Vardø widziane z tej perspektywy nabiera jeszcze większego sensu. Huczący coraz donośniej wiatr podpowiada, że kupienie domu tutaj to najrozsądniejsza inwestycja na świecie, zwłaszcza że budynek można mieć w cenie używanego samochodu.

Heidi tak właśnie weszła w posiadanie Husegårdenu i zielony dom stał się szybko główną tętnicą miasta. W ciągu dnia toczy się tu życie kulturalne, w biurach dzwonią telefony, w kuchni gotuje się woda, a schody nie wysychają. W godzinach pracy nie słychać tego walenia za ścianą, więc nie ma się czego bać. Dobre sąsiedztwo, zachwala sprzedawca małego domu naprzeciwko, od kilku lat czekającego na kupca po tym, jak właściciel się powiesił. Czerwony, pięćdziesiąt metrów kwadratowych, suchy i wilgotny jednocześnie. Przytulny i straszny. Żeby się dostać do środka, trzeba najpierw odgarnąć twardą zaspę i wydłubać lód z zamka. W przedsionku stoi wózek inwalidzki po samobójcy, do kuchni wpada światło, nagrzewając wnętrze otwartej lodówki. Na suficie nie ma haka po żyrandolu. Budowa tunelu pod morzem naruszyła naturalne wybrzeże i dlatego woda wlewa się do piwnicy. Teraz nawet nie można tam zejść, bo po ostatniej burzy nadal szumi martwa fala. Dom jak dom. Wypełniony czyimiś rzeczami, wydzielający obcy zapach, który sączy się ze spiżarki i poddusza w pokoju za kuchnią. Nie ma tu nic, co wzbudza współczucie. Stary człowiek zabił się, zanim dosięgła go naturalna śmierć. Umarł w bałaganie, pewnie w łazience wtedy jeszcze kapała woda, bo teraz wisi tylko rozsadzony kran. Śmierdzące ręczniki, zaschnięta pasta do zębów, szczoteczka do zębów zaklejona jedzeniem ze sztucznej szczęki, wszystko zwielokrotnione w spróchniałym lustrze nad umywalką.

Kobiety w kawiarni uczulają, żeby zawsze pytać, od kiedy w danym domu widać słońce, bo jeśli dopiero w lutym, to można negocjować cenę. Spadkobiercy zmarłego chcieliby za dom sto tysięcy koron, bo przecież na Południu nieruchomości to największa wartość. A tutaj lokalni tylko parskają śmiechem. Zewnętrzne ściany domu wybrzuszają się jak kadłub łodzi. Tylko łodzie nadal mają tu wartość. Dom to balast.

Doklejoną lewą ścianą do Husegårdenu ruderę można dostać za darmo. Budynek zwany Slettjordgården na fotografii z 1910 roku ma średni odcień szarości, niewykluczone więc, że wtedy też był czerwony. Od ulicy prowadziły do niego murowane schody, na których fotograf zatrzymał dwie damy w kapeluszach. Obecne wejście jest przerobione na okno, a schodów najwyraźniej nie ma, bo śnieg jest tu usypany na jakieś dwa metry. Wypadające okna zabezpieczono deskami przybitymi w poprzek i czarną folią, która powiewa jak spalone zasłony. Nie ma jak zajrzeć do środka, bo i tu wejście od tyłu jest zaplombowane do wiosny. Przez front domu przelatują namalowane na czarno cienie wielkich mew.

* * * * *

– I to jest najbrzydszy projekt, jaki wtedy zrobiliśmy – mówi Pøbel, czołowy artysta norweskiego street-artu. – Taki piękny budynek, a tak go ten gościu spierdolił.

Stoimy na ulicy Krystiana IV, Pøbelowi oczy łzawią z zimna, łuna zorzy rozciąga się nad wejściem do portu, mimo że dopiero dochodzi siedemnasta, a od strony tunelu biegnie urwany z łańcucha husky. Metalowa zapadka hałasuje, a w kiosku obok dwóch emerytów gra na flipperach. W telewizji podali właśnie, że ktoś wygrał w lotto pięćdziesiąt osiem milionów koron. Gdzieś koło Lillehammer, nie tutaj przecież.

