Druga część relacji ze zdobycia najwyższego szczytu Europy – Mont Blanc. Wyprawa odbyła się w lipcu br.

Pierwszą część relacji znajdziecie tutaj:  Zdobyć Mont Blanc (cz. I): droga do Aig Du Gouter.

Dzień 5 – Atak szczytowy Mont Blanc, 4810 m n.p.m.

Drzemałem dość lekkim snem, toteż szmer w sąsiednim namiocie i chrzęst butów o śnieg obudził mnie, może minutę przed pierwszą. Dzwoniący budzik w telefonie i jednocześnie w zegarku, utwierdził mnie w przekonaniu, że już nadszedł czas.

Na zewnątrz jest gęsta mgła, niemal bezwietrznie, widoczność na kilka metrów. Śnieg jest sypki, miękki i trudno będzie w nim chodzić z żalem odkładamy decyzję na atak. Będziemy czuwać, jeśli jakaś ekipa uderzy na przód, pójdziemy za nimi.

 

Mont Blanc

Lekko odleciałem prawie drzemiąc, gdy Krzysztof znowu wyszedł przed namiot i znowu pyta czy idziemy. Była trzecia rano. Nie chciało mi się wychodzić, zapytałem o warunki. Dostałem odpowiedź, że lekko się przejaśniło i widać Chamonix w dole. Nim zdążyłem odpowiedzieć, Kaśka mnie ubiegła, że czekamy do rana. Zgodziłem się, bo nie słyszałem jeszcze żeby jakaś ekipa ruszyła na atak.

Tym razem już nie śpię, jestem zły. Na domiar złego jest zimno, mokro i znowu zerwał się lekki wiatr. Akurat przez ostatnie dni pogoda była idealna a gdy już tu jesteśmy na miejscu musiało się tak popsuć. Pomiędzy podmuchami coraz silniejszego wiatru wydaje mi się, że jakaś ekipa idzie na górę, ale to może tylko złudzenie, słyszę tylko to, co chcę słyszeć.

Nie dalej niż piętnaście minut później widzę już wyraźnie światło czołówki omiatające namiot i słyszę głosy, ktoś jednak ruszył. Szaleńcy? Czy może jest nadzieja? Jedna jaskółka wiosny nie czyni, waham się, wstawać czy nie, w końcu czekam dalej. Chwilę później następna ekipa, mówią po francusku. Teraz jestem już pewien, nie jesteśmy sami! Tych ekip będzie więcej.

Przed piątą rano byliśmy już w drodze. Po szybkim szkoleniu żeby pilnować liny, nie brać zwojów do ręki, nie deptać i obserwować partnera przed sobą stworzyliśmy dwa zespoły. Zaczęliśmy wolno z przerwami piąć się granią na wierzchołek Dome du Gouter (4304 m n.p.m.), nieopodal swój początek mają największe lodowce masywu, po prawej Bionnassay, po lewej Taconnaz. Mijamy pierwsze duże szczeliny w śniegu, niektóre niebezpiecznie blisko ścieżki i głębokie na tyle, że świecąc czołówką nie widzę dna. Dwa razy wspinamy się też na dość duże stopnie lodowe, wysokie, ale niestanowiące większej przeszkody, gdy idzie się w rakach.

Po godzinie śnieżnej drogi skręcamy tuż przed szczytem Gouter i wchodzimy na szerokie, lekko pochyłe siodło Col du Dome. Mijają nas dwie francuskie ekipy powoli schodzące na dół, sądząc po minie i bardzo wolnym tempie zawróciły. Jeden Francuz, co chwilę się potyka, widać nie czuje się najlepiej. Obydwie ekipy idą z przewodnikami i z tego, co zauważyłem jest takich ekip tutaj bardzo dużo. Najczęściej są to francuskie ekipy, ale nie brak też Amerykanów.

Idziemy dalej, obniżamy się coraz bardziej siodłem, widoczność się znacznie poprawia, wychodzi słońce i w oddali widać już awaryjny schron Refuge-Bivouac Vallot z fragmentem stromego podejścia do niego. Jest siódma rano, powinniśmy o tej porze już być na szczycie, ale nikt chyba nie przewidział takiej poprawy warunków. Szczyt przesłania mała chmura a wiejący wiatr tworzy na czubku grani fantastyczny i długi pióropusz rozwianego śniegu. W przejaśnieniach widać drogę prawie na samą górę.

