Xishuangbanna to południowy region chińskiej prowincji Yunnan, znany z lasów tropikalnych, mniejszości etnicznej Dai oraz bardzo spokojnego trybu życia tamtejszych mieszkańców. Postanowiliśmy udać się na trekking po tamtejszej dżungli.

Region Xishuangbanna obfituje w unikalne gatunki flory i fauny, a jego znakiem rozpoznawczym jest słoń. W samym Jinghong na każdym rogu można spotkać kamienne figurki przedstawiające to zwierzę, którego populacja wzrosła w ciągu ostatnich trzydziestu lat o sto procent. Stało się tak głównie dzięki zakazowi polowań na słonie oraz rekompensatom rządowym za zniszczenia w uprawach wyrządzone przez te zwierzęta.

Atrakcje Jinghong

Podróż z Kunmingu, w którym obecnie mieszkamy, do Jinghong, stolicy regionu Xishuangbanna, zajmuje ok. dziewięciu godzin. Jinghong od razu wprowadza nas w klimat małomiasteczkowego kurortu, głównie za sprawą małego ruchu ulicznego oraz palm rosnących wzdłuż szerokich chodników, po których leniwie przemieszczają się mieszkańcy miasta, idący zjeść poranny mixian (makaron w zupie).

Po znalezieniu lokum, zaczynamy eksplorować Jinghong – najpierw kierujemy się do Mei Mei Caffee, położonej przy jednej z głównych ulic Jinghong. Można tam nie tylko wypić pyszną kawę po yunnańsku, ale i zasięgnąć języka w sprawie lokalnych atrakcji. Materiały dostępne w kafejce opisują trasy wycieczek po okolicznych wioskach mniejszości etnicznych, trekingów czy wycieczek rowerowych.

Po kawie i zastrzyku informacyjnym, ruszamy dalej, nad Mekong. Rzeka nie zachwyca czystością, jednak nie każdemu to przeszkadza – obserwujemy śmiałka kąpiącego się w rzece, zaraz przy osobach myjących swoje…. samochody.

To prawdopodobnie w tym miejscu można zostać najdotkliwiej potraktowanym przez mieszkańców podczas kwietniowego festiwalu lania wody. W czasie trzydniowej fiesty odbywają się tu wyścigi łodzi przypominających smoki, turnieje pływackie oraz zwyczajowe polewanie się wodą, które ma wymiar symboliczny – wypłukiwane są w ten sposób wszystkie smutki, problemy i demony starego roku, tak aby wejść czystym w nowy rok (Chińczycy tradycyjnie obchodzą nowy rok na przełomie stycznia i lutego w czasie tzw. Chunjie – Święta Wiosny).

Aby schronić się przed południową spiekotą, ruszamy w kierunku ogrodu botanicznego. Można w nim podziwiać palmy, kauczukowce, drzewa owoców egzotycznych czy drzewka bonsai. Zrywanie owoców jest niedozwolone i karane grzywną 500 yuanów. W parku spędzamy kilka dobrych godzin spacerując i delektując się zielenią i spokojem, którego w Chinach tak brakuje.

W ogrodzie botanicznym można zaobserwować również bardzo interesujące zjawisko, jakim jest chiński sposób zwiedzania. Otóż na parkingu Chińczycy przesiadają się ze swoich samochodów do meleksów, które wężykiem jadą przez cały park. Obowiązkowo obok kierowcy siedzi dziewczyna opowiadająca o tym, jakie rośliny aktualnie można podziwiać. W rejonie drzew owocowych następuje krótka przerwa na zakup i degustację owoców, po czym następuje powrót do meleksów i do bramy wejściowej. Czyż to nie wspaniały sposób na rozprostowanie nóg i podziwianie piękna przyrody?

Trekking w Xishuanbannie

Drugiego dnia pobytu w Xishuanbannie korzystamy ze znalezionych materiałów i ruszamy na trekking. Wcześnie rano idziemy na dworzec w Jinghong i znajdujemy busa do Menghun, stamtąd do Damenglong, a stamtąd do Guangming.

Z tej ostatniej miejscowości rozpoczynamy trekking. Jest to sporej wielkości wioska, znajdująca się na tyle blisko granicy z Birmą, że stoją tu już pierwsze budki z patrolami przygranicznymi. Po drodze mijamy plantacje bananów, które smakują zupełnie inaczej niż te, które można spotkać w Polsce – są mniejsze i słodsze, a ich miąższ jest  delikatniejszy.