Pøbel robi sztukę uliczną jak najdalej od ulicy. Na rozpadających się stodołach, domach pośrodku niczego, wyrzuconych na brzeg łodziach albo martwych kaszalotach. Żeby jak najszybciej się rozpadło, morze zabrało, wiatr rozwalił, muchy oblazły. Oto rybak w klasycznym norweskim stroju i wełnianym swetrze z deską surfingową pod pachą. Gdzieś indziej staruszek strzelający z laski czy Robin Hood kradnący sejf. Robin pcha wózek inwalidzki z brzuchatym i przygarbionym Batmanem, Superman unosi triumfalnie jedno ramię do góry, nie za wysoko, żeby sobie nie wyrwać wenflonu, a Spiderman jedną ręka zdejmuje z twarzy maskę, drugą wspierając się o rehabilitacyjny balkonik. Stare twarze i pomarszczone ciała obleczone w obcisłe kombinezony. Superbohaterowie, którzy już nikogo nie uratują – znak rozpoznawczy szablonów Norwega, idealna metafora północnych. Pøbel to znaczy łobuz, chuligan.

Pierwszy raz niezależnie od siebie przyjechaliśmy do Vardø w 2011 roku. On, bo oglądał w telewizji NRK serial dokumentalny Snøballkrigen (Wojna na śnieżki) o ponurym mieście na końcu świata, zamieszkanym przez młodocianych rodziców i zbieraczy butelek. Serial cieszył się wtedy ogromną popularnością i wzbudzał skrajne uczucia, bo z jednej strony, wystawiał mieszkańców Vardø na pośmiewisko, a z drugiej – opowiadał o organizowanej tutaj co roku międzynarodowej wojnie na śnieżki, która ich aktywizuje. Ja, bo mieszkałam wtedy na Spitsbergenie i przyjeżdżałam do północnej Norwegii, żeby się ogrzać.

– Nigdy wcześniej nie słyszałem o tym mieście, więc musiałem najpierw w ogóle je znaleźć na mapie, a potem w Wikipedii. – Pøbel pochodzi ze Stavanger i wzorem rodaków nie zapuszczał się wcześniej w dzikie ostępy własnego kraju. – To, co mnie uderzyło, to te wszystkie opuszczone domy, totalny burdel na ulicach, a z drugiej strony – entuzjastyczni mieszkańcy walący się śniegiem.

Rzeczywiście, z kimkolwiek by rozmawiać, zawsze pojawia się temat Yukigassen, kilkudniowej wojny na śnieżki rodem z Japonii, organizowanej w Vardø od dwudziestu lat. Pierwszą taką wojnę stoczono w czasie, kiedy mieszkańcy toczyli walki z samymi sobą w obliczu bezrobocia i braku perspektyw. Celowanie kulami śnieżnymi w sąsiadów i przyjezdnych okazało się świetną rozrywką, a ona z kolei przywracała poczucie humoru i godność. Teraz co roku w marcu przyjeżdża tutaj ponad sześć tysięcy ludzi, zawodnicy ubrani w kaski i ochraniacze chowają się za bryłami wyciętymi ze śniegu i strzelają zawzięcie uprzednio przygotowaną amunicją na wypłaszczonym wzgórzu obok twierdzy Vardøhus. W marcu jest tak zimno, że kule śniegowe można ulepić kilka dni wcześniej.

Lato 2011 roku, kiedy przyjechałam tu pierwszy raz, było na Północy wyjątkowo gorące, moroszki dojrzewały już w połowie lipca, a temperatura przekraczała miejscami piętnaście stopni. W porcie śmierdziało padliną, mewią kupą i starym smarem. Smutna pani w hotelowej recepcji zachęcała, żeby wziąć pokój 201, na końcu korytarza, bo to właśnie w nim kilka lat wcześniej nocował król Harald podczas oficjalnej wizyty, pewnie również zachodząc w głowę, dlaczego gniazdko z prądem ktoś umieścił na suficie tuż nad jego głową. Czarna škoda favorit z przyciemnianymi szybami jeździła tam i z powrotem Strandgatą niczym czarna wołga, komary cięły, ryby nie brały, a jedyny mural przypominała tęcza namalowana na bocznej ścianie niebieskiego budynku i naprędce namazany napis kuk, nie wiadomo, czy ludzki, czy ten koński. W takiej Norwegii najrozsądniej było zasnąć w nadziei, że śmierć przyjdzie we śnie, ale zamiast Morfeusza zjawił się Pøbel i po prostu włączył budzik. Najpierw jednak zapytał wszystkich, od kawiarni zwanej piekarnią, przez dom spokojnej starości, po pierwszą klasę podstawówki, czy godzą się, żeby im pomalować miasto. Tak mu doradził Svein Harald, podając za przykład pomnik na Steilneset, przy którego stawianiu południowcy przywieźli swoich architektów, swoich stolarzy, a nawet własną orkiestrę na otwarcie. Nikogo z mieszkańców wtedy nie zaangażowano. Jeśli teraz miało się udać, to tylko z ich udziałem. Mężczyźni jeździli po mieście, zaczepiając ludzi, i w ciągu kilku godzin zebrali stu chętnych do sprzątania.

