W pogrążonym w półmroku przedziale pociągu numer sześćdziesiąt osiem z Moskwy do Abakanu panował zaduch. Na łóżku siedziała blada dziewczyna, a obok niej dwaj rumiani młodzieńcy. Na kolanach trzymali wojskowe kurtki. Opuścili nisko głowy i przyglądali się czubkom swoich solidnych butów, więc nie mogłem dokładnie ujrzeć ich twarzy. Prowodnica rozdzielała chętnym pościel. Ledwie odeszła, młodzieńcy spojrzeli najpierw na siebie, potem na mnie i bez słowa zaczęli wyciągać butelki z toreb. Rozlali bursztynowej barwy płyn do czterech plastikowych kubeczków. Zanim się spostrzegłem, trzymałem w rękach jeden z nich.

– Za spotkanie! – padła krótka komenda.
– Za spotkanie! – odpowiedzieli wszyscy chórem.

Pierwszą kolejkę wychyliliśmy duszkiem. Ciepły napój pozostawiał kwaśny posmak.

– Gdzie służyłeś? – zapytał starszy z młodzieńców.
Nigdzie – odpowiedziałem zgodnie z prawdą.
– To chyba nie jesteś stąd?
– W rzeczy samej. Jestem tu przejazdem.
– Za przejezdnych!

Wypiliśmy za przejezdnych. Nadszedł czas na przedstawienie się. Dmitrij Aleksandrowicz Ryżnikow miał dwadzieścia sześć lat, osiem lat służby, w tym pięć na kontrakcie. Był porucznikiem piechoty. Towarzyszył mu starszy szeregowy Andriej. Dziewczyna nazywała się Lena.

– Za przyjaźń polsko-rosyjską!

Wypiliśmy za przyjaźń.

– I za rosyjskich żołnierzy.

Wypiliśmy za żołnierzy.

– I za tych, których z nami już nie ma.

Wypiliśmy za zmarłych.

Zapadła cisza. Zrobiło się nieswojo. Milczeliśmy, szukając w myślach nowego wątku. Usta lepiły się i z coraz większym trudem przychodziło mi przełknięcie kolejnych porcji. Wreszcie skończyło się piwo. Poczułem ulgę, jak się wkrótce okazało, zbyt szybko. Puste butelki trafiły na podłogę, a z czeluści żołnierskich bagaży wychynął nowy trunek. Wódka Putinka. Zarządzono toast za rosyjskiego prezydenta. Potem następny i kolejny. Gdy pierwsza butelka została opróżniona, Andriej wprawnym ruchem odkapslował kolejną. Jej nazwa brzmiała złowieszczo: Politbiuro.

– Dotychczas to była rozgrzewka. Teraz zaczynamy przyjęcie – rzucił Dmitrij.
– Uważaj – szepnęła Lena. – Zostaw siły na jutro.

Niewiele udało mi się tego wieczoru wypatrzyć przez okno: wieżę w Ostankino górującą nad centrum niczym morska latarnia, ciągnące się w nieskończoność betonowe osiedla i szerokie arterie ulic, nad którymi unosiła się mleczna mgła. Wreszcie i wieża, i bloki, i ulice rozpłynęły się w ciemnościach. Co działo się potem, nie bardzo pamiętam. Wagon kołysał się miękko, przechylał w lewo i w prawo, podskakiwał, stukotał. Świat wirował, unosił się i opadał. Słyszałem śmiechy. Ktoś pokrzykiwał, coś do mnie mówił. Czułem, jak masywna dłoń klepie mnie po plecach. Jakiś diabeł szarpał mnie za kołnierz, inny próbował wyrwać mi wątrobę. Wreszcie anioł podał mi pomocną dłoń. Była drobna i ciepła.

* * * * *

Następnego ranka obudziłem się z okropnym bólem głowy.

