Ta jednodniowa podróż do Lwowa spadła na mnie i Michała nagle, choć paszporty schowaliśmy do bagażów, gdy pakowaliśmy się w Bieszczady. Być tak blisko i nie pojechać do miasta z tak bogatą historią? Nie w naszym stylu! Przygodę czuć było w powietrzu, tym wczesnoporannym – o 4:00 zadzwoniły budziki. Był 6 lipca 2010 roku.

Wyobraź sobie te przestrzenie, dzikie pola, sicze, Zaporoża, zakola rzek, nad którymi pędzi bez zatrzymania ukraiński wiatr. Niby taki zwyczajny, zmienny, raz ze wschodu, raz z zachodu. Czasem powieje z północy, rzadziej z południa.

Każdy wiatr to zmiany. Każde ziarenko piasku, każdy fragment ukraińskiej ziemi wędruje wraz z podmuchami zależnymi od pór roku. Co jest w takim wietrze? Bo musisz wiedzieć Czytelniku, że jest to bardzo pożywny wiatr.

Ach, dusza słowiańska się w nim budzi, zaprasza do hulanek, swawol, do zabawy. A to zahaczy o Charków, Lwów, zabawi w Odessie, zwiedzi Sewastopol, zakręci przy Żytomierzu i wróci do macierzy – Kijowa. Ile smaków, zapachów, tradycji! Czeburiaki aż pchają się do rączek, jeszcze ciepłe, ale za to jakie pyszne! Z mięsem, kapustą, z serem. Zaraz potem smak plofu miesza się z zupą łagman. Zakąszać możesz szurpą – zapiekanymi ziemniakami z mięsem.

Mówiłem, że ten wiatr to pożywny wiatr. A Ty, Czytelniku, nie chciałeś mi wierzyć. A wiesz, gdzie to wszystko znajdziesz? Za miedzą.

Odejdź teraz od komputera, otwórz atlas, rozłóż mapę. Zaplanuj sobie podróż do innego, wspaniałego świata. Przejdź przez magiczny portal w Medyce, Hrebennem czy Dorohusku. Mały świat Włodzimierza, Chmielnickiego, Petlury.

Choć myślisz, że ten kraj taki odległy, taki dziwny, to podobieństw w nim nie brak. Ziemia tam ta sama, też środkowo-europejska, ludzie – uśmiechnięci. Jeszcze Ukraina nie umarła. Brzmi znajomo? Tak, słowa hymnu niczym przepisane od kolegi ze szkolnej ławki.

Nie wahaj się, jedź. Tam, za miedzę. Przekroczyć granicę.

Powoli dociera do mnie na co porwałem się z Michałem w swoje urodziny. Niemal półtora roku po wyjeździe na Ukrainę zastanawiam się jak nam się to udało!

4:46. Pierwszy autobus z Birczy do Przemyśla. Potem czekanie na bus do Medyki. Wysiadka na wirażu i kilometr „z buta” do granicy. Wielkie oczy, chyba nie ze zdziwienia, lecz ze strachu. Mijamy Biedronkę, przy której wymieniliśmy pieniądze na hrywny. Nadszedł czas na poszukiwanie pieszego przejścia granicznego. Właściwie drzwi z napisem „WEJŚCIE”. Jeszcze w uszach brzmi język polski, jeszcze stoimy na polskiej ziemi. Szybko poszło. Za szybko kazali nam iść ziemią niczyją pomiędzy wysokimi ogrodzeniami.

Ha! Lwy Europy idą na Ukrainę! Inaczej sobie wtedy tego nie wyobrażałem…

Barak. A właściwie dwa baraki. Wejście, wyjście. Otwieram drzwi, i wchodzimy. Za szybką w drewnianej ramie – ukraińska celniczka. Oj, służbistka. Zaczęła krzyczeć do mnie coś po ukraińsku, gdy dałem jej paszport. Potem sama ściąga okładkę z niego. Hmm… pewnie o to jej chodziło. Daje dokumenty do wypełnienia. Po co, dokąd, w jakim celu, gdzie się zatrzymujemy, etc.

Pach, pieczątka jest, można jechać. Ale zaraz zaraz!

– Pan ma dziś urodziny.
– Tak.
– Wszystkiego najlepszego.
– Dziękuje. Do swidania!

No i pierwsza gafa, już na granicy.
Dopiero potem dowiedziałem się, że mówi się: do pobaczenia. No to byliśmy na Ukrainie.