Polecamy: Nie tylko śnieg topnieje w Arktyce

Na festiwal street-artowy Komafest Pøbel zaprosił kolegów po fachu z całego świata, którzy równie jak on wcześniej nie słyszeli o istnieniu Vardø. Hasło ETERNAL LIGHT AND/OR ETERNAL NIGHT pojawiło się w głowie jednego z uczestników po pierwszej nocy. Słońce świeciło z północy, a on patrzył z okna hotelu na przeciwległą ścianę w porcie. Rano już wiedział, co na niej napisać. Po kolejnej nocy na innej ścianie napisał wielkimi literami COD IS GREAT. Kucharz w hotelowej restauracji niedługo potem wytatuował sobie to zdanie na przedramieniu. Inny artysta pomalował ścianę murowanego budynku na biało, a potem skuwał tynk po kawałku tak, że z oddali widać twarz starego mężczyzny, której pierwowzór stanowiło stare zdjęcie lokalnego rybaka. Podczas zadymki śnieg przykleja się do jego twarzy, tworząc dodatkowe zmarszczki, a Tove, mijając ten dom, za każdym razem ma wrażenie, że oko do niej mruga. Na opuszczonym budynku portowym jeszcze ktoś inny napisał wielkimi, białymi literami IT’S NOT DOWN ON ANY MAP. TRUE PLACES NEVER ARE, a na tylnej ścianie Husegårdenu, tam gdzie coś tłucze od miesiąca, jest biały mural EVERYTHING IS A STORY. W sumie pomalowano pięćdziesiąt pięć ścian na zewnątrz i od środka.

W trakcie festiwalu wkopano w ziemię autobus z biura przeprowadzek, który wywoził ludzi w latach dziewięćdziesiątych, a dotychczas stał pośród innych rdzewiejących pojazdów na nieformalnym szrocie w centrum miasta i był ochoczo fotografowany przez media przy okazji reportaży o wyludnianiu się północnej Norwegii. Na koniec wmontowano go na stałe przy wjeździe do tunelu. Szoferką do dołu. Razem z listem do potomnych napisanym przez mieszkańców, który będzie można odkopać za pięćdziesiąt lat. Wbity w ziemię pojazd wita przyjezdnych z daleka jak statua wolności, a w niskim wiosennym świetle matowy lakier błyszczy niczym nówka. Tylko podwozie rdzewieje i po każdym mocniejszym podmuchu metalowe fragmenty schodzą z niego płatami przesuszonej skóry.

– Vardø to lustro – mówi Pøbel, gdy stoimy przy nieczynnym sklepie na ulicy Krystiana IV. – Dostajesz podwójnie to, co sam oferujesz. Jesteś miły, to to wraca do ciebie, jak przyjeżdżasz jako dupek, to spotkasz gorszych od siebie. Tutaj nikt niczego nie udaje, nikt nikomu nie chce niczego udowodnić.

Snujemy się po mieście, zaglądając przez wybite okna do zapyziałych wnętrz. Wicher kręci piruety i zagłusza niektóre sylaby. Pøbel ma puchową kurtkę i trampki, a zimno wspina mu się po nogawkach. Lubi Vardø, bo jak twierdzi, na całym świecie jego twarz jest anonimowa, tak wypada w tym fachu, więc kiedy ma ochotę na odmianę, przyjeżdża tutaj. Nieraz słyszał, że graffiti było punktem zwrotnym w historii miasta. Że rozpad stał się atutem. Zjawia się tutaj regularnie, blisko współpracuje z Heidi i Sveinem Haraldem, słychać, że siedzą często do późna w nocy w Husegårdenie. Tego wieczora Pøbel nie wie jeszcze, że za kilka miesięcy zielony dom zostanie wystawiony na sprzedaż, bo Heidi w końcu polegnie w ciągłej walce o jego utrzymanie, i że po rekordowo krótkim czasie kupi go za niebotyczne, jak na to miejsce na mapie, dwa miliony koron pewien lekarz z Bergen na życzenie swojej żony. Nowy właściciel obieca, że nie zmieni dotychczasowego przeznaczenia budynku i że wyremontuje tę część, która wali za ścianą. Ale to dopiero za jakiś czas, kiedy zaczną się jesienne sztormy i słońce znowu zajdzie na dobre.