– Gdyby nie Lena, byłoby z tobą kiepsko – przywitał mnie Dmitrij. – Zniknąłeś nagle bez słowa i dziewczyna poszła cię szukać. Znalazła cię przed toaletą na końcu wagonu. Mocowałeś się z klamką. Potem wypróżniłeś żołądek. Lena odprowadziła cię na pryczę i przykryła kocem. Dotychczas szczęście ci sprzyjało. Teraz szykuj się na drugą rundę, przyjdzie dziewczę innej wagi – wybuchnął śmiechem.

Minęło kilka chwil i odziana w biały fartuch prowodnica, zmywająca podłogę w wagonie, zbliżyła się do naszego kąta. Skuliłem się, licząc, że mnie nie zauważy. Na próżno. Pomiędzy jednym a drugim machnięciem miotłą, spojrzała mi prosto w oczy wzrokiem osoby, która niejedno widziała i nic nie jest jej w stanie zaskoczyć

– Nie umiesz, synku, pić, to nie pij – stwierdziła donośnym głosem.
– Tak jest – wyszeptałem.

Pokiwała głową i ruszyła dalej.

– Idź i koniecznie ją przeproś. Dasz sto rubli i sprawę da się załagodzić – doradził mi Andriej, gdy zniknęła w kantorku.

Posłuchałem dobrej rady, wyrecytowałem przeprosiny, wręczyłem banknot i obiecałem, że nie będę już nadużywać napojów wyskokowych. Na koniec, gdy zamawiałem herbatę, kobieta uśmiechnęła się.

– Ty chyba nie jesteś nasz? – zapytała i zanim zdążyłem odpowiedzieć, dodała: – Polacy to dobrzy ludzie. Charakterni, ale dżentelmeni, z klasą.

Piłem gorący, słodki czaj ze szklanki z masywnym, metalowym uchwytem, gdy dosiadł się nieznany młodzieniec. Przedstawił się jako żołnierz rezerwy. Po dwóch latach służby wracał do domu, gdzieś w syberyjskiej tundrze. Właściwie nie mówił, tylko dukał, a przy tym wciąż rozglądał się na boki. Miał czerwoną, spoconą twarz, rozpiętą na piersi koszulę i rozsznurowane kamasze. Przekrwione oczy zdradzały zmęczenie, a wzrok skrywał tęsknotę za towarzystwem kobiet. Postawił na stoliku pod oknem wódkę o wdzięcznej nazwie Stolicznyj Doktor. Dmitrij odkorkował butelkę, sugerując, że na kaca najlepszy jest klin. Zrezygnowałem z poczęstunku. Darczyńcy się to najwyraźniej nie spodobało.

– Ten kto? – wybełkotał.
– Swój.
– Jaki swój? Nie pije i nie gada.
– Bo z daleka przyjechał.

Trzej młodzieńcy szybko opróżnili flaszkę i nie wiadomo skąd, wyczarowali drugą. Przywoływali po kolei miejsca służby, psioczyli na oficerów, przekrzykiwali się, wymieniając najgłupsze i najniebezpieczniejsze rozkazy, jakie musieli wykonać. Zrobiło się głośno. Ich twarze nabrzmiały, pot skroplił się na skroniach, a gesty stały się szerokie i nieskoordynowane. Wreszcie zebrało im się na powiedzenia:

– Mądry w artylerii, elegant w kawalerii, pijus w marynarce, a w piechocie bałwan – rzucił Dmitrij.
– Ja w piechocie! Ja w piechocie! – wyszczerzył zęby Sybirak, po czym spojrzał na mnie i dodał: – Odważnego kula się boi, a lenia ch… zaj…!

POLECAMY: Stopem na Wschód. Na rosyjskich drogach

Towarzystwo ucichło, jakby w oczekiwaniu na dalszy ciąg, a zachęcony niespodziewanym efektem rezerwista zaczął swój monolog składający się głównie z niewybrednych słów. Z każdą chwilą jego mowa stawała się coraz bardziej chaotyczna, coraz głośniejsza i mniej zrozumiała.

– Po jaką cholerę tu przyjechał? Niech wraca jak najszybciej! Job twoju mat’! Nikt go tutaj nie chce!

