„My Policja. No Problem”. No tak, ale na słowo trudno uwierzyć… (Fot. Robb Maciąg)

Policja „dla naszego bezpieczeństwa” nie spuszczała nas z oka. Trochę podłamani, ruszyliśmy na północ w stronę tureckiej granicy. „My policja. No problem”. No tak, ale na słowo trudno uwierzyć. Kierowca, z uśmiechem, wyciągnął spod siedzenia… kałasznikowa i zapytał czy wystarczy?

Przeczytaj pierwszą część artykułu: Pęknięta obręcz i łańcuch dobrych serc

Chyba za karę, że w Iskanderun zrobiliśmy sobie dzień przerwy w stronę niedalekiej Syrii wyjechaliśmy w deszczu. Mapa też nie miała nad nami litości i wskazywała uparcie, że pierwsze 24 kilometry będą w górę. Na jakieś 740 m. zatrzymaliśmy się po wodę przy salonie Toyoty i nagle dotarło do mnie jak bidnie wyglądamy. Mokrzy, stargani i lekko niedoprani. Salon – wiadomo – szkło i podłogi na wysoki połysk, do tego w drzwiach uśmiechnięta pani w kostiumie i w szpilkach. Poczułem się jak bardzo biedny krewny z bardzo głębokiej prowincji i poczłapałem za panią do kuchni po wodę. Ben szybko pobiegł do toalety, gdzie ku jego radości ktoś zamontował elektryczny podajnik do papierowych ręczników. Toyota – XXI wiek.

Jeszcze nie za dobrze się rozkręciliśmy, gdy niebo postanowiło się nad nami zlitować. Błękitne niebo, lekki wiaterek. Żyć nie umierać i … kręcić dalej pod tę górkę a tam – widoki fantastyczne. Przed nami kilometry zjazdu, prosto na wspaniałą, pokrytą polami równinę i niedaleki widok na Syrię.

No tak. Piękne pola, pszenica itp. i jak zawsze w takich przypadkach problem z rozbiciem namiotu. Na szczęście to jest Turcja, a kto był to wie, że zawsze warto zajechać na stację benzynową i zapytać.

Rzadko się zdarza by ktoś odmówił Ci noclegu.

***

W upale i świątecznych nastrojach (był w końcu piątek, czyli muzułmańska niedziela) pożegnała nas skupiona, niemal surowa twarz Ataturka, a przywitała nas uśmiechnięta prezydenta. Chłopaki od pieczątek za bardzo się nie śpieszyli. Przeglądali każdy paszport dokładnie, oglądali każdą pieczątkę, każdą nową i starą wizę i … odłożyli paszporty „na bok” by sobie porozmawiać, napisać do kogoś sms’a i … podbić kilka innych paszportów.

W takich sytuacjach zawsze rodzi się pytanie – co zrobić? Czekać? Można i wieczność. Upomnieć się? A jeżeli ktoś się zdenerwuje i trzeba będzie czekać jeszcze dłużej. Za karę.

Tym razem wybrałem wersję „na uśmiech” i „na żonę”. Bo widzi Pan, ja bardzo przepraszam, ale żona czeka, bo głodna i zmęczona. Mogę dostać mój paszport? Podziałało.

Gdy tylko sobie poszliśmy, jeden z nich położył ciężką głowę na biurku i uciął sobie drzemkę.

Ruszyliśmy dalej. Śmiało. Na wielkim asfaltowym placu odtańczyliśmy z Benem rowerowy balet i zajechaliśmy do najlepiej wyglądającej knajpki na … hummus. Pierwszy prawdziwy syryjski obiad ze zmielonej na papkę ciecierzycy z sezamem i przyprawami.

***

Abdul niemal zmusił nas do wizyty w domu. Na kawę, na herbatę, na kolację, na nocleg… (Fot. Robb Maciąg)

Nie ważne jak czyste i zadbane jest miasto, jednak zawsze ukrywa w sobie tony śmieci. Ukrytych sprytnie przed naszymi zmysłami. Czasem, przypadkiem, trafiamy na te wszystkie nieczystości i dociera do nas ich ogrom. Tak właśnie przydarzyło się nam, bo postanowiliśmy odkryć uroki bocznych dróg. Zamiast przebijać się „czym prędzej” w stronę Damaszku pojechaliśmy na południe. Prosto w paszczę lwa, pełną ciężarówek, przyczep i wozów pełnych gnijących, śmierdzących śmieci wywożonych czym prędzej z Aleppo. Przy tych temperaturach i ilościach tych samochodów, zrobiło nam się nie do końca dobrze. Śmieci zaległy przydrożne rowy i pola. Duszący zapach zalegał nas samych i po 20 kilometrach uciekliśmy w bok. Nie ważne dokąd – byle jak najdalej od tej drogi.

