W drewnianym domku na palach, którego konstrukcja z każdym dniem pochyla się coraz bardziej, znajdują się dwie małe izby i taras. Jest to zarówno restauracja jak i dom. Jedno z pomieszczeń stanowi kuchnię, w której przygotowywane są posiłki, natomiast drugie jest pokojem, w którym śpi część rodziny. Taras wypełniony jest prowizorycznymi stolikami i ławkami z drewna. Służy jako miejsce widokowe dla gości restauracji. Czas tutaj zatrzymał się w miejscu.

W powietrzu unosi się zapach drzew i Mekongu, słychać śpiew ptaków, bawiące się nieopodal beztroskie dzieciaki i przepływające co chwilę łódki. Mekong w tym rejonie jest swoistą łódkostradą. Jedyną formą transportu są długie, podłużne łodzie, uszczelniane żywicą. Żeby zaopatrzyć swoją restaurację w najpotrzebniejsze składniki, Mama Mon wraz z najstarszym synem codziennie rano płynie na sąsiednią wyspę, gdzie odbywa się targ. Można kupić świeże owoce, warzywa, mięso, ryby. Mama Mon nie zawsze znajduje na targu to, co chce kupić, więc często zdarza się, że potrawy w jej restauracji mają różne składniki, akurat te, które w danym dniu było można znaleźć na targu. Przywozi również ogromną siatkę wypełnioną lodem. Na wyspie nie ma prądu, a za lodówkę służy potężne, plastikowe pudło, do którego wkłada się codziennie nowy lód. Z dniem w siatce ubywa lodu – bo to również jeden ze składników owocowych shaków czy lodowej kawy.

Około godziny dziewiętnastej zapada zmrok. W drewnianej budce obok restauracji zaczyna buczeć malutki generator prądotwórczy. Urządzenie działa na benzynę, którą trzeba przywieźć z prowizorycznej stacji, za którą służy ręczna niewielka pompa podpięta do stulitrowej beczki, lub odlaną w butelkach po Coca-Coli można czasami kupić na wyspie. Dla mieszkańców Don Det jest to luksus. Często generator kupowany jest przez dwie lub trzy rodziny, bo nie wszystkich stać na posiadanie własnego. Światło świeci się dopóki w restauracji są klienci, czyli zazwyczaj przez trzy lub cztery godziny. Wtedy też można usłyszeć odrobinę muzyki dobiegającej z małego, zakurzonego i wiekowego radyjka.

Dzięki poznanej parze Polaków, stajemy się przyjaciółmi rodziny. Bo przyjaciel przyjaciela jest także ich przyjacielem. Zamieszkujemy więc w jednej z prowizorycznych bambusowych chatek tuż przy restauracji. W środku znajduje się wielkie, zbite z desek łóżko z wysłużonym materacem, które okryte jest moskitierą. Poza łóżkiem znajdujemy niewiele miejsca żeby położyć dwa duże plecaki. Drzwi zamykane są kłódką, która wydaje się być zbędna, bo wejście do takiego domku, nawet przy zamkniętych drzwiach jest dziecinnie proste. Na niewielkim ganku wyścielonym matą, która wcześniej z domu Mamy Mon przyniósł jeden z jej synów wisi hamak. Domkami opiekuje się Mister Egg, mąż jednej z córek Mamy Mon – Don. Mister Egg pochodzi ze stolicy Laosu – Wientianu, jednak kilka lat temu przeniósł się na stałe na wyspę, by zamieszkać z Don i od niedawna ich synem Tetem. Cała rodzina pracuje w restauracji, która jest ich głównym źródłem utrzymania. Domki wybudowane za pieniądze podarowane od pewnego Francuza, który wysepkę Don Det odwiedził po raz pierwszy blisko 6 lat temu są niewielkim, aczkolwiek zawsze dodatkowym zarobkiem.

Natychmiast zostajemy obdarzeni sporym zaufaniem. W restauracji nie płacimy za każdym razem za posiłki. Otrzymujemy zeszyt, w którym sami notujemy co zjedliśmy. Jak się później okaże, na koniec własnoręcznie podliczymy sobie rachunek (którego nikt nawet nie myśli sprawdzić) i wręczymy pieniądze zawsze uśmiechniętej Mamie Mon.

– Nie mielibyście ochoty wybrać się na wesele? – któregoś dnia zostaniemy zagadnięci – trzeba będzie wstać rano i pójść na sąsiednią wysepkę…
Popatrzyliśmy na siebie zdziwieni.
– Rano?
– Tak, tutaj wesele zaczyna się rano – usłyszeliśmy.

Żeby dotrzeć do wysepki na której odbywało się wesele, trzeba było przejść wpław głęboki w tym miejscu na metr Mekong. Prąd jest dosyć mocny, ale zamulone dno, pozwala złapać przyczepność i utrzymać równowagę.

– Sabaidee, Sabaidee! – słyszymy powitanie z brzegu.

Impreza trwa już w najlepsze. Z ogromnych głośników ustawionych przed drewnianą chatą huczy laotański pop, z dudniącym rytmem porywającym nogi do tańca i piskliwym wokalem raniącym uszy. Zostajemy zaprowadzeni do chaty, w której składa się życzenia parze młodej i odbywa się poczęstunek.

Chata znajduje się na wysokich na dwa metry palach. Żeby wejść do środka, trzeba się wdrapać po prowizorycznej drabinie. Dach w połowie przykryty jest pofalowaną i w niektórych miejscach zardzewiałą blachą, w niektórych suszonymi liśćmi bananowca. Przez szczeliny między przebijają się promienie słoneczne. Podłoga wyłożona jest matami, a pod ścianami znajdują się ogromne pudła, w których pochowane są rzeczy codziennie użytku, uprzątnięte specjalnie na przyjęcie.

W centralnym punkcie, przy imponującym bukiecie kwiatów, pomieszczenia siedzi para młodych. Wydają się być odrobinę podenerwowani i skrępowani obecnością wielu ludzi, a tym bardziej egzotycznych, białych gości. Zgodnie z miejscowym rytuałem otrzymujemy kilka białych nitek do których mocujemy pieniądze i przywiązujemy – jedną do nadgarstka panny młodej, a drugą pana młodego. Prezent dla młodych. Wdzięczne matki państwa młodych, obwiązują również rękę każdego gościa biała nitką, która ma przynieść mu szczęście.

Wesele połączone jest z narodzinami synka. W rzeczywistości młodzi pobrali się 2 lata wcześniej, jednak ze względu na brak pieniędzy, przyjęcie wyprawiono dopiero teraz. W przypadku narodzin rytuał jest podobny, do ręki noworodka przywiązuje się nitkę z pieniędzmi. Po kilku godzinach maluch ma obwiązaną rączkę od nadgarstka, aż po łokieć.

Wokół wszyscy siedzą na ziemi, przy tacach z jedzeniem. Króluje lepki, gotowany na parze ryż, który je się rękami wraz z różnymi sałatkami warzywnymi okraszonymi mięsem wieprzowym i czymś co przypomina bardzo tłusty, polski rosół.

Z ręki do ręki wędruje niebieski plastikowy kubek co chwilę napełniany Lao Lao. Ryżowa wódka pędzona w okolicznych domach ma bardzo specyficzny smak. Nikt nie odmawia, piją zarówno kobiety jak i mężczyźni, młodzi i starzy. Niektórzy są już na niezłym rauszu, ale następnej kolejki, zwłaszcza z białymi gośćmi nikt nie myśli opuścić. Choć tempo jest dosyć szybkie, my również nie protestujemy, zwłaszcza, że za każdym razem czujemy na sobie wzrok miejscowych…

W towarzystwie prym wiedzie odpalający papierosa za papierosem starszy mężczyzna z rodziny. Zaskakująco dobrze zna język angielski, co tutaj jest rzadkością. Opowiada różne historie związane z życiem na Don Det.

W pewnej chwili podchodzi jeden z najszerzej uśmiechniętych „wujków” i zaprasza nas do tańca. Po raz kolejny nie mamy szans odmówić, złapał nas za rękę i ani myśli puścić. Ruchem węża kieruje się do drzwi i niczym nastolatek zeskakuje po stopniach drabiny na zewnątrz. Nam nie idzie już to tak łatwo. Lao Lao szumi w głowach. Trzymamy się kurczowo drabiny, jakbyśmy pokonywali olbrzymią ścianę wspinaczkową. Przed chatą podryguje, dołączając do tego leniwe ruchy rękami, kilka leciwych kobiet. Nic dziwnego, że taniec wygląda bardzo sennie, przy największym skwarze, w samo południe, ciężko wydobyć z siebie nawet najmniejsza resztkę sił. Ale nikt nie daje za wygraną. W mig łapiemy podstawowe ruchy i od razu trawiasty ‘parkiet’ zapełnia się. Jedynie „wujek” po raz kolejny udowadnia swą duchową młodość. Obtańcowuje nas za wszystkie czasy, co rusz wprowadzając nowe figury, których nie nadążamy powtarzać. Prawdziwy król parkietu! Didżej przy sporym soundsystemie sennie wybiera kolejne utwory. Wyboru wielkiego nie ma. Żongluje pięcioma płytami pomiędzy wieżą a futerałem. Choc i tak odnosimy wrażenie, że w kółko leci ten sam utwór.

Kilka kroków od „parkietu” hasa malutka, łaciata świnka uwiązana do palika wbitego w ziemię. Wydaje się, że jest również jednym z gości weselnych. Koryto napełnione po brzegi. W końcu wesele, to dlaczego nie miałaby świętować z resztą przybyłych?

Atmosfera coraz bardziej się rozluźnia, choć ludzi powoli ubywa. Lao Lao krąży już coraz wolniej, więc odetchnęliśmy z ulgą, choć na horyzoncie pojawiają się już pierwsze weselne ofiary.

Przed chatką, na niewielkim podeście siedzi trzech starszych mężczyzn z poważnymi minami. Nieufnie na nas spoglądają dostojnie zajadając miejscowe specyfiki. Koło nich stoi wysoka butelka w kształcie wieży Eiffla, wypełniona Lao Lao. Panowie spokojnie dyskutują, obserwując całą imprezę z lekkim dystansem. Obok nich znajduje się polowa kuchnia, gdzie nakładane są potrawy i przygotowywany jest ryż. Wszystko odbywa się na świeżym powietrzu.

Nieopodal, widzimy również kilka bambusowych wiat, w których goście szukają odrobiny cienia, gdzie mogliby się schować przed słońca i nieznośnym upałem. Widząc aparat fotograficzny, jeden z trzech mężczyzn, którzy siedzieli na podeście, podchodzi z Wieżą Eiffla i kuflem chcąc się z nami zaprzyjaźnić. Prosi o zrobienie kilku zdjęć. Po chwili przybiega z dwojgiem dzieciaków na rękach i jak zawodowy model pozuje do rodzinnych fotek.

Po kilku godzinach goście zaczynają się powoli rozchodzić. Słońce bez ustanku niemiłosiernie grzeje. Trzeba wrócić do pozostawionego gospodarstwa. Przy takiej pogodzie nie można zapomnieć o nawodnieniu upraw czy pozostawionych w domu maluchach, których na weselu było niewiele.

Komentarze: Bądź pierwsza/y