8 edycja, 11 dni, 120 prelegentów, setki (tysiące?) widzów, miliony wrażeń. Najbardziej rozciągnięty w czasoprzestrzeni, wzbudzający klimaty kosmiczne, magiczne i metafizyczne. To nie nasza subiektywna opinia, to subiektywne opinie uczestników Festiwalu Miejsc i Podróży Włóczykij. Zebraliśmy kilka wypowiedzi z pierwszego oraz drugiego weekendu festiwalowego w Gryfinie.

Jakub Rybicki, prelegent, na festiwalu po raz pierwszy:

Gryfino ma ponoć tylko 20 tysięcy mieszkańców, czyli jest dość małe. A jednak idzie się tu zagubić. Dzięki sympatycznej atmosferze zapewnionej przez organizatorów i sympatyków festiwalu mogłem wejść w rolę prawdziwego podróżnika – odkrywcy nowych lądów (i wód), gdy rzuciło mnie w środku nocy w trójkąt gryfiński biedronka-stadion-OSiR. Było tak, jak w każdej innej sytuacji ekstremalnej – całą energię (której nie pozostało wiele) skupiłem na poszukiwaniu spania i jedzenia. Było tak jak na Syberii – w końcu zobaczyłem jakieś drewniane domki, a jedyni żywi ludzie w okolicy pili alkohol. Trzeba było walczyć o przeżycie. Mój towarzysz ze Śląska tak się przeraził, że uciekł o świcie, nie zamknąwszy nawet drzwi domku, co uratowało mnie przed zamarznięciem. Myślę, że włóczykijska wycieczka spokojnie zasługuje na miano Gryfino Extreme Winter Expedition. Muszę też dodać, że niezwykle podobały mi się żywiołowe reakcje wspaniałej publiczności oraz pyszny żurek pań z koła gospodyń wiejskich.

Mama Fasola, prelegentka, na festiwalu po raz pierwszy

Włóczykij okazał się po stokroć cięższy niż się spodziewałam, szczególnie dla ciężarnej. Niby zawsze miałam świetne wytłumaczenie… ale tak trudno się powstrzymać od wypicia piwka, kiedy w Piekarni taki piękny ich wybór. Jak się powstrzymać, gdy spotyka się nie widzianych od dobrych kilku miesięcy znajomych i całkiem nieznajomych, z którymi trzeba się zapoznać. Mam takie poczucie niespełnienia towarzyskiego, bo nie oszukujmy się, ale najwięcej to działo się po pokazach. Ciężko też z trzylatkiem było wysiedzieć na więcej niż jednym pokazie. Kiedy pojawiały się zwierzaki to jakoś szło i krokodyl zwyciężał, ale czasem po prostu się nie dało. Tata Zbychu skorzystał chociaż z tych wieczornych prezentacji, kiedy my już szykowaliśmy się do spania.

A jako prelegent? Było super! Co prawda nie ma za bardzo kontaktu z publicznością, bo jest ona po prostu za duża, ale klimat niezastąpiony. Bez zadęcia, bez napięcia. Po prostu jazda i póki co to była nasza najlepsza prezentacja, w sensie najlepiej nam się ją przedstawiało. Klimat świetny, ludzi ciekawych i ciekawszych cała masa. Warto.

Kajtek, syn mamy Fasoli i taty Zbycha, łowca krokodyli, na festiwalu po raz pierwszy:

Najbardziej na Włóczykiju podobały mi się krowy. [Żałujemy, że przed naszym pokazem nie puścili zajawki – przyp. Mama Fasola). I jak mama i tata opowiadali o naszej wycieczce. I jak prowadziłem wycieczkę jak byliśmy w Krzywym Lesie.

