Zapewnij sobie i swoim bliskim magiczne święta kupując im bioenergovitaltonik. Czy już kupiłeś prezenty dla swoich bliskich ? Najłatwiej na Allegro. Trzeba uciec, daleko. Tam gdzie magia świąt mnie nie dotknie.  Syria nie była wymarzonym celem podróży. Po prostu pojawiła się jako niezła promocja w Locie.

Święta w hostelu, to bez sensu. Trzeba znaleźć coś jeśli nie specjalnego, to przynajmniej wyjątkowego. Może… Deir Mar Musa.

Ojciec Paolo z klasztoru Deir Mar Musa w Syrii

Założyciel wspólnoty ojciec Paolo odprawia Pasterkę. (Fot. Leszek Szałapak)

Wschodni klasztor zawieszony na skale, ciemne zimne wnętrze, jak zwykle piękna wschodnia liturgia, chór brodatych mnichów śpiewających niezrozumiałe teksty, twarde łóżko w zimnej, mnisiej celi, jako posiłek kromka suchego chleba i kubek wody, ewentualnie jako świąteczny bonus kawałek owczego sera. Tak, właśnie tak chcę spędzić święta! Już zostały zaplanowane.

Kiedy taksówkarz przywiózł nas pod bramę ze znakiem „stop” i pokazał ręką w kierunku szczytu wzgórza – pierwsza część planu zgadzała się idealnie – zobaczyliśmy klasztor przepięknie zawieszony na skale. Zachwyt.

Ale za chwilę (i chwilę przed zachwytem też), dało się odczuć lekki niepokój – OK, przyjechaliśmy taxi. Ale jak wrócimy stąd jutro? Przecież to środek pustyni, 18 kilometrów do najbliższego miasteczka, a po drodze widziałem sforę bezpańskich psów. Problem rozwiązał się sam (czyli jak zwykle, ktoś u góry nad nami czuwa) – taksówkarz wyciągnął wizytówkę z numerem telefonu.

Zamiast mrukliwego, brodatego mnicha w Deir Mar Musa powitały nas, a właściwie rzuciły się na nas ujadając jakieś psy. Na szczęście nie były to te bezdomne, przed którymi ostrzegają przewodniki o Bliskim Wschodzie.

Za chwilę pojawił się jakiś koleś w dresie, który kazał nam wejść przez drzwi wysokości max. 1,2 metra. Nie ostrzegł, że za drzwiami podłoga jest niżej, wskutek czego na podłodze wylądowałem ja, a na mnie mój plecak i torba.

Za drzwiami znajdowała się całkiem spora grupa ludzi, i znów nie było wśród nich żadnych brodatych mnichów. Za to: jakiś Francuz, który idzie pieszo z Francji do Jerozolimy, jakaś Francuzka na wózku inwalidzkim, która chce objechać świat dookoła, jacyś młodzi Amerykanie, jedna Polka, Niemka, jakieś arabskie dziewczyny. Co chwila ktoś przychodził i się przedstawiał.

W końcu pojawił się też jakiś brodaty. Właśnie taki mnich jak trzeba, no może trochę za niski, no i na pewno za chudy. Kazał mi iść za sobą – ktoś wyjaśnił mi po angielsku, że pokaże mi gdzie mam spać, czyli moją zimną mnisią celę. Cela okazała się przerobionym kawałkiem groty w skale, całkiem przytulnym, z wygodnym łóżkiem i czystą pościelą. No i było tam całkiem ciepło, bo środku stał piecyk olejowy, taka nasza stara koza. Na drzwiach rozkład dnia: 19.00 medytacja, 20:00 msza, po mszy kolacja.

Drzwi do kościoła ukryte były za zasłoną. Już prawie byłem w środku, kiedy doszedł mnie krzyk: Shoes!!! Tak, rzeczywiście przed drzwiami leżało już pełno butów.

Wnętrze nie było ani ciemne, ani zimne. Na podłogach leżały dywany, na których, jeszcze dodatkowo na poduszkach, siedzieli ludzie. Piękne freski na ścianach. Coś jak ikonostas, ale z otworami zamiast ikon. Przed nim stojak z dwoma księgami, coś co widziałem chyba w meczecie. No i jeszcze na środku rzecz, która powodowała, że wnętrze nie było zimne, czyli olejowy piecyk – koza.