Autostopowicz

To był inny świat. Doczepił się do nas facet, który oferował nam podwózkę do Lwowa. Powiedziałem do Michała, że chyba kupimy tylko alkohol i wrócimy. Słusznie, że wtedy zaprotestował!

Poznaliśmy miłą panią, która wracała z Przemyśla. Mówiła po polsku i po rosyjsku, więc problemów znacznych nie było. Powiedziała skąd odjeżdżają marszrutki, potem razem z nami poszła na przystanek.

Podjechał mały żółty autobusik na wysokim podwoziu, wspomniana marszrutka. W środku jeszcze były miejsca. Obok szofera – najbardziej znaczące miał zająć na drugim przystanku milicjant. Kierowcy nie było jeszcze w środku, Michał zajął miejsce przy oknie, ja od przejścia, na sąsiednim fotelu było puste miejsce, a pod oknem siedziała pani. Miła, uprzejma pani.

Nagle wszedł do marszrutki niewidomy. Szybko złożył swoją białą laskę do kieszeni marynarki i rzucił do pasażerów po rosyjsku: – Mam 100 dolarów, raz w banknocie 50-cio dolarowym, dwa po dwadzieścia i jeden dziesięciodolarowy. Chcę wymienić na hrywny.

Niewiele się zastanawiając pomoc zaoferowała nasza „znajoma”. Włożyła mu do prawej kieszeni ruble, do lewej dolary i zaczęła z nim gaworzyć po rosyjsku. Moja znajomość tego języka nie jest może znakomita, ale przetłumaczyć umiem co drugie słowo. A sens sam wynika.

– Jestem Polakiem, jadę z Przemyśla, powie mi pani, gdzie mam wysiąść?

Zanim jednak zaczęła się rozmowa, szofer zdążył jeszcze pozbierać pietnaście hrywien od łebka i ruszył.

Pierwsze kilometry pokonywaliśmy wolno. Miało się to nie zmienić na całej trasie. Niewidomy zaczął jeść drożdżówki z przygranicznej sieciówki. Były owinięte w folię, obracał je zatem w palcach tak zgrabnie, że moje oko nie zauważało momentu otwarcia torebki. Cztery kęsy i nie było słodkiej bułeczki. To samo z soczkiem w kartoniku. On ich nie konsumował. On je pochłaniał. Miał świetny zegarek – „mówiący”. Po naciśnięciu informował go o godzinie.

W busie przestawił sobie czas na godzinę do przodu. I jechał.

– Где вы хотите, что бы выйти.
– в обход Львова.
– Что дальше?
– Я собираюсь в Румынию.
– Что?
– Автостопом.

Zamarłem. Ona zresztą też.

– И вы можете вести?
– Здесь, в Польше, что они говорят „stary wyga”. Я автостопом.

Stwierdziłem, że skoro jemu ma się udać, to dlaczego nam nie. Wysiadł na obwodnicy Lwowa. Poprosił o wskazanie miejsca, gdzie może kupić kawę. Marszrutka ruszyła, kierując się na станції. Miasto, gdzie pieszy jest szybki albo martwy.

Cyrk

Wielki budynek Dworca Głównego we Lwowie. Zakończenie arterii, którą wjechaliśmy do Lwowa. Marszrutka zatrzymała się. Koniec jazdy, wysiadamy. Kupiłem na dworcu plan miasta, który przechowuję skrzętnie w pudełku skarbów. Zaczęliśmy swoją podróż po tym polsko-ukraińskim mieście. Ledwo co ruszyliśmy już byśmy zginęli. Gdzie tu są zasady ruchu drogowego?

Później dowiedziałem się, że Lwów to miasto, gdzie pieszy jest szybki, albo martwy. E… przesada. Po prostu trzeba w dobrym momencie wejść na drogę, pewnie przejść na drugą stronę. Jak widać – można, inaczej bym tej relacji nie pisał.

Zaczęło trochę kropić. Ale to nie przeszkodziło nam w zwiedzaniu Semper Fidelis Rzeczpospolitej. Od razu rzuciła się nam w oczy Katedra Lwowska. Ech, powróciły czasy króla Kazimierza, który złożył tam śluby lwowskie w trakcie potopu szwedzkiego. Dokładnie 1 kwietnia 1656 roku monarcha oddał kraj opanowany przez Szwedów w opiekę Matce Bożej, wcześniej ukoronowanej na Królową Polski.

