Zapach espresso, słodycz czekolady, ciepło złocistych rogalików. Uśmiech kioskarza i zaczepki miejscowych wyrostków. Psy leniwie wyciągające się w pierwszych promieniach czerwcowego słońca i koty buszujące po śmietnikach. Intensywna głębia kolorów czerwonego wina.

Wąskie uliczki, aromat smażonego na oliwie czosnku. Gwar domowego ogniska. Słońce i szum morza. Muzyka ulicy i dźwięki klaksonów nieobliczalnych skuterów. Stukot obcasów o brukowane uliczki i zmysłowa woń męskich perfum. Rytm codzienności wyznaczany wspólnym biesiadowaniem przy stole. Ot nic więcej, tylko kwintesencja Sycylii.

Taormina na Sycylii

Taormina. (Fot. Zuzanna Gmitrzuk)

Trapani – powiew Afryki

Było ciemno. Jechaliśmy białym fiatem 500. Nasze plecaki nie chciały się zmieścić do bagażnika. Za szybą nieciekawe parterowe domki. Pustka. Poczułam się zawiedziona. Gorące powietrze nie uderzyło w mą twarz i nie wydarzyło się nic spektakularnego. Sama nie wiem, na co czekałam tamtego dnia po opuszczeniu samolotu z planem dwutygodniowego pobytu na tej największej wyspie Morza Śródziemnego.

Trapani na pierwszy rzut oka przypomina arabskie miasteczka północnej Afryki. Usytuowane na półwyspie oddaje się kaprysom turkusowych wód Morza Śródziemnego. Czerwcowe poranki bywają tutaj rześkie, a temperatura rośnie dopiero wieczorem. Miasto po dziennym marazmie odradza się nocą. Śpiewa, tańczy, nocą oddycha. Jest gwarno, głośno i niebywale spontanicznie.

Siedzimy w przytulnej knajpie obserwując cały ten barwny korowód i przypadkowe narodziny salsy pomiędzy zupełnie obcymi sobie ludźmi. Na ulicach elegancja i zmysłowość. Trudno oprzeć się wrażeniu, że powierzchowność i wizualność mają znaczenie pierwszorzędne w kontaktach międzyludzkich. Tutaj przysłowie jak Cię widzą tak Cię piszą należy traktować w sposób dosłowny. Wygląd zewnętrzny jest hołubiony. Hołduje się modzie, zapachom i butom, zwłaszcza szpilkom na niebotycznych obcasach. Spektakl zmysłów i targowisko próżności znikają wraz z pojawieniem się pierwszych promieni słonecznych – nad ranem, razem z resztką złudzeń o urodzie przygodnego kochanka/kochanki. Makijaż czyni cuda, a świat lubi karmić się złudzeniami.

Średniowieczne miasteczko Erice usytuowane na wzgórzu (750 m n.p.m.) o tej samej nazwie to turystyczna pustynia (przynajmniej na początku czerwca). Szare kamienne domy o przygnębiającym wrażeniu. Na szczycie wieje i huczy. Ludzi można policzyć na palcach jednej dłoni. Większość to właściciele sklepów z pamiątkami. Ale za to chmury, na wyciągnięcie ręki.

W towarzystwie aromatu świeżo parzonej kawy niezdarnie gramolimy się wąskimi uliczkami na przystanek. Bagaż „urósł” pochłaniając ostatnie wolne przestrzenie. Czekając na autobus obserwujemy ulicę. Włoska ekspresja w mowie ciała to prawdziwa gimnastyka gestów a dialog to spektakl, w którym słowa są jedynie rekwizytami. Połączenie rozmowy z ruchem drogowym jest doświadczeniem bezcennym nawet dla osób postronnych.