Jagoda Koprowska, radio Koszalin, na festiwalu po raz n-ty:

Pierwszy raz pojechałam na Włóczykija wiele lat temu tylko po to, by spotkać kilku średnio normalnych ludzi, co to nie mogą usiedzieć w domu i nosi ich po świecie… Chciałam ich nagrać do swojego programu podróżniczego. Pierwsze piwo u Suszka, ludzie wokół stołu z ziemniakami w mundurkach, „darcie łacha” z prelegenta spowodowało, że straciłam ambicje nagrywania na kilometry i przegadałam z obcymi, dużo młodszymi ode mnie, ale podobnie zafiksowanymi na podróże jak ja, cały wieczór. Ten scenariusz powtarza się co roku: jadę z mocnym postanowieniem nagrywania, nagrywania, nagrywania… Spotykam ludzi znanych mi najczęściej z internetu, z relacji, fajnych blogów z podróży, wydanych książek i… gadam, gadam, gadam! Czuję się uskrzydlona atmosferą, luzem, pięknymi zdjęciami wielu pokazów. Czuję, że pomysł na imprezę bez konkurencji w kategorii: woda, powietrze,wariacje itd. daje nam wszystkim wewnętrzny spokój. Nie ma „spinki”, żeby coś zdobyć czy też coś komuś udowodnić. Nie działają koterie, układy z organizatorami czy potencjalnym jury.

W tym roku pierwszy raz słyszałam, jak jeden z prelegentów z WIELKIEGO MIASTA zachwycał się „prowincjonalnością” imprezy. Owa „prowincjonalność” to serdeczność Przemka, Marii i całej ekipy z GDK, to domowe ciasta koła gospodyń i otwartość młodzieży z Gryfina wespół z włóczykijami bawiącej się na koncertach. Ta „prowincjonalość” to normalność, której już nie ma na większości dużych festiwali podróżniczych, na których podobnie jak i w Gryfinie są lepsze i gorsze prezentacje, więcej lub mniej złotoustych prelegentów, ciekawych zakątków globu i desperackich wyczynów.

Jagoda, rewident taboru Peron4, na festiwalu po raz drugi

Najważniejszy okazał się znów offline. Tak to już jest jak się siedzi w sieci. Tak się też składa, że jednostki lubujące się w przemieszczaniu i nieraz to samotnicze jeszcze ciężko jest zebrać w jednym miejscu i czasie. A tu proszę: spotyka się takich z którymi mailowało się miesiące lub lata. Oraz tych spotkanych w latach poprzednich. Nawet jeśli pokazy nie powodują palpitacji serca i duchowych uniesień, to nic, wiemy, że tak naprawdę są preludium. W czasoprzestrzeni „potem” przędzie się nić kontaktów silniejszą niż sztamy w komentarzach i wzajemne lajkowanie. Wyjechaliśmy z niedosytem rozmów i baletów.

A przygrywał im Miąższ

Jako że redakcja bardzo lubi muzykę i tańce nie możemy nie wspomnieć o dwóch faktach. Po pierwsze, równie porywające jak opowieści o podróżach są wieczorne koncerty na Włóczykiju. Nasze serca w tym roku podbił zespół Miąższ, którego nie omieszkamy zaprosić na kolejne urodziny, by każdy mógł wrzeszczeć z nimi refren Gówno, gówno i cebula – wyzwala to niesamowite emocje u publiczności. Zupełnie nie rozumiemy, czemu tak wiele osób tę część programu pomija. Po drugie, postulujemy zmianę nazwy Bal Włóczykija na Wesele Włóczykija, gdyż taki klimat właśnie panował już po raz drugi. To w pozytywnym znaczeniu, bo było wybornie i goście wcale nie chcieli wracać do domów.

A na koniec taka refleksja: Nie możemy powiedzieć, że Włóczykij to najlepszy festiwal, bo zasadniczo to na nie nie jeździmy. Ale wydaje się być niepowtarzalny. Może niepowtarzalność Włóczykija to jego miąższość? Że nie tylko pokazy, ale i muzyka, swojski bar u Suszka, i bal, który jest jak wesele, i Krzywy Las, który nie wiedzieć czemu jest Krzywy? A może to sprawka fluxoplazmy, który to ponoć odpowiedzialny jest za ten kosmiczny nieporządek?

Komentarze: Bądź pierwsza/y