Zjechaliśmy „w bok” i uśmiechnęło się do nas szczęście a dokładniej niejaki Abdul. Jak się później okazało – jeden z wielu przyjaznych nam ludzi, którzy niemal zmusił nas do wizyty w domu. Na kawę, na herbatę, na kolację, na nocleg… Ten właśnie Abdul rozpoczął łańcuch dobrych serc, który rozciągnął się aż nie tylko do Damaszku czy Deir Ezzor, ale aż pod samą granicę w Al Qamishli.

Do samego Damaszku, codziennie, ktoś postanowił nam coś dać. Choćby filiżankę kawy.

***

Aleppo i Damaszek walczą o miano najstarszego, stale zamieszkanego miasta na świecie. Tak jakby to miało jakiś znaczenie, ale jak widać dla dumy każdego z miast ma.

Po nieszczęśliwej kontuzji mojego koła musieliśmy podjechać 170 kilometrów autobusem i rozgościć się w tym wspaniałym mieście. Wylądowaliśmy w hoteliku bez tablicy po angielsku i oprócz nas zamieszkiwali go tylko Syryjczycy. Tuż przy samej fortecy, z przyjaznym dachem, na którym mogliśmy gotować… patrząc na szalony trafik i meczet Ummajadów.

Na pierwszym piętrze mieściła się kawiarnio-palarnia i cały hotelik przesiąkał lekko zapachem sziszy.

Od kilku miesięcy w Syrii obowiązuje zakaz palenia tytoniu w miejscach publicznych. Chyba, że jest to właśnie palarnia Szuszy, ale i tak nie wolno palić papierosów, fajek i cygar. Mówią o tym specjalne naklejki lub zwykła „kserówki” porozwieszane w każdej knajpce i restauracji. W Polsce wystarczy wywiesić tabliczkę z przekreślonym papierosem – w Syrii trzeba umieścić i papierosa i fajkę i cygaro no i sziszę.

Bazar, pełen zapachów i sklepowego hałasu, ukryty pod dachem pełnym dziur.

Na końcu tego „korytarza”, który tak na prawdę jest starą rzymską drogą ukrytą pod warstwami historii i kostki stoi meczet Ummajadów. Po Mecce i Jerozolimie – najświętsze miejsce Muzułmanów.

Kiedyś była to świątynia Jowisza – dziś tak ważny meczet. Święte miejsce …

***

To wciąż starożytne ruiny na pustyni, ale… gdy jeździsz między tymi wspaniałymi kolumnami na rowerze wszystko nabiera życia. (Fot. Robb Maciąg)

Palmyrie. Dwieście dwadzieścia kilometrów od Damaszku, głęboko na pustyni. Jedno z tych miejsc, które „każdy turysta będąc w Syrii odwiedzić musi” i tak też je traktowałem.

„Po drodze nad Eufrat i do Turcji, więc jedziemy”

I pomyliłem się.

To wciąż starożytne ruiny na pustyni, ale… gdy jeździsz między tymi wspaniałymi kolumnami na rowerze wszystko nabiera życia. Jakieś wyjątkowości. Przestaje być „niczym muzeum” i zaczyna być częścią twojej podróży.

Grupki turystów kręcą się z aparatami, prawdziwi i podrabiani Beduini namawiają na przejażdżkę wielbłądem, a ty spokojnie krążysz pomiędzy ruinami. Na swym własnym, objuczonym Dromaderze.

Dwóch znudzonych „od przejażdżki wielbłądem” podjechało do nas na pogawędkę.

Jeden z nich, bardziej wesoły zagaił odważnie: „Dam Ci się przejechać na wielbłądzie jak ty dasz mi się przejechać na rowerze.” Znów rowery pomogły przełamać pierwsze lody. Znów przekonały kogoś do przyjaznej rozmowy a nie tylko „interesów z turystą.”