Kierowców charakteryzują trzy rzeczy: samochód, okulary przeciwsłoneczne (im większe tym lepsze) i telefon komórkowy obowiązkowo w trakcie jazdy przy uchu. Jeśli kierujący pojazdem nagle puszcza kierownicę i czerwony ze złości wymachuje rękami możemy być pewni, że jest właśnie w samym środku pasjonującej rozmowy. Nie ma sensu interweniować. Samochody, skutery, rowerzyści i wałęsający się wszędzie nieśpiesznym krokiem miejscowi. Jednym słowem – kocioł drogowy – typowo włoskie danie serwowane codziennie na ulicach włoskich miast. Buon appetito!

Palermo – miasto bez twarzy

Nowe miasto, nowy gospodarz. Vincenzo jest artystą. Kolekcjonuje stare obrazy, a w zasadzie ich pozostałości. Każdy z portretów zdobiących wolne przestrzenie jego mieszkania pozbawiony jest bowiem pewnego dosyć istotnego elementu – twarzy. Wycięte fizjonomie wiszą oddzielnie w eleganckiej gablocie. Dookoła sterylny jak na faceta porządek i ten specyficzny zapach (w lodówce z pewnością ukryty pod stosem mrożonek leży trup, bez twarzy oczywiście!). Benvenuti all’inferno! – zdaje się mówić twarz naszego artysty – witamy w piekle!

Palermo usytuowane w Conca d’Oro, tzw. Złotej Muszli, nie sprawia bynajmniej szlachetnego wrażenia. Zdecydowanie bardziej przypomina przedmieścia Marrakeszu niż wizytówkę wyspy. Plastikowe torby pokrywają ulice szczelnym foliowym dywanem. Góry śmieci, fetor zwierzęcych odchodów, bandy wałęsających się bezpańskich psów i zastępy imigrantów z Bangladeszu, Pakistanu i Czarnej Afryki dopełniają całości. Obdrapane budynki i łuszcząca się z okiennic zielona farba wskazują, że lata świetności ulotniły się wraz z zapachem wczorajszej pasty.

Nieśpiesznie włóczymy się po mieście. Odwiedzamy Cattedrale di Palermo i znajdujący się nieopodal Quattro Canti, w którym przecinają się dwie główne ulice: Via Emanuele i Via Maqueda. Każdy z czterech budynków symbolizuje porę roku oraz kierunek geograficzny. Oglądamy wyuzdaną opasłą fontannę Pretoria (133 m w obwodzie) i majestatyczny Teatro Massimo – największy we Włoszech i trzeci (za Paryżem i Wiedniem) teatr na świecie. Na bulwarze bezwstydnie zajadamy się briochem con gelato – słodką bułką wypełnioną po brzegi puszystymi lodami i słuchamy opowieści o kolejnych sycylijskich specjałach: koninie i jelitach cielęcych.

Wieczorem festiwal smaków: pomarańczowo-pomidorowe pesto z białym winem oraz, pasta z sosem z surowych pomidorów i tłuczonymi prażonymi migdałami. Na deser obowiązkowa passeggiata czyli spacer. Jest blisko północy, Vincenzo prowadzi nas wąskimi uliczkami w stronę niewielkiego placu otoczonego obdrapanymi budynkami. Na ulicy tańczy już spora grupa osób w różnym wieku. Tłum gęstnieje, muzyka ryczy, a miedzy odurzonymi używkami ludźmi lawirują skutery dopraszając się pierwszeństwa przejazdu. Nie ma tu nic z szyku i elegancji. To raczej środowisko drobnych krętaczy, cwaniaczków z brylantyną we włosach i wyzywającym spojrzeniem.

Nagle dosiada się mężczyzna, jeden z tych natrętnych sprzedawców od wszystkiego i niczego. Ten tutaj sprzedaje kokosy. Jest Marokańczykiem i pochodzi z Casablanki. Wyraża zainteresowanie bliższą znajomością. Ja niestety nie, kładę więc dłoń na kolanie koleżanki i łamaną włoszczyzną mówię: siamo sposati wyraźnie sugerując panu, że jesteśmy lesbijskim małżeństwem. Uśmiecha się, Poland Holland jedno i to samo. Zadowolony podsuwa nam kokos, z gwarancją bajecznego seksu.