Pøbel też zainwestował tu w nieruchomość, dlatego widnieje na jednym ze zdjęć okalających mapę miasta wiszącą w biurze Sveina Haralda. On jednak swoim zwyczajem kupił kompletną ruinę o powierzchni dziesięciu metrów kwadratowych po drodze do Hamningbergu i zapłacił za nią w gotówce, całe dwa tysiące koron (tysiąc złotych). Zimą łatwo przetransportować skuterem śnieżnym wszystkie materiały z odzysku, więc trwa remont. Domek ma już nowe okno, ściany zaizolowane wełną mineralną i prowizoryczną kozę z rurą wystawioną przez dach. Pøbel chciałby kupić z dziesięć podobnych chatek, odnowić je przy użyciu drewna dryftowego i śmieci, po czym udostępniać chętnym w ramach bezpłatnego hotelu. Ogłaszałby się na największych stronach internetowych, oferty ozdabiał ładnymi zdjęciami, z zastrzeżeniem, żeby wziąć swój śpiwór i prowiant, a każdego przyjezdnego prosiłby tylko, żeby się sfotografował zostawionym na półce plastikowym polaroidem i wkleił zdjęcie do księgi gości.

Pomysł na Komafest 2016 to zaaranżowanie instalacji artystycznych w pustych lokalach sklepowych, tak żeby z zewnątrz wyglądały jak używane. W fazie przygotowań zamiast opowiadać każdemu, co chciałby zrobić, Pøbel po prostu to zrobił. Wyremontował jeden sklep, który od lat stał pusty, i zrobił tam galerię Blood Bank. Sto pięćdziesiąt kwadratowych płócien pozanosił w różne miejsca, prosząc ludzi, żeby coś namalowali czerwonym pisakiem. Svein Harald napisał Coming back to life. Kustosz bez twarzy zapraszał potem na wernisaż prac stu pięćdziesięciu artystów. Był szampan, czerwony dywan, a tego samego dnia lokal zamknięto, bo przecież wszystko widać z zewnątrz przez okna. Magda mieszka naprzeciwko, ale nigdy nie zaglądała do środka. Pøbelowi najbardziej zależy na tym, żeby zimą odśnieżali też nawet przed udawanymi sklepami. Niedawno po jednej z wichur zawalił się jeden z budynków, na których kilka lat temu namalował starego Supermana z kroplówką. Mimo że konstrukcja leży, superbohater nadal trzyma rękę w górze w geście zwycięstwa. Pøbel ma nadzieję, że Ole też od jutra zacznie tu ustawiać przestrzeń po swojemu.

* * * * *

Vardø nie potrzebuje współczucia. Przyjeżdżasz tu na własne ryzyko, a miasto wsysa, zostawia cię z sobą samym i żadne z was nawet nie może się upić, bo jest sobota, alkohol sprzedają do osiemnastej, a jest kwadrans po. Ole przychodzi nad ranem. Można o nim napisać, że wieje bardzo mocno albo że nawet strasznie, że duje i dmie, i tak dalej. Ale on napierdala. I to tak, że w końcu chcesz się bić.