I właśnie dlatego jest to podróż rowerowa.

Bo ludzie inaczej Cię traktują.

Pustynia zmienia perspektywę. Sposób patrzenia na własne życie i potrzeby. (Fot. Robb Maciąg)

Pustynia zmienia perspektywę. Sposób patrzenia na własne życie i potrzeby. Nagle. Jak za dotknięciem magicznej różdżki wszystko zmienia sens.

Kilka kropel wody.

Batonik.

Zapomniana na dnie sakwy pomarańcza.

Kawałek cienia.

Lekki powiew wiatru.

Bezinteresowna gościnność ludzi pustyni onieśmiela i zaskakuje Europejczyka. Dla niego to coś już dawno zapomniane. Coś, co zna z opowiadań, ale nie z codziennego życia dlatego czasem, na własne nieszczęście podchodzi do niej z podejrzliwością. Do czasu, gdy się z nią oswaja i staje się dla niego czymś niemal oczywistym i… tak bardzo pasującego do tej pustki. Każdy zna każdego, więc podróżny to nowe historie, nowe spotkania, nowa rozrywka i poszanowanie jego potrzeb. Pytania są jak zawsze te same. O rodzinę, o kraj, oto skąd i dokąd więc i nie trudno się porozumieć. Nawet bez znajomości Arabskiego czy Angielskiego.

Ta właśnie gościnność i życzliwość ratowała nas na całej trasie z Palmyrii do Deir Ez Zor gdy brakowało nam wody, lub odrobiny cienia. Syryjska pustynia to nie wydmy Sahary a gliniano-kamieniste równiny gdzie oprócz sukulentów i (miejscami) coś jakby pów nic nie rośnie.

Gdzie oprócz drobnych ptaków, wszechobecnych mrówek, jakiś żuków i wypasanych kóz i owiec niemal nic innego nie żyje.

Dzięki tej pustce mamy więcej czasu dla siebie. Nie musimy uważać na samochody, bo albo ich nie ma (czasem tylko przejedzie autobus, ciężarówka lub traktor ciągnący cysternę z wodą do osiedla Beduinów) albo trąbią już z daleka. Możemy jechać obok siebie i rozmawiać, wspólnie się czymś zachwycać LUB wręcz przeciwnie – jechać samemu i skupić się na własnych myślach.

***

Świat nie jest jednak doskonały i nawet w tak gościnnym kraju jak Syria nie każdy jest miły i przyjazny.

Zajechaliśmy do As Suknet. Mieliśmy za sobą ponad siedemdziesiąt kilometrów pustkowia i upału i potrzebowaliśmy wody, czegoś do jedzenia i odrobiny wytchnienia. Tymczasem nasz przyjazd obudził w miasteczku coś dzikiego. Nieprzyjemnie intensywnego. Zaczęły gonić nas dzieci, poleciał jakiś kamień, jakieś okrzyki i dziwne śmiechy. W centrum wsi, na targu, sprzedawca falafel kazał nam uważać „na tych w czarnym”, czyli młodych chłopaków ubranych w długie, czarne kurty, którzy zaczęli zbierać się wokół rowerów i siedzącej obok Ani. Znów otoczyły nas dziwne śmiechy i nieprzyjemna intensywność ich wzroku.

Syryjski dzieciak wypasający owce. (Fot. Robb Maciąg)

Zrobiliśmy zakupy, nabraliśmy w meczecie jak najwięcej wody i pod kolejną rozkrzyczaną „eskortą” grupy dzieciaków (przeganianych kilkakrotnie przez dorosłych) próbowaliśmy wyjechać z miasteczka.

Na szczęście wyprowadził nas jeden z mężczyzn spotkanych w meczecie. Wsiadł na swój motor i kazał nam za sobą jechać.

„Na szczęście” bo musieliśmy kluczyć między domami i gdyby nie on, pewnie zajęłoby nam to dużo więcej czasu i kosztowało wiele nerwów.

Pożegnaliśmy go bardzo serdecznie, on życzył nam szczęścia. Ruszyliśmy w kolejny pustynny etap. Zdani na łaskawość drogi, wiatru, butelki i bukłaki pełne wody i (znów) gościnność i życzliwość.