Oczy nabiegły mu czerwienią, policzki drżały. Strużki śliny spływały mu z kącików ust i wzlatywały w powietrze. Wszyscy wokół ucichli. Dopiero po chwili zrozumiałem, że używając trzeciej osoby, mówi do mnie. W tej chwili w przedziale istnieliśmy tylko on i ja. Jego obelgi były coraz groźniejsze, a gęba coraz bliżej mojej. Dyszał jak zziajane zwierze, a z jego ust bił smród. Poczułem się niepewnie. Zastanawiałem się kiedy rzuci się na mnie i wielkimi dłońmi porwie mi ubranie. Wtedy właśnie w jego wilczych, zwilgotniałych oczach spostrzegłem strach. Wyglądał zza zasłony szaleństwa, jak u raba, któremu darowano wolność i który ciesząc się, że nikt go nie będzie ciemiężył, trzęsie się z przerażenia, bo nie wie, co ma robić. Swoboda potrafi obezwładnić, a wolny wybór upokorzyć. Bał się mnie ruszyć, a z drugiej strony chciał mnie sprowokować, bo prawo obrony dałoby mu wymówkę do zastosowania siły. Nagle umilkł, tak niespodziewanie jak wybuchł, i poczłapał do drugiego wagonu.

– Syberyjska choroba – machnął ręką Dmitrij.

* * * * *

Przedpołudniowe słońce wdzierało się do wagonu. Jaskrawe jęzory lizały szybę i we wnętrzu robiło się coraz goręcej. Dmitrij i Andriej długo próbowali otworzyć okno, lecz w końcu poddali się i legli na pryczach. Godzinę później zjawił się mechanik z siekierą, śrubokrętem i dwoma stołowymi nożami pokaźnych rozmiarów. Wraz z nim przypłynął kwaśny zapach potu. Odkręcił kilka śrubek, wsunął obuch w szczelinę we framudze i nacisnął na rękojeść. Drewniana rama zaskrzypiała i osunęła się na grubość kciuka. Zachęcony efektem wdrapał się w butach na łóżka i całym ciężarem ciała naparł na uchwyt. Okno nie drgnęło już ani na jotę.

– To byłoby na tyle. Nic więcej nie da się zrobić. I tak drodzy państwo macie szczęście. Szpara jest i wiaterek powieje – stwierdził, wycierając w spodnie czarne od smaru ręce, po czym odszedł, cicho pogwizdując.

Oparłem łokcie na stoliku i przykleiłem twarz do ciepłej szyby. Wreszcie mogłem w spokoju wyjrzeć za okno. Okolica była całkiem płaska. Brzozy, sosny i świerki ciągnęły się po horyzont. Seledynowe, soczyste, nieskończone. Spomiędzy nich, co kilkanaście minut, wyłaniały się małe skupiska drewnianych domków z ciemnych belek. Było ich trzy, cztery, czasem kilkanaście. Gdyby nie kury, gęsi, indory i kaczki spacerujące w zagrodach, wyglądałyby jak zgrzebne makiety. Ludzi nie wypatrzyłem, choć dym z kominów i głębokie, błotniste koleiny świadczyły o tym, że ktoś wciąż tu mieszka. Nad polami pszenicy i żyta szybowały skowronki. Jaskółki nurkowały ku ścierniskom. W pociągu nie słychać było ich śpiewu. Zagłuszał go jednostajny turkot. Równie uspokajający jak pejzaż za oknem.

Przed Kirowem pojawili się handlarze obnośni. Targali wielkie torby pełne dresów, filcowych kapci, wełnianych swetrów ręcznej roboty, bawełnianej bielizny Made in China, pluszowych zabawek, plastikowych naczyń i breloczków w kształcie znaków zodiaku. Część wesoło wykrzykiwała nazwy towarów, zatrzymując się przy każdym podróżnym, inni przechodzili po cichu bez słowa, spoglądając pasażerom w oczy błagalnym wzrokiem. Zbliżaliśmy się do stacji. Sprzedawcy przyśpieszyli kroku, przepychali się i gubili niemieszczące się w wąskich przejściach worki z towarem. Gdy pociąg zaczął zwalniać, ruszyli kłusem, taranując się wzajemnie. Gotówkę inkasowali w biegu i równie szybko wydawali resztę. Czasem ktoś się pomylił i pieniądze trzeba było przeliczyć na nowo. Mruczał wtedy przekleństwa pod nosem i nerwowo tasował banknoty.

