A może Kair-Kapsztad? – padło pytanie, ale go nie usłyszałem, bo szyby w samochodzie opuszczone były do oporu. Jechaliśmy w letnie popołudnie z piotrkowego Elbląga nad morze, był rok pański 2008. Dla szeroko rozumianego spokoju zgodziłem się, jeszcze zanim dotarło do mnie, o co tak naprawdę jestem pytany. I nie żałuję.

Po prawie dwóch latach przygotowań nasza afrykańska podróż zaczęła się w Berlinie. Odebrawszy paszporty z sudańskimi wlepkami, udaliśmy się na lotnisko, z którego loty do Kairu były w najbardziej przystępnej cenie, nawet po uwzględnieniu dojazdu do stolicy Niemiec.

Giza Pyramids

W Kairze, po wyjściu z samolotu uderzyła nas fala ciepła, a właściwie gorąca. Pociąg, do oddalonego o kilkaset kilometrów od Kairu Asuanu przy granicy z Sudanem, odjeżdżał o godzinie ósmej, więc zdecydowaliśmy się zobaczyć piramidy nocą.

Taksówkarz łatwo spuszczał z ceny, czego powodem okazał się trzeci pasażer, Niemiec Herr Heinz, którego nasz Cairo taxi driver zdążył już przyciąć na sumę większą, niż zapłaciliśmy my dwaj, za trasę o połowę krótszą od naszej. Umówiliśmy się na jazdę do „Giza Pyramids”, więc dotarliśmy do Giza Pyramids. Hotelu Giza Pyramids. Egipcjanin nie wziął pod uwagę, że w środku nocy może nam chodzić o widoki, a nie o hotel. Ostatecznie dowiózł nas do celu, mamroczą pod nosem, że to dalej niż myślał i że kasa nie ta.

Piramidy okazały się być otoczone murem, miejscami kratą zwieńczoną drutem kolczastym. Pod murem zaś dziesiątki koni i wielbłądów czekających, by zawieźć turystów do tzw. panoramy, skąd można pstryknąć fotki wyłaniających się zza horyzontu piramid. Po półgodzinnych pertraktacjach udało nam się zmusić Władcę Koni i Wielbłądów do opuszczenia ceny z dwustu czterdziestu egipskich funtów na pięćdziesiąt, czyli kilka dolarów na nas dwóch. Okraczywszy nasze rumaki, podążyliśmy na rzeczony punkt widokowy. Po półgodzinie dojechaliśmy na miejsce, wyjęliśmy zorki 5, by strzelić kilka fotek, po czym wróciliśmy, pospiesznie udając się na stację Ramzesa, odebrać bilety do Asuanu.

Sudańskie dzieciaki spotkane w trakcie podróży

Chartum, Sudan. Oderwani od piłki piłkarze. (Fot. Adrian Krajewski)

Asuan to jedno z najsuchszych zamieszkałych miejsc na Ziemi. Stamtąd mieliśmy przebić się do Sudanu promem do Wadi Halfy, po największym na świecie jeziorze, uczynionym ludzką ręką: Jeziorze Nasera na Nilu.

Tubylcy, zapytani o bilety na statek albo rozkładali ręce, albo przerażali nas wizją tego, co trzeba będzie zrobić, żeby je zdobyć. Nazajutrz, kiedy prom miał wypływać, objawił nam się niejaki Salah, który po kilku telefonach sprzedał nam dwa bilety na cumujący przy Wysokiej Tamie statek. Salaha poszukiwali i obsypywali błaganiami wszyscy w otoczeniu kilkuset metrów, bowiem to on pozwalał tej egipsko-sudańskiej masie ludzi, uginającej się pod ciężarem sprowadzanego z Egiptu sprzętu, wpłynąć do Sudanu.

Na pokładzie, po przeciśnięciu się na niezdatne do spania siedziska, poznaliśmy parę Finów i dwie, posługujące się biegle arabskim, Szwajcarki. Mimowolnie stali się oni naszymi kompanami na kilka najbliższych dni.

Statek wypłynął opóźniony o sześć godzin. Po paskudnej strawie i wizycie w ohydnych toaletach, noc spędziliśmy na dachu promu, na karimatach, pośród setek innych niechętnych pozostaniu w co prawda klimatyzowanych, ale klaustrofobicznych czeluściach łodzi.

Około 3.30 obudził nas śpiewem rejsowy muezin. Dospaliśmy jeszcze kilka godzin i wstaliśmy, by przywitać nowy dzień oraz dwóch rodaków, którzy spali o rzut beretem od nas. Darek i Kenneth (Australijczyk polskiego pochodzenia, na którego Darek mówił „Kuba”) – dwaj jowialni panowie pod 50., przemierzający Afrykę w ramach spełniania marzenia życia, jakim jest okrążenie wszystkich kontynentów motorami.

Sudańska sprzedawczyni orzeszków. (Fot. Piotr Marek)

Sudańska sprzedawczyni orzeszków. (Fot. Piotr Marek)

Don’t worry! You are in Africa!

Don’t worry! You are in Africa! – te dwa zdania, spontanicznie wyrzucone z siebie przez Hatema, kolejnego męża opatrznościowego naszej wyprawy, przeszły do legendy, stając się jednocześnie mottem całej podróży.

Prom wpadł na mieliznę. W czasie, gdy jedni sudańscy oficjele próbowali temu zaradzić, inni przeczesywali nasze paszporty z uśmiechem na ustach i powtarzanym wielokrotnie Welcome! Przywieźli nam też tonę papierów do wypełnienia, dokładnie takich samych, jak te które dostaliśmy przed wejściem na pokład. Po 30 godzinach na pokładzie udało się dociągnąć statek do brzegu, umożliwiając wyjście objuczonemu bagażem tłumowi przez mały właz na górnym pokładzie.

Po traumatycznych przeżyciach na schodach wbiliśmy się w żar sudańskiego powietrza, szczęśliwi z osiągniętego celu. Na brzegu do gry wszedł rzeczony Hatem – mówiący po angielsku Egipcjanin. Po zajęciu pokoju dla sześciu (kobiety oddzielnie) osób w miejscowym przytułku, wieczór upłynął nam na zwiedzaniu Wadi Halfy, miasta powstałego po tym, jak oryginalna Halfa została zalana podczas formowania Jeziora Nasera. W miejscowym wyszynku, prowadzonym przez znajomego Hatema (połowa mieszkańców zdaje się go tu znać), zjedliśmy chyba rybę z ryżem i okrą (ostro przyprawione gotowane warzywa). Chyba, bo było już ciemno i w całym mieście na chwilę wysiadło zasilanie.

Hatem przybył ze sprzedawcą biletów autobusowych. Rozpoczęły się długie negocjacje, w trakcie których mówiące po arabsku Szwajcarki tłumaczyły nam i Finom sytuacyjną sinusoidę. W ciągu kilkudziesięciu minut kilka razy zmieniały się godziny odjazdu autobusu do Chartumu dnia następnego. Ostatecznie padło na jedenastą i to też „inshallah” (synonim polskiego „jak Bóg da”). Wraz ze Szwajcarkami zakończyliśmy wieczór z biletami w ręku, Finowie zaś musieli obejść się smakiem.

Jedną z dwunastu prac Asterixa było załatwienie jakiejś sprawy w pewnym urzędzie, gdzie był targany po kolejnych piętrach i pokojach. My zaś musieliśmy zarejestrować się (każdy obcokrajowiec musi tego dokonać, jeśli zostaje w Sudanie dłużej niż trzy dni) w miejscowym MSW. Dokonanie rejestracji zajęło nam czterdzieści minut, ale w tym czasie przeszliśmy przez dziewięć etapów w różnych budynkach, często u tych samych osób, zbierając naręcza papierków. Kosztowało nas to ok. stu funtów sudańskich, czyli mniej więcej czterdzieści dolarów.

Potraktowalibyśmy to jako przejaw folkloru gdyby nie fakt, że w pakiecie zdecydowaliśmy się zakupić pozwolenie na fotografowanie za kolejne 26 funtów, żeby nie mieć problemów w Chartumie. Bezwiednie nabyliśmy pozwolenie na robienie zdjęć jedynie północnej części kraju, a w samym Chartumie nie wymaga się takiego…

Na dworcu ukoiliśmy nerwy pyszną kawą z kardamonem i wraz ze Szwajcarkami udaliśmy się w dziesięciogodzinną podróż do stolicy Sudanu, przez wschodnie rubieże Sahary. Kierowca musiał przebyć ten dziewięćsetkilometrowy odcinek za dnia, bowiem po zmierzchu nikt tu nie jeździ – jest podobno zbyt niebezpiecznie.

Chartum to miasto-potwór, w którego żyłach (czyt. prostopadle krzyżujących się ulicach) płyną niezliczone ilości ludzi, przebiegających przez jezdnię gdzie popadnie. Po długich spacerach od hotelu do hotelu, po nocy i pośród smrodu, udało nam się w końcu znaleźć pokój dla naszej czwórki. Po niesmacznej kolacji i quasi-higienie w obskurnym prysznicu, zasnęliśmy snem sprawiedliwych.

Rano pożegnaliśmy się ze Szwajcarkami i wyruszyliśmy z misją zdobycia wiz do Etiopii. W ambasadzie Etiopii spotkała nas ogromna uprzejmość. Złożyliśmy paszporty, pewni ich odbioru tego samego dnia. Nie dosłyszawszy odpowiedzi panienki z okienka, Piotrek dopytał: What? Same day?” – No, Sunday (był czwartek). Weekend wypada tutaj w piątek i sobotę, więc trafiliśmy możliwie najgorzej.

Jednak panienka z okienka, zobaczywszy za szybą nasze smutne mordki, obiecała, że zrobi co w jej mocy i zaprosiła nas z powrotem na godzinę piętnastą. Z wizami w ręku udaliśmy się do Omdurman – niegdyś oddzielnego miasta, jednego z trzech, które tworzą dzisiejszy Chartum. Obfotografowaliśmy grobowiec Mahdiego, w którym nawet nie ma Mahdiego (wygonił Brytyjczyków, więc jak wrócili, wysypali jego prochy do Nilu), kończąc dzień na ławeczce z widokiem na nabrzeże i miejsce, w którym Nil Błękitny miesza się z Białym. Wieczorem padliśmy w naszym Cairo Hotel na twarze, mentalnie będąc już przy kolejnym dniu, kiedy musieliśmy zdążyć na autobus o piątej trzydzieści.

Komentarze: (1)

Malgorzata Halaba 13 marca 2012 o 21:02

Brawo Adek!

Odpowiedz