Światło zgasło, zostały tylko świece, rozpoczęło się nabożeństwo prowadzone przez brodatego mnicha, Włocha – ojca Paolo. Zaczęło się jak typowa modlitwa w meczecie – jakieś niezrozumiałe zawodzenia po arabsku, wszyscy wstają, wszyscy klękają, wszyscy biją głową o podłogę, potem znowu wstają, znów klękają, znowu głową o podłogę, i znowu…

Potem wszyscy siadają, ktoś czyta jakiś tekst z biblii – jaki napisane na tabliczce – księga, rozdział, wers. W szafie, którą ktoś mi pokazał – Biblie we wszystkich językach, po polsku i rosyjsku też. Po czytaniu, jakieś luźne rozmowy, ojciec Paolo, coś mówi, ktoś odpowiada, ktoś inny coś jeszcze mówi, potem jakiś śpiew. Rozdają śpiewniki, niestety po arabsku, potem znowu jakieś czytanie.

Ten półmrok, ten piękny przytulny kościół, ci ludzie modlący się, rozmawiający śpiewający. Dreszcz po plecach. Gdzie jak gdzie, ale tutaj między nami na pewno jest Bóg. Tutaj naprawdę się go czuje. I podobnie wyglądały chyba spotkania pierwszych chrześcijan.

Dwie godziny nabożeństwa minęły „niepostrzeżenie”. Ojciec Paolo zaprasza na „Christmas Supper”. Niestety nie było kromki suchego chleba, ani szklanki wody, ani też owczego sera. Chleb był typowo syryjskim, cienkim okrągłym plackiem, który można było maczać w dwóch rodzajach dipów. Był ryż z baraniną i z warzywami. Były pomarańcze, był bardzo słodki tort. A do picia typowy syryjski jogurt albo coś co przypominało fantę.

Po kolacji przyszedł papa Noel, zupełnie taki sam jak w reklamie coca-coli, przyniósł niektórym (pewnie tym grzeczniejszym) prezenty i zaczęły się jakieś tańce, hulanki, swawole, które zakończyła uwaga ojca Paolo, że chyba zaraz karczmę (przepraszam namiot) rozwalą.

Prawdziwe święta nie mogą obejść się bez telewizji, a w niej tradycyjnych świątecznych hitów, niestety z powodu braku telewizora musieliśmy się zadowolić teatrem cieni. No i zamiast tradycyjnego Kevin sam… przedstawiono nam dość luźną adpatację Muzykantów z Bremy po angielsku, z tłumaczeniem ojca Paolo na arabski.

Przyszła północ, a wraz nią czas pasterki. Znów wszyscy zjawili się w kościele. Rozpoczęła się najdłuższa pasterka w moim życiu. Co z niej pamiętam:

  • wyglądało to jak msza, ale bardziej taka na jakiej byłem w cerkwi prawosławnej;
  • to, że w pewnym momencie wszyscy wyszli (procesja) na zewnątrz gdzie paliło się ognisko, nad którym ojciec Paolo odśpiewał jakieś modlitwy, a potem wszyscy chodzili wkoło ogniska, śpiewając i krążąc zupełnie jak podczas jakiegoś indiańskiego tańca;
  • wszedł do kościoła kot i nikt się tym nie przejął ani go nie wygonił;
  • ojciec Paolo i jeszcze ktoś się zaśmiał, a potem ktoś mi wytłumaczył, że teraz powinna być zupełnie inna część liturgii, ale się coś pomyliło;
  • jedna z sióstr (mniszek) tam mieszkających, zmęczona długą liturgią położyła się na podłodze, żeby trochę pospać;
  • wytłumaczyłem Irinie, co znaczy polskie powiedzenie „siedzieć jak na tureckim kazaniu”, w czasie kazania, które było co prawda po arabsku;
  • że byłem naprawdę bardzo zmęczony i bardzo chciało mi się spać;

A co najważniejsze – będę zawsze pamiętał, że tutaj w Mar Musa naprawdę czuło się to, że ponad dwa tysiące lat temu, całkiem nie tak bardzo daleko stąd, urodził się Ktoś, kogo urodziny co roku świętujemy.

 

Leszek Szałapak

Inżynier z Krakowa. Podróżuje kiedy może, zbiera lotnicze torby chorobowe (jest drugi w Polsce, a 26 na świecie) >> Torby na Pawia.

Komentarze: 3

Remus 7 stycznia 2013 o 18:12

Wow bardzo ciekawe święta!
Rozumiem, że w obrządku prawosławnym?

Odpowiedz

leszek 7 stycznia 2013 o 22:10

Osoba ojca Paolo (Jezuita) i data 25 grudnia wskazuja na katolicki charakter świąt. Liturgia i wystrój wskazuje na coś wschodniego.

Odpowiedz