Mesyna – ziemniaczana bazuka i arancini Balotellego

Pociąg i kolejne cukiernicze arcydzieło – cannoli, chrupiące rurki z serem ricotta. W wąsach z cukru pudru docieramy do Cefalu. Połowa pocztówek z Sycylii przedstawia tę niewielką malowniczą miejscowość. Morze tworzy tutaj szerokie zatoki i łagodnie otwiera się ku spokojnym falom morskim. Na Corso Ruggero, głównej ulicy, pełno ceramiki i kolorowych glazurowanych płytek majolikowych. Ruch wymiera w porze sjesty, a my jedziemy dalej.

Industrialna zabudowa dworca kolejowego w promieniach zachodzącego słońca – Mesyna. Nie jest to typowe sycylijskie miasteczko. Mesyna jest szara, kanciasta i brak jej uroku. Szerokie, proste ulice i niskie budynki to efekt trzęsienia ziemi. W 1908 roku kilka dni przed świętami Bożego Narodzenia miasto zostało zrównane z ziemią, a śmierć poniosło ponad osiemdziesiąt tysięcy osób. Główną, a w zasadzie jedyną atrakcją miasta, jest jeden z największych astronomicznych zegarów świata zdobiący dzwonnicę miejscowej katedry. Codziennie w południe złote figurki na tarczy zegara wprawiane są w ruch. Nie zdołałyśmy dotrzeć na ten spektakl, życie towarzyskie pochłonęło nas bez reszty.

Nasz kolejny gospodarz jest studentem medycyny. Wspólnie ze znajomymi i królikiem bez imienia zajmuje duże mieszkanie na obrzeżach miasta. Jest gwarno, policzki bolą od śmiechu. Szare kolory miasta skrywają barwne osobowości jego mieszkańców. Znowu życie na wierzchu, ciepło nocy i zapach najlepszych w mieście arancini. Ryżowy stożek w panierce z bułki tartej smażony na głębokim tłuszczu – nowy obiekt kulinarnych westchnień. W samym sercu arancini znajduje się farsz: mięso, warzywa, sos pomidorowy i oczywiście niezastąpiona mozzarella. Mamma mia! Znakomite na ciepło i zimno. Każde z sycylijskich miast ma swoją własną odmianę arancini. W Messynie na cześć piłkarza włoskiego klubu AC Milan super Mario zajadać się można arancini Balotellego – wersją z boczkiem, serem i czarnymi oliwkami.

Sambuca – likier anyżkowo-ziołowo-owocowy rozwiązuje języki i wieczorne rozmowy toczą się wokół tematów militarnych, a dokładniej ziemniaczanej bazuki, która zdobi jedną ze ścian studenckiego mieszkania. Trudy nocy odsypiamy na kamienistej plaży, gdzie słychać tylko szum białych kamieni leniwie niesionych przez morze. Smak soli, lekkość niebytu i ciepły wiatr na ramionach.

Taormina. Starożytny amfiteatr, także współcześnie przyciąga miłośników kultury śródziemnomorskiej. Teatro Greco-Romano zachwyca nie tylko licznymi festiwalami ale przede wszystkim bajecznym widokiem. Zatoka Isola Bella, majestatyczna Etna i łagodne stoki Gór Pelorytańskich – skarby natury na wyciągnięcie ręki. Dziesiątki niewielkich placów, setki wąskich uliczek i tysiące turystów – stereotypowe odbicie wyobrażeń na temat słonecznej Italii. Taormina spełnia wszystkie powyższe warunki.

W jednym z zaułków niewielka knajpa. Na schodach niedbale rozstawione stoliki. Śniady wysoki kelner nuci włoskie szlagiery podrygując do motywu przewodniego z Ojca Chrzestnego. Zajadam się kawałkami szynki parmeńskiej i obserwuję kota wdrapującego się na pobliską winorośl. Oblizując palce siedzę, słucham i zanurzam się cała w tym słodkim La dolce vitae!!!