Schron Vallot znajduje się w połowie drogi (w pionie) na szczyt z Goutera i ma bardzo dobre położenie. Sądzę, że gdyby go nie było to Mont Blanc pochłonąłby dużo więcej ofiar. Jedno tylko jest zastanawiające, musieli go w ostatnich latach bardzo odremontować lub postawić zupełnie nowy. Z relacji i zdjęć z poprzednich lat pamiętam tylko jedną, bardzo brudną szopę a to, co zastaliśmy na miejscu jest jak nowe. Cały schron jest z solidnej blachy, w środku, na ścianie jest radio alarmowe i nawet komora dekompresyjna zasilaną baterią słoneczną i akumulatorami. Spędzamy w schronie może pół godziny odpoczywając nieco i jedząc śniadanie złożone głównie ze słodkich rzeczy. Jesteśmy na 4373 m n.p.m. i czuć bardzo tą wysokość.

W dalszej drodze, nie dalej niż sto metrów nad Vallotem Grzesiek się zatrzymuje i woła, że nie czuje rąk z odmrożenia, musi wracać. Szczerze podziwiam go za tak racjonalną decyzję, nie forsował się na siłę. Przy tym poziomie tlenu o odmrożenia jest dużo łatwiej. Grzesiek się odpina, zabiera jedną linę i schodzi na dół. W piątkę bezpieczniej będzie w jednym zespole, więc dwie osoby wpinają się między nas.

Wspinamy się stromą granią Bosses, chwilami w dość dużej ekspozycji. Jesteśmy już dobre 200 metrów nad Vallotem w połowie drogi na szczyt, gdy przywiana wiatrem nadeszła dość duża chmura. Widoczność, która jeszcze przed chwilą była dość dobra, teraz tak się popsuła, że ledwo widzę we mgle Krzysztofa, 40 metrów na przedzie. Do tego zaczęło tak intensywnie wiać i huczeć, że nawet Rafał się odwrócił w pewnym momencie, podczas krótkiej przerwy i zapytał, czy też mam wrażenie, że nad nami lata helikopter? Aerometr przypięty na zewnątrz do kurtki wskazał w porywach do 80 km/h, co przy -1 st. C dało temperaturę odczuwalną na poziomie -12 stopni.

Przerwy robimy dość krótkie i tylko na uregulowanie oddechu, stanie dłużej w takich warunkach bardzo wychładza. Zegarka tego dnia jak na złość nie skalibrowałem, bo zapomniałem, błędnie, więc obliczał wysokość. Gdy według niego mieliśmy jeszcze 180 metrów do wierzchołka, minęliśmy pierwszą ekipę (3 osoby), która zdobyła szczyt tego dnia. Zapytani ile jeszcze odpowiedzieli, że dziesięć minut.

Czas dłużył się, teren powoli przechodził ze stromego w bardziej płaski, jednak wysokość cały czas rosła. Starłem się nie myśleć ile jeszcze przed nami, ale skupiać na kolejnych krokach i bardzo ważnym, głębokim oddechu. Czułem duże niedotlenienie, choć na szczęście nie wpływało to szczególnie na kondycję.

Druga schodząca ekipa (dwie osoby), jeszcze z uśmiechem na ustach, że im się udało, odpowiedziała, że do szczytu zostało tylko dwie minuty. To niemal już a na wysokościomierzu miałem jeszcze 70 metrów. Jako ostatni w zespole, cały czas starałem się obserwować Krzysztofa idącego z przodu i dopóki był nade mną, wiedziałem, że to jeszcze nie koniec. W pewnym momencie niemal wyrównaliśmy poziom i zobaczyłem, że idąc dalej zaczął się trochę obniżać w stosunku do mnie. Niemal równocześnie z Rafałem krzyknąłem stójcie, to już! Nie dalej niż parę metrów zobaczyłem kawałek kija wbitego w śnieg, co chyba zostało oznaczone, jako szczyt góry, nareszcie!

