź, inne przyczajone zwierzęta.

Naszą jedyną osłoną przed słoniami i hienami był blask ogniska, w którego zasięgu mogliśmy czuć się w pełni nietykalni. Po kilku godzinach wyszedł księżyc rozjaśniając okolicę, w jego świetle mogliśmy obserwować toczące się wokół nas nocne życie, w tym ogromną ilość słoni u wodopoju. Co dziwne, z początku tarcza jego była całkowicie czerwona, co jak tłumaczył nam przewodnik, w tych stronach jest zjawiskiem zupełnie normalnym. Częstymi gośćmi w pobliżu naszego obozowiska były gryzonie przypominające małe kangury, które wyległy całymi hordami na polanę.

Gdy ognisko zaczęło dogasać, wdrapaliśmy się na platformę, na której rozbiliśmy namioty i spędziliśmy noc. Zbudziliśmy się na przepiękny w tych stronach, przesycony czerwienią wschód słońca. Poranek był bardzo chłodny, temperatura wynosiła zaledwie około 3 stopni Celsjusza. Zepchnęliśmy samochód z dużego spłaszczonego kopca termitów, na którym zaparkował wieczorem nasz przewodnik, by móc z rana odpalić auto. Jeszcze przez kilka godzin kontynuowaliśmy rajd, mijając liczne stada strusi, antylop gnu, kudu, impali i innych wychodzących na poranny żer zwierząt.

I tak oto minął wieczór i poranek dnia safari.

Jakub Łabędzki

Afryka Nowaka

Wyprawa rowerem, statkiem, konno, czółnem i pieszo przez Afrykę szlakiem Kazimierza Nowaka. 24 ekipy, 40 tys. km, 2 lata w trasie.

Komentarze: Bądź pierwsza/y