Pociąg stanął na stacji. Prowodnice ustawiły się wzdłuż wagonów. W pełnym umundurowaniu wyglądały jak więzienne strażniczki.

– Dwadzieścia cztery minuty postoju – wykrzyknęły równocześnie.

Na peronie jak w ukropie uwijało się kilkanaście staruszek oferujących smażone kury, polane śmietaną pierogi, prażony słonecznik, orzeszki arachidowe, lody i przekąski. Mężczyźni nosili piwo, soki i wodę. Nastolatki biegały wzdłuż okien z koszami pełnymi wypieków. Targowano się niechętnie. Skąpe babcie nie chciały spuścić ani rubla. Czas gonił. Kto się zawahał, tracił okazję. Sprzedawcy pędzili już do następnego klienta.

Zapowiedziano odjazd. Podchmielony rezerwista stwierdził, że zostaje na stacji.

– Proszę bardzo. Nikt nie będzie ciebie żałował – odpowiedziała bez emocji konduktorka.

Gotujący się na pyskówkę wojak spuścił głowę i chwiejnym krokiem wdrapał się do wagonu. Pociąg potoczył się wzdłuż betonowych blokowisk. Nieopodal rzeką spławiano drewno. Kilka minut później wbiliśmy się w gęsty bór.

Dmitrij uniósł się na leżance, spostrzegł, że nie śpię, i odezwał się:

– Kiedyś Sojuz to było mocarstwo. Większe od Ameryki. Jankesi przyjeżdżali do nas na poligon i nie mogli uwierzyć. Wszystko było na swoim miejscu. A dziś… Rosja to kraj trzeciej, a może czwartej kategorii. Za Europą, Ameryką, niedługo nawet za Kitajem. Taki los. Nasza historia wygląda jak ściśnięta sinusoida. Są szczyty i upadki, a równej, prostej linii nie uświadczysz. Urośliśmy za Piotra, a już za Katarzyny zaczęliśmy się staczać. Potem nadszedł szczyt za Andropowa. Za Breżniewa wszystko już szło „pod górkę”. Dalej nastąpił zjazd w dół. Gorbaczow, który z kombajnu przesiadł się na prezydencki fotel, rozwalił Związek Radziecki. Jelcyn tylko pił.

– A Putin?
– Złego słowa o nim nie powiem. Wódkę za niego wypiliśmy. Ale w sekrecie zdradzę ci, że jakbym miał wybór między nim a Łukaszenką, bez wahania poparłbym Aleksandra Grigorjewicza. On zrobiłby tu porządek. Na Białorusi jest czysto i ładnie jak na Zachodzie. A u nas byle jak. Zresztą popatrz sam.

Wyjrzałem przez okno. Pola za Kirowem miały krwistoczerwoną barwę. Pięknie komponowały się ze świeżą zielenią łąk, na których babcie z wnukami pasły kozy.

– Ależ tu pięknie! – wykrzyknąłem. – Chyba nikt tu nie myśli o wielkiej polityce?
– Otóż to. Nikogo tutaj ona nie obchodzi, chociaż wszyscy o niej gadają. I tak jest u nas prawie wszędzie.

* * * * *

Późnym popołudniem zmęczeni jazdą podróżni drzemali na pryczach. Dwóch mężczyzn w znoszonych dresach, w towarzystwie ubranej w halkę pasażerki, grało w karty, prawie się nie odzywając. Z przenośnego magnetofonu leciały przeboje disco z podkładem w rytmie marsza. Na leżance przy oknie dwie młode damy wyciągały rachunki z toreb, przeliczały coś na kalkulatorach i szeptem omawiały interesy. Emeryt rozwiązywał krzyżówkę. Młodzieniec o mongolskich rysach czytał gazetę. Stare małżeństwo z naprzeciwka powoli spożywało obiad.

POLECAMY: Śmierć jest tutaj wszędzie. Fragment książki Życie i śmierć na Drodze Umarłych

Pomarańczowe światło rzeźbiło głębokie zmarszczki na ich twarzach. Przyglądałem się im najpierw ukradkiem, by nie zakłócić prywatności, a potem już bezwstydnie nie mogąc oderwać oczu. Wyglądali jak greckie rzeźby: dostojnie i pięknie. Wyprostowani celebrowali każdą potrawę, uśmiechali się i cichutko gaworzyli. Patrzyli na siebie z miłością, całkowicie sobą pochłonięci, jakby otaczał ich niewidzialny kokon. Był to bardzo wzruszający widok. Nie burzyły go nawet pęta kiełbas i pasztetów domowego wyrobu, które dziadek rąbał rzeźnickim tasakiem o grubej, poczerniałej rączce i klindze szerokiej na pół dłoni. Idyllę zakłócała tylko ostra, słonawa woń rosołków instant, która ze starożytnej Grecji przeniosła mnie z powrotem do przedziału.

Wtem niczym z głębi piekieł wyłonił się syberyjski rezerwista. Podszedł do Dmitrija i stanął bez słowa. Ręce splótł na brzuchu. Wyglądał szkaradnie. Krew lała się z rozciętego czoła na rozerwaną koszulę i cienkim strumyczkiem skapywała na podłogę. Wypluwając karminową ciecz, tłumaczył, co się stało. Trudno go było zrozumieć. Słowa bulgotały, końcówki ginęły w krwistej pianie. Zrozumiałem tylko, że coś go rozwścieczyło i głową rozbił szybę między wagonami.

Na najbliższej stacji z wagonu usunęli go mundurowi. Głowę miał owiniętą bandażem. Prowodnica odprowadziła go matczynym, pełnym troski i współczucia wzrokiem.

– To nie jest tak, że wódka nas tylko wykańcza – odezwał się Dmitrij, gdy pociąg zaczął się toczyć. – Ona nas też ratuje.

Widząc, że zrobiłem wielkie oczy ze zdziwienia, ciągnął: – Ratuje nas przed beznadzieją, przed szarością codzienności, przed depresją. A potem nas w nią wpędza. Wódka jest jak ponętna, a przy tym okrutna kobieta. Uwodzi, raduje, pozwala zapomnieć i uzależnia. Przy każdym spotkaniu żąda coraz więcej i coraz mniej daje w zamian. I choćbyś nie wiem, jak bardzo chciał ją rzucić, to nie pozwala. Coraz mocniej zaciska swe palce na twej szyi. W sam raz, by cię nie udusić, a jednocześnie na tyle mocno, by nie dać się strząsnąć.

* * * * *

Tekst pochodzi z książki Piotra Milewskiego Transsyberyjska. Drogą żelazną przez Rosję i dalej (Wydawnictwo Znak, 2014).

Piotr Milewski

Urodził się w Chełmie, a wychował w Opolu. Studiował w Poznaniu, Wiedniu, Pasawie, Filadelfii, Sapporo i Otaru. Dziewięć lat spędził w Japonii. Autor dwóch książek: Transsyberyjska. Drogą żelazną przez Rosję i dalej (2014) oraz Dzienniki japońskie. Zapiski z roku Królika i roku Konia (2015). piotrmilewski.com / kolejtranssyberyjska.com

Komentarze: 2

Mirosław 5 listopada 2016 o 20:34

Książkę przeczytałem już dawno, a transib mam nadzieję, że już niedługo…

Odpowiedz

Ola 6 listopada 2016 o 7:19

Fantastycznie napisany tekst, koniecznie muszę sięgnąć po książkę! :-)

Odpowiedz

Kliknij tutaj, aby anulować odpowiadanie.