Po dotarciu do miejsca, w którym zaczynamy nasz trekking pytamy o drogę do Yako – wioski, w której planujemy nocować. Po dwudziestu minutach od wymarszu mijamy kolejną małą wioseczkę, po raz kolejny pytamy o drogę, chcąc upewnić się, że nie zgubimy się i wchodzimy do dżungli.

Podążamy drogą wskazaną przez tubylców. Na początku wydaje się ona być całkiem niezła. Otoczeni piękną bujną roślinnością, spędzamy na szlaku blisko dwie godziny, aż nagle dróżka zaczyna się zwężać. Po przekroczeniu strumyka musimy już wytężyć wzrok, żeby ją odnaleźć. Ponieważ nie jesteśmy pewni, co do dalszego kierunku, z uczuciem lekkiego zawodu postanawiamy wracać do miejsca, w którym zaczęliśmy.

Nazajutrz wyruszamy z nadzieją, że uda nam się trafić do Yako. Tym razem pytamy każdego napotkanego człowieka o dużą i nieznikającą drogę do Yako. Mijają nas motocykle oraz pojazdy, które są czymś na kształt połączenia motorka z przyczepką.

Żeby zaoszczędzić trochę czasu staramy się złapać jeden z tych ciekawych pojazdów. I od razu nam się udaje, pomimo, iż przyczepka jest już prawie cała zajęta przez starsze kobiety. To właśnie najbardziej podoba się nam podczas pobytu w tym miejscu – podejście tubylców do obcych. Praktycznie zawsze spotykamy się z uśmiechem, przyjaznym machaniem ręką, głośnym „hello”, czy nawet propozycją podwózki. Widok laowaia (obcokrajowca) niosącego wielki plecak przez dżunglę jest dla nich czymś wyjątkowym i bardzo rzadko spotykanym. Stąd chęć pomocy w jakiejkolwiek postaci.

Przecież to Birma

Docieramy do Yako. Wioska jest mała i straszliwie biedna. Niektórzy patrzą się na nas jak na zjawisko. Machamy przyjaźnie rękami, żeby pokazać, że mamy pokojowe zamiary. Po krótkim postoju, ruszamy dalej. Przez pewien czas mamy nawet małą eskortę – idą z nami starsi państwo oraz dwa psy.

Wszystko idzie dobrze, do pierwszego skrzyżowania. Wybieramy drogę “na czuja” i idziemy dalej. Od czasu do czasu sprawdzam naszą pozycję na GPS – na początku kierunek jest dobry. Jednak po pewnym czasie dość szybko zbliżamy się do granicy z Birmą. Na drodze nie ma żywego ducha.

Po pewnym czasie znów sprawdzamy GPS na telefonie i co się okazuje? Jesteśmy już w Birmie! Szybka narada, odwracamy się na pięcie i wracamy, żeby tylko nie zostać przyuważonym przez birmańskich pograniczników.

Po pięciu minutach słyszymy dźwięk silnika motocyklowego. Jedzie dwóch mężczyzn noszących wojskowe uniformy. Okazuje się, że jednak nie są to strażnicy graniczni, a jedynie lokalni “kowboje”, których prosimy o podwózkę z powrotem do Yako. Lekko zrezygnowani, ponieważ nie osiągnęliśmy zamierzonego celu, wracamy do Damenglong.

Tam udaje nam się złapać busika do Jinghong i tym samym kończymy naszą przygodę z trekiem w Xishuangbanna. Nie żałujemy jednak – region jest nadal poza uwagą masowej turystyki zagranicznej, a sami Chińczycy nie będą jeździć na trekk do dżungli, ponieważ to nie w ich stylu. Polecamy zatem podróż do dziewiczej krainy Daijów.

Kasia Wachowska i Krzysiek Benedykciński

Podczas 10-cio miesięcznego stypendium językowego w Chinach, uczyli się języka, tego, jak przetrwać w dalekiej Azji oraz blogowali na Gap year in Kunming.

Komentarze: (1)

Lila 19 czerwca 2012 o 9:53

 no i wreszcie odkryłam fenomen charkających Chińczyków :D Dzięki ;)

Odpowiedz