Etna i słodki smog Katanii

Zawrotna prędkość, trąbienie klaksonów i pośpiech zupełnie nietypowy dla wyspiarskiej pochwały powolności. Katania to szybkie miasto. Na ulicach zamęt, chaos i mrowie śpieszących się ludzi. Piazza del Duomo najbardziej charakterystyczny punkt orientacyjny miasta spowija czerń zastygłej tu przed laty lawy. Oprócz Liotru – fontanny z potężnym słoniem z lawy, w mieście warto zobaczyć Katedrę Św. Agaty, Teatro Bellini i bajeczny park Villa Bellini, w którym dumnie sterczą popiersia zasłużonych Sycylijczyków.

Wieczorami miasto zwalnia rozkosznie rozpływając się w ramionach słodkiego smogu. Charakterystyczna woń marihuany unosi się nieśpiesznie nad każdym piazza aglomeracji. Spragnieni wrażeń mieszkańcy zalegają na placach, chodnikach i schodach z mglistym wzrokiem oddając się atrakcjom nocy. Sprzedawcy od wszystkiego i niczego handlują różowymi penisami, a na obrzeżach miasta odbywa się targ, gdzie za grosze pod osłoną nocy można kupić skradzione za dnia sprzęty.

7 pomysłów na Mediolan

Kosmiczny krajobraz zastygłej szaroczarnej lawy. Największy wulkan Europy wita nas brudnym śniegiem i mocnymi podmuchami wiatru. Jest chłodno. Włosy rozwiewają się na wszystkie strony świata, uszy czerwone z zimna, sople wody zwisające raz po raz z nosa i przewodnik, który wita nas słowami Buongiorno my beautiful friends i do końca wycieczki nie spuszcza z nas wzroku. Pokazuje poza utartym szlakiem poprzednie schronisko zalane przez lawę i zaprasza do budki ratowników na wino z pięciolitrowego baniaka, które pieszczotliwie nazywa „gazoliną”. Trzeba się jakoś rozgrzać.

Etna - podróż na Sycylię

Księżycowy krajobraz Etny. (Fot. Zuzanna Gmitrzuk)

Na zboczach wulkanu tysiące małych czerwonych biedronek chowających się przed porywistym wiatrem. Coccinelle zdobią nie tylko stoki wulkanicznego wzniesienia ale również, szyldy okolicznych sklepów z pamiątkami, a każdy szanujący się przewodnik z pamięci recytuje nazwę biedronka w kilkunastu językach.

Ostatni przystanek – Menfi

Dzień w autobusie. Wyjazd z Katanii o 8. Przystanek w Agrigento. Cztery godziny na szczyptę starożytności zaklętą w kamieniu. Obiad w jedynej turystycznej knajpie, zimna pasta i ciepłe piwo. Ruiny starożytnego miasta Akragas i Dolina Świątyń. Malownicze gaje migdałowców, drzewa oliwne i ja pośrodku tego spektaklu stoję i uśmiecham się do siebie.

Nasz ostatni gospodarz pracuje w winnicy. Zostawia nam trzy butelki wina, klucze od domu i mapę okolicy. Podrzuca nas jeszcze do Realmonte po czym znika. Przed nami pustka poranka i obfitość natury. Scala dei Turchi, białe jak śnieg wysokie skały giną w błękicie morza. Jest cicho i intymnie, wiatr muska twarze wystawione do słońca. Znowu lekkość niebytu.

Błogi nastrój przerywa odjazd ostatniego autobusu. Autostopową przygodę rozpoczynamy od poszukiwania kartki. Pani z galerii wzruszona naszym tułaczym losem ofiaruje nam śliczny papier do pakowania prezentów (za jedyne 2 euro). Tuszem do rzęs kreślimy nazwę miejscowości, do której chcemy dotrzeć. Po złym rozplanowaniu nasz punkt docelowy – Menfi mieści się na dwóch częściach kartki. Przy podmuchach wiatru kierowcy widzą tylko napis „Men” i uśmiechając się szeroko odmachują nam zadowoleni. Musimy wyglądać jak kretynