Lotnisko w Limie. Pierwszy kontakt z latynoamerykańską rzeczywistością. Celnik wbija nam do paszportów sześćdziesiąt dni.
Przysługuje nam dziewięćdziesiąt. Może Pan to jakoś poprawić?
A potrzebujecie tyle?
Oto bilet – pokazuję mu wydrukowane potwierdzenie rezerwacji lotu powrotnego na 16 lipca.

Rezerwacji oczywiście nieopłaconej, nie zamierzamy tak szybko stąd uciekać. Zabraliśmy ją na wszelki wypadek, gdyby chcieli nas deportować za brak biletu powrotnego.

Urzędnik tylko wzrusza ramionami i bez patrzenia na wydruk dopisuje jedynkę przed szóstką. Przedłużył nam właśnie legalny pobyt w Peru do stu sześćdziesięciu dni. Już nam się tutaj podoba!

miejsca noclegowe na barce

A miało być tak pięknie… na zatłoczonej barce na Ukajali. (Fot. Marcin Stencel)

Mañana to stan ducha

W porcie panował chaos. Tragarze uwijali się niczym mrówki, przenosząc ciężkie ładunki po chybotliwych, wąskich kładkach. Tuż nad ich głowami wiekowe dźwigi przenosiły ważące po kilka ton pakunki z prętami zbrojeniowymi, służącymi do budowy domów w odległym o kilka tysięcy kilometrów Iquitos. Wczoraj kilkanaście prętów spadło. Jeden tragarz zginął.

Przeżarte rdzą barki zapadają się coraz głębiej w przybrzeżny muł. Przelewająca się przez burtę woda to znak, że na pokład nie wejdzie już nic więcej i można wypływać. Niestety, w tamtym momencie byliśmy jeszcze ubożsi o tę cenną wiedzę. Żywiliśmy natomiast dziecinną nadzieję, że wypisana kredą na tablicy data opuszczenia portu w Pucallpie będzie pomocna. Naszą uwagę przykuł MS Baylon II. Na tablicy z datą wypłynięcia wielki napis wykonany kredą – trzy drukowane litery: HOY (dzisiaj). No to idziemy. Zagadnięty przez nas członek załogi przytakuje, że podana data wypłynięcia jest poprawna i bez problemu zgadza się przechować nasze bagaże na czas rejsu w jego kabinie. My sami rozwieszamy świeżo zakupione hamaki na pustej hali, po czym idziemy zwiedzić okolice portu.

Gdy wracamy hamaki wiszą jak wisiały, ale okazuje się, że zniknęła zawinięta w jeden z nich jednorazowa maszynka do golenia. Najwyraźniej ktoś musiał pilnie pozbyć się zarostu… Mijają godziny, robi się już ciemno, a my ciągle stoimy. Znajdujemy chłopaka, któremu powierzyliśmy nasz bagaż i pytamy, co się dzieje.

Mamy opóźnienia z załadunkiem. Wypłyniemy jutro z samego rana. Mañana.

Mañana! A jednak! Coś, o czym do tej pory jedynie czytaliśmy w książkach podróżniczych materializuje się na naszych oczach! A może… nie, to na pewno tylko drobne opóźnienie.

Budzę się rano z nadzieją na wiatr we włosach, wpadający z wyciętych w blasze otworów statku sunącego powoli po rzece Ukajali… ale dociera do mnie tylko portowy zaduch. Dopadam załoganta:
Kiedy wypływamy?
O 12.00, tranquillo!

O 12:00:
Kiedy wypływamy?
Zaraz!

Trzy godziny później…
Mamy drobne opóźnienie, wypłyniemy na pewno wieczorem.

W międzyczasie hamaków przybywa i przybywa. W końcu jest ich tyle, że ciężko jest normalnie przemieszczać się po pokładzie. Pójście do toalety zakrawa na wyczyn. Kapitulujemy i sami zalegamy na hamakach. Gdy wieczorem dowiadujemy się, że wypłyniemy mañana, już nas to nie rusza… Osiągnęliśmy stan Latinonirvany. Zrozumieliśmy, że mañana to nie określenie czasu, to stan ducha. Mañana bracie. Mañana siostro.

Kilka mañan później…

Budzę się rano bez nadziei na wiatr we włosach, wpadający z wyciętych w blasze otworów statku, sunącego powoli po rzece Ukajali. Dociera do mnie… świeże powietrze! Hurra, wypłynęliśmy!
Rejs po rzece Ukajali to hasło, które w rozczytanych w książkach Fiedlera czy Halika rozbudza ukrytego w każdym z nas awanturnika, poszukiwacza przygód, miłośnika dzikiej przyrody…

Piękną ta nasza peruwiańska dzika przyroda, nieprawdaż? – westchnął melancholijnie Peruwiańczyk, po czym wyrzucił za burtę siatkę ze śmieciami. Plusk! W ślad za nim poszli pozostali współpasażerowie. Plusk! Plusk! Plusk, plusk…

Wkrótce jednak pluskanie wpadających do Ukajali śmieci zostało zagłuszone przez przejmującą latynoską pieśń o miłości, dobiegającą z zawieszonych tuż nad naszymi głowami kolumn:

Mi corazon, la la la! – wrzeszczała peruwiańska gwiazda disco. W ślad za nią poszli współpasażerowie…

Chwilą wytchnienia był czas karmienia, ciężko bowiem śpiewać z pełną buzią. Wyżywienie wliczone było w cenę biletu i składało się z dwóch posiłków dziennie, przyrządzanych na wodzie z rzeki. Tej samej, do której trafiały śmieci, odchody, wycieki paliwa i Bóg wie co jeszcze.

Z każdym przystankiem w kolejnych wioskach przybywało ludzi na i tak już przepełnionym statku. W pewnym momencie rozłożyło się pod nami na kocu młode małżeństwo z małym dzieckiem, i schodząc z hamaku musieliśmy uważać za każdym razem, żeby nikogo nie zabić.

Mówią, że wszystko co dobre, szybko się kończy. Prawdopodobnie dlatego nasz rejs przedłużył się jeszcze o dwa dni i ostatecznie, po siedmiu dniach na pokładzie, półżywi, wywlekliśmy się na stały ląd w miejscowości Jenaro Herrera. To tutaj zacząć się miała nasza przygoda w dżungli amazońskiej. Żeby jednak zrozumieć dlaczego znaleźliśmy się właśnie tutaj, musimy cofnąć się w czasie…

W poszukiwaniu przewodnika

Kilka miesięcy wcześniej. Zimowe popołudnie w Polsce.

Chodź już spać, trzecia w nocy jest… – powiedziała Karina.
Już, doczytam tylko dwa – trzy wątki…

Internet to studnia bez dna. Po raz kolejny przekonałem się o tym szukając praktycznych informacji i inspiracji do naszej podróży. Przeglądałem portale podróżnicze, blogi i przerzucałem do góry nogami chyba wszystkie możliwe fora.
Wyszliśmy z założenia, że zbyt szczegółowe planowanie naszego wyjazdu jest pozbawione sensu, ale nurtowało nas kilka kwestii, które uznaliśmy, że warto sprawdzić jeszcze przed wyjściem z domu, aby na miejscu nie tracić na nie czasu.

Jedną z takich rzeczy była wyprawa do lasu równikowego – amazońskiej selvy…
Wiedziałem już, że nie będzie nas stać na komercyjną wycieczkę do dżungli. Ceny zaczynają się od sto dolarów za dzień – to prawie pięciokrotność naszego dziennego budżetu. Zresztą, nawet gdyby nas było stać, to i tak nie chcielibyśmy wziąć udziału w takim zorganizowanym spacerze po lesie dla emerytów.

Na szczęście brak kasy i przygoda często idą w parze. To, czego nam potrzeba, to działający na własną rękę i znający się na swoim fachu przewodnik. Tylko jak go znaleźć?

„Na pewno nie w internecie” – myślę i klnę pod nosem, przeklikując się przez kolejne fantastyczne strony agencji turystycznych i ecolodgów o nazwach w stylu „magic amazon tour”.

I nagle dostąpiłem oświecenia. Gdzie najlepiej szukać lokalsów w internecie? Uśmiechnąłem się pod nosem. Warto spróbować…

Dwa miesiące wcześniej. Cuzco, Peru.

Hola Jorge! Como estas? My eee… ja i moja esposa chcieć iść z Tobą do dżungla. Czytać na couchsurfing, że Ty dobry przewodnik.
Aaa, couchsurfing! Tak, mój siostrzeniec mi to pokazał i założył konto. Przyjeżdżajcie do mnie, pójdziemy do dżungli!
Eee…. możesz powtórzyć? Tylko powoli.

Tak w (bardzo) wolnym tłumaczeniu wyglądała nasza pierwsza rozmowa przez telefon z naszym przewodnikiem, znalezionym na portalu couchsurfing.org. Jak Czytelnik mógł zauważyć, hiszpański jeszcze nam wtedy za bardzo nie służył, toteż nie ustaliliśmy w jej trakcie zbyt wiele. Ale założyliśmy, że przynajmniej zmniejszyliśmy już nasze szanse na zagubienie się w dżungli. Chyba.

Marcin Stencel

Marcin Stencel - razem z żoną Kariną w ramach podróży poślubnej przez 14 miesięcy przemierzyli Amerykę Południową. Prowadzą bloga www.karinaimarcin.pl.

Komentarze: (1)

(P)Olka 12 listopada 2012 o 14:30

Swietna relacja! Dzieki za podzielenie sie swoja niezwykla przygoda

Odpowiedz