Chciał poderwać do walki z najeźdźcą nie tylko szlachtę, ale i cały lud. Jednocześnie obiecał, że kiedy kraj zostanie uwolniony, poprawi sytuację chłopów i mieszczan. Niech historia oceni, ile z tych postulatów spełniono po pokoju w Oliwie.

Szliśmy dalej, mijając betonowy, poradziecki plac zabaw. Zdjęcie jak z Czarnobyla. A obok – cyrk. Nie objazdowy, lecz na stałe – cały socrealistyczny, z żelbetonu. Cyrk miasta Lwowa. Potem błądzenie w uliczkach z zacieranymi nazwami polskimi, aby dojść do placu przed Operą. Fontanna, ślub i świnka wietnamska, której mieliśmy dać 50 groszy na karmę. Pstryk, kolejne zdjęcia. Czas zdobyć rynek!

Tramwaj w centrum Lwowa

Na lwowskich drogach trzeba być bardzo ostrożnym. Ma się wrażenie jakby nie obowiązywały tu żadne zasady ruchu drogowego. (Fot. Tomasz Siniew)

Szukając poczty, weszliśmy do Biura Informacji Turystycznej, które mieści się w Ratuszu. Myślałem, że pokonując tyle kilometrów znaleźliśmy się w Poznaniu! Łudzące podobieństwo!

Nie chcieliśmy pytać po rosyjsku, po przygodzie na granicy, o pocztę.

– Do you speak polish?
– A little bit.

Jakież było nasze zdziwienie, gdy młoda pani z IT wskazała nam nieskazitelną polszczyzną drogę na najbliższy urząd pocztowy. Ba! Zaznaczyła nam nawet na mapce, jak dojść! Fakt, że ta w rynku była zamknięta, ale jakoś dotarliśmy do tej, przy dworcu. „Jakoś dotarliśmy” to dobre określenie.

Spotkaliśmy milicjanta. Miał on nam powiedzieć, gdzie znajduje się najbliższy przystanek na dworzec. Ni po rosyjsku, ni po polsku, ni po angielsku. Po migowemu, a jakże!

Poczekaliśmy sobie na tramwaj. Przyjechał relikt. Ale za to jaki fajny! Malutkie bileciki skasowanej w jeszcze lepszym kasowniku, w pełni samoobsługowym!

Piekarnia

Wolniutko, uliczkami Lwowa jechaliśmy na dworzec. Później mała sesja wśród pociągów (moje zapędy kolejofilskie). Potem znów poszukiwanie odpowiedniej marszrutki w kierunku Szegini i trzygodzinna podróż do Polski. Z przygodami, a jakże! „Panie szofer! Otwórz okno!” lub „Panie szofer! Otwórz drzwi!”, czy też „Panie szofer! Otwórz dach!”.

Po trzech nieskutecznych prośbach, gdy na twarzy szofera podróżujący nie zauważyli aprobaty dla swoich postulatów zaczęli straszyć.

– Panie szofer, zabijesz nas!

Wśród takich okrzyków, dojechaliśmy do punktu wyjścia. Jeszcze tylko przejście graniczne i można pomachać Ukrainie…

– Co ma pan do oclenia? Pół litra wódki, jedno piwo
– Dziękuje. A pan?
Michał miał już poważniejsze zakupy. Za nim trzej znajomi, również wracający zza wschodniej granicy.
– A panowie?
– Nic.
– Jak to nic?
– Jesteśmy braćmi zakonnymi, nic nie wnosimy…
– Wracacie z piekarni i nie macie chleba?

Tomasz Siniew

Student dziennikarstwa podróżujący z dobrą książką pod pachą głównie po Polsce, głównie pociągiem. Nie bez powodu zwą go zatem „kolejofilem”.

Komentarze: 4

Paweł 8 marca 2012 o 11:23

Pięknie, pięknie, tylko że ta „katedra lwowska”, to kościół św. Elżbiety wzniesiony przez Teodora Talowskiego u schyłku XIX wieku… ;)

Odpowiedz

Tomasz Siniew 8 marca 2012 o 23:54

Dziękuję za sprostowanie! Dwa lata żyłem w błędzie ;)
Zatem śluby lwowskie złożono w Archikatedrze Wniebowzięcia N. M. P., tak?

Odpowiedz

Paweł 9 marca 2012 o 11:27

Ano tam właśnie, przed obrazem Matki Boskiej Łaskawej.

Odpowiedz