***

Zawsze chciałem zobaczyć Eufrat. Już od dziecka. W „planach syryjskich”, obok Aleppo, Damaszku i Palmirii było oczywiście miejsce na Al Furat jak nazywają go miejscowi.

Tymczasem, ziemia leżąca po obu jego brzegach jest zbyt wartościowa, zbyt ważna by budować na niej drogę. Trzeba ją nawadniać i siać na niej zboże by przeżyć. Wydzierać pustyni każdy jej kawałek. Ruszyliśmy w stronę Al Bukamal… rozczarowani. Wiedzieliśmy, że gdzieś tam „po lewej” płynie rzeka, którą tak bardzo chciałem zobaczyć i nijak nie mogłem jej dostrzec. Żeby pogorszyć nam humory, między polami pszenicy a drogą wybudowano wysoki na jakieś 3 metry kanał rozprowadzający wodę z Eufratu.

Przez kilkanaście kilometrów jechaliśmy wciśnięci pomiędzy pustynię a mur. Jechaliśmy wzdłuż rzeki ujarzmionej w betonie.

Do Al Bukamal ostatecznie nie dojechaliśmy. Odradziła nam to policja, która „dla naszego bezpieczeństwa” nie spuszczała nas z oka. Trochę podłamani, ruszyliśmy na północ w stronę tureckiej granicy.

Po dwóch dniach znów zbliżyliśmy się do granicy z Irakiem i pól naftowych i znów pojawiła się policja. Znów bez mundurów, znów w nieoznakowanym samochodzie i znów chcieli od nas paszporty.

Zapytaliśmy grzecznie czy mogą pokazać nam jakieś SWOJE dokumenty, ale odpowiedzieli tylko My Policja. No Problem. No tak, ale tak na słowo to trudno zawsze wierzyć, więc Ben jeszcze raz powiedział, że i tak chciałby zobaczyć jakiś dokument. Na to wszystko kierowca, z uśmiechem, wyciągnął spod siedzenia… kałasznikowa i zapytał czy wystarczy.

Naszą reakcją była… salwa śmiechu połączona z głośnym Jak tak to ok! i policjanci zaczęli śmiać się razem z nami. Spisali nasze paszporty, dali nam butelkę zmrożonej wody i życzyli szczęśliwej podróży.

***

Pragnienie wcale nie doskwiera najbardziej, gdy jedziesz w pełnym słońcu. Ani gdy suche powietrze wywołuje chrypę a rozgrzany asfalt opala tak bardzo chronioną pod kapeluszem twarz.

Najbardziej chce się pić, gdy rozbijesz już namiot i usiądziesz by odpocząć. Wtedy właśnie o wodę krzyczy każdy kawałek twojego ciała. Pijesz litr. Czasem nawet dwa. Masz nieprzyjemnie ciężki żołądek i czujesz, że jeszcze łyk a zrobi ci się niedobrze.

A każdy kawałek twojego ciała prosi o jeszcze.

Skóra, język, oczy, nos, nerki.

Potrwa dłuższą chwilę zanim to, co wypiłeś rozejdzie się po całym tobie. Musisz siedzieć, czekać i czymś się zająć.

Od wjazdu do Syrii minęły dokładnie trzy tygodnie. dwadzieścia jeden dni pełnych dobrych przygód, gościnności i wspaniałych wspomnień.

Niemal każdy dzień był swojego rodzaju zwycięstwem. Dniem wartym zapamiętania. Co wieczór szliśmy spać z poczuciem spełnienia i zwykłej radości. Gdybym następnego dnia musiał nagle wracać do domu byłby to dobry powrót pełen wspomnień a nie „przegrana”.

Cztery tygodnie w drodze. Tysiąc sześćset kilometrów i wciąż wielki niedosyt.

Przed nami kolejny kawałek Turcji i niedaleki Iran.

Kolejne kilometry i kolejne spotkania.

Insh Allah!

Robb Maciąg

Rocznik 1974. Najlepiej mu w drodze i to nieważne czy rowerowej do Chin czy pieszej po lasach dookoła domu. Wierzy, że w podróżach najważniejsi są spotkani ludzie i ICH historie. Autor kilku książek podróżniczych i strony Ku Słońcu.

Komentarze: Bądź pierwsza/y