Huk ścian od tygodni obijanych śniegiem teraz staje się nie do zniesienia, słychać, jak belki konstrukcyjne trzeszczą, jakby Husegården był hurtigrutą bezskutecznie próbującą podejść do portu. Dom rozhuśtany, miasto znika w białych tumanach. Nie było wojen, nie było połowu ryb w ciemnościach i połowu tych, którzy pieprzyli się z diabłem. Vardø odrywa się od swojego tunelu, ale nigdzie nie odpływa, tylko zamienia wyspę w pułapkę. Zadowolone emerytki ze stolika dla młodszych piją kawę z każdym, kto nie zdążył się wydostać. Nie ma promu, nie ma mostu, tunel zalało morze. Chodź napij się z nami. Czy coś było w tej kawie? Parowała, a była zimna. Czy tam, po drugiej stronie stołu, to jeszcze kobieta, czy już pies? Zwały skóry i damskie wąsy. Chodź. Chodź na Domen, proszą, merdając ogonami. W śnieżycy biegnie się jak we mgle, wyciągając dłonie przed siebie. Młodsze i starsze emerytki biegną pod ręce. Oddfrid w podkasanej sukience, z wbitą prosto w piersi błyszczącą broszką solju. Wenche z rozpuszczonymi włosami wijącymi się jak świeże dorsze rozpina Norze czarno-białą kurtkę, pod którą jest tylko fotograficzny papier. Ślisko, na morzu jest ślisko. Biegnąc po falach, trzeba wysoko unosić kolana. Woda wlewa się do butów. Śnieg jest teraz ciepły, czarny, lepi się do rąk i nie można go strzepnąć. Metalowa zapadka na maszcie uderza jak dzwon w nieczynnej wieży kościoła, na której zegar od lat wskazuje za piętnaście drugą. Flaga na pół masztu. Któraś z kobiet flagą obwiązała sobie biodra. Biodra po czwórce dzieci, którym tak tu daleko. Morze się rozstępuje, wiruje, nie da się biec dalej. Emerytki ze stolika pod oknem po kolei wpadają w czarny wir, ale żadna nie tonie. Dryfują w milczeniu, aż fale w końcu wyrzucą je jak drewno, które nie spłynęło tam gdzie powinno. Dobiwszy do brzegu, wstają, otrzepują się i idą do domów.

Nad ranem hurtigruta odpłynie, wejście do portu zamknie się z delikatnym trzaskiem, a woda w zatoce zacznie powoli podgrzewać. W zamarzniętych oknach domów przy ulicy Krystiana IV pozapalają się światła, z kominów pójdzie dym, a z wnętrz dobędzie się ziewanie i odgłosy nakręcania zegara. Z bulgoczącej wody w porcie wyskoczą już podgotowane dorsze, ich głos uwięźnie w poderżniętych gardłach, a łby same odpadną. Mewy będą spijać tłuste oka z tafli wody, uważając, żeby nie zamoczyć skrzydeł. Z dna podniosą się resztki tego, co wpadało tam przez lata, i na zalanych silnikach, zużytych oponach, niechcianych kociętach i wozach po martwych koniach ugotuje się wielka zupa rybna. Sitko ze starej sieci odcedzi wywar, niewstrząsany bulion będzie klarowny, nie za słony, tylko metaliczny jak kontrast z tomo­grafu. Tylko dodać maggi. Albo roggi. Jutro Vardø wróci na mapę. Teraz jest święto. Komendant strzela na oślep.

* * * * *

Ilona Wiśniewska

Od 2010 roku żyje na norweskiej Północy. Pięć lat spędziła na Spitsbergenie, teraz mieszka w Tromsø. Autorka dwóch książek Białe. Zimna wyspa Spitsbergen (2014) i Hen. Na północy Norwegii (2016).

Ostatnie posty

Komentarze: 3

Wojciech 16 czerwca 2016 o 3:57

Czad.

Odpowiedz

Tomasz 17 czerwca 2016 o 15:22

…czekaj, czekaj… czy ja coś paliłem?…. hmmm… cholernie dobre.

Odpowiedz

Kasia Nizinkiewicz 29 grudnia 2016 o 1:55

Przed chwilką zamknęłam ostatnią stronę Hen. Świetna książka. Dla mnie ciekawa też dlatego, że w części opisanych miejsc już byłam (w marcu 2016), a część zobaczę w tym roku. Finnmark w książce wciąga tak, jak ten prawdziwy. Odebrałam go troszkę inaczej- bo szłam głównie przez bezludne tereny. Może z tego powodu ludzie wydali mi się bardziej entuzjastyczni (spotkanie kogoś daleko od cywilizacji to święto). Odniosłam też inne wrażenie w kwestii opuszczenia (rozpadu) miast, ale to bardzo powierzchowna ocena. W całej Europie wyludniają się takie oddalone od wielkich ludzkich skupisk miejsca, to też szansa na mniejszy tłok, na miejsce dla natury. Może z tego powodu Hamerfest nie wydał mi się nowoczesny tylko sztuczny. Drzewa w doniczkach w tym bezdrzewnym kraju zagrożone, skwerki niepotrzebne, a nowa architektura kłócąca się z krajobrazem. Po lekturze Hen jestem bardzo ciekawa Vardo, cieszę się z dużej dawki historii, o której trudno doczytać po polsku i mam nadzieję, że trafię na znośną pogodę… Warto przeczytać całość, chciałoby się podyskutować, popytać.

Odpowiedz

Kliknij tutaj, aby anulować odpowiadanie.