Krzysztof ze szczęścia dostał ataku śmiechu, położył się na śniegu i dobrą chwilę nie wstawał. Nawet wiatr się na chwilę uspokoił i zwolnił do 30 km/h, Rafał starał się to wszystko filmować kamerą. Dziewczyny były bardziej zdziwione niż szczęśliwe, że to jest koniec i dalej nie idziemy, a ja też nie odczułem nawet jakiejś szczególnej euforii czy zadowolenia ze zdobycia długo oczekiwanej góry. Pamiętałem tylko żeby jak najszybciej zrobić wszystkie pomiary. Zrzucić ekran z GPS ze współrzędnymi na dowód, jeśli baterie na zimnie wytrzymają. Zmierzyć ciśnienie, wiatr, temperaturę, zapisać wszystko, zrobić parę zdjęć całej ekipy i ze względu na warunki jak najszybciej schodzić na dół.

Długopis zamarzł, ale jakoś udało mi się odcisnąć na papierze 571 hPa odnotowanego ciśnienia. GPS na pierwszą triangulację znalazł sygnał z ośmiu satelit, wysoko na widnokręgu, więc wysokość obliczył mało dokładnie na 4827,4 m n.p.m. Warunki nie były sprzyjające, więc nie chciało mi się czekać na lepszy sygnał, ważne, że pozycja była dobra. Aparat rzuciłem na plecak, na śniegu i ustawiłam na samowyzwalacz. 17 lipca 2010 r. o godzinie 10:48 rano, jako jedna z trzech ekip tego dnia, zdobyliśmy Mont Blanc – dach Europy. Jako wyczyn to bardzo dużo, tylko widoczność nam niestety nie dopisała.

Totalna euforia dopadła mnie później, podczas monotonii schodzenia. Trwałem w niej jeszcze, gdy dotarliśmy do Vallota. Usiadłem tylko opierając głowę na rękach. Nawet mi się nie chciało z nikim gadać, nawet się nie uśmiechałem, ale czułem się w środku totalnie spełniony i szczęśliwy. Tyle miesięcy czytania, planowania, przygotowań, zakupów i nareszcie.

Wątpiłem czy uda nam się tego dokonać. Szczególnie, gdy wiatr się nasilał i widoczność też się totalnie załamała. Weszła nas piątka, w sumie jakby nie było z dziewięciu początkowo chętnych osób i z sześciu w naszym zespole. Ogólnie przyjęło się, że Mont Blanc jest prostą górą do zdobycia. Już po przejściu całej tej drogi przyznam, że faktycznie jest to prosta góra, ale jednocześnie może być niebezpieczna i jednak potrafi zmęczyć.

Czas podejścia na ten szczyt mnie zaskoczył. Nie sądziłem, że droga na górę zajmie nam (w prawdzie z przerwami) aż prawie siedem godzin. Niewątpliwy minus to na pewno mgła, choć w drodze na dół, może 100 metrów poniżej szczytu na chwile rozwiało chmury i przez minutę widzieliśmy fragmenty naprawdę ładnego krajobrazu dookoła. Wystarczyło, żeby na dodatkowy dowód sfotografować grań szczytu, którą jeszcze przed chwilą wchodziliśmy. Plusem natomiast jest to, że na szczycie byliśmy sami. Podejście w ciężkich warunkach, niewątpliwie kosztowało, ale mieć dach Europy tylko dla siebie – bezcenne.

Dziś przy dobrych warunkach, na szczyt Mont Blanc dziennie uderzają dziesiątki osób. Dodatkowo brak jakiegokolwiek parku narodowego i uzyskiwania trudnych pozwoleń na wejście, sprawia, że jest on dostępny niemal dla każdego śmiertelnika. Te atuty powodują, że rok rocznie, hordy turystów ciągną na szczyt. Jednak poza ludźmi jak my, dobrze przygotowanymi, wyposażonymi i planującymi wyjazd dużo wcześniej, idą tutaj też kompletni amatorzy. Ludzie zupełnie bez przygotowania i sprzętu. Według statystyk przeprowadzonych raz przez PGHM (odpowiednik naszego GOPR), tylko połowa tych turystów ma jakiekolwiek pojęcie o górach i sprzęcie, co zresztą dobrze widać po ilości komercyjnych wycieczek z przewodnikiem. Tak jak w polskich Tatrach ciągle nie brakuje turystów w klapkach, tak tutaj nie brakuje ludzi samych pchających się na górę z takim poziomem wiedzy, że nawet mi ich nie szkoda, gdy giną.

Pierwszego dnia, gdy byliśmy na kempingu, Rafał z Grześkiem poznali Słowaków. Gdy opuszczali pole przyszli się pytać chłopaków, czy może wiedzą którędy najlepiej wejść na Blanca i czy potrzebne są tam raki? Trudno mi wyrazić słowami, co czułem, gdy usłyszałem, o co pytają. Taką konsternację? Zmieszanie? To ja tu kroję wyprawę tyle czasu, myśląc o niej, planując i czytając, co mi tylko wpadnie w ręce, a Ci przyjechali na hura i „ej …potrzebne raki?”. Choć na dobrą sprawę z pośród wszystkich wcześniejszych relacji, jakie przeczytałem, była też jedna ekipa bez nich. Oczywiście da się to zrobić, ale jak przypomnę sobie te chwilami strome podejścia, to jak lubię ekstremalne doznania, tak nie odważyłbym się wchodzić na tą górę w zwykłych butach. To już bardziej podchodzi pod kategorię głupoty.

Człowiek do gór, szczególnie tych wysokich, powinien mieć pewien szacunek, niektórym brak go nawet dla samego siebie. Jeszcze niedawno, w kurortach otaczających masyw, można było dostać ulotkę ostrzegającą potencjalnych turystów, że góra jest niebezpieczna bez odpowiedniego przygotowania i sprzętu. Nie powstrzymuje to jednak kolejnych fal zdobywców, chcących podbić dach Europy, podczas szybkiej weekendowej wycieczki.

Cóż niektórym się to udaje, ale nie wszystkim. Znalazłem informacje, że średnio w sezonie giną tutaj dwie osoby na tydzień, a całkowitą liczbę ofiar szacuje się już na 7-8 tysięcy! Na zdrowy rozsądek, trudno się zgodzić z prawdziwością tak wielkich liczb, nie wiem też czy ktoś monitoruje od początku liczbę ofiar. Jednak dane PGHM-u to potwierdzają. Na swojej stronie internetowej publikują statystyki i w samym tylko 2003 r. ofiar śmiertelnych w całym masywie było 75 a wszystkich interwencji do wypadków 1421. Jeśli podzielimy to przez 51 tygodni w roku i przyjmiemy nieliniową skalę dla sezonu turystycznego, to te informacje się zgodzą – dwie osoby na tydzień.

Łatwo też policzyć, że samych wypadków i interwencji mamy prawie 4 dziennie. Masyw pod tym względem jest bez wątpienia najwyżej w rankingu i paradoksalnie, pomimo swojej prostoty, Mont Blanc jest szczytem, na którym zginęło najwięcej ludzi w historii alpinizmu.

Nam szczęśliwie udało się dokonać wejścia i co najważniejsze zejścia, najtrudniejsze już za nami. Chyba dobre pół godziny spędzamy w schronie, zjadając, kto co jeszcze ma i szczególnie się nie spiesząc. Wracamy też już, jako jeden zespół.

* * * * *

Bardziej szczegółowe informacje, numery telefonów, adresy, koordynaty GPS, mapy i opisy dróg oraz wiele innych, można znaleźć w pełnej wersji relacji pod adresem: http://www.wiktor.boo.pl/files/Alpy_MB.zip

Pełna galeria zdjęć z wyjazdu na Mont Blanc dostępna pod adresem: http://picasaweb.google.com/wiktor.rozmus/MontBlancEXpedition2010#

Wiktor Rozmus

Podróżnik, pilot i przewodnik wycieczek. Absolwent kursu wspinaczki skalnej oraz taternictwa jaskiniowego. Członek Klubu Wysokogórskiego Kraków. Na co dzień informatyk pracujący za biurkiem.

Komentarze: (1)

Thor 29 marca 2013 o 11:26

Autor jest nadętym dupkiem, który myśli, że wszystkie rozumy pozjadał. A po tym tekście to najlepiej widać: „(…)ludzi samych pchających się na górę z takim poziomem wiedzy, że nawet mi ich nie szkoda, gdy giną.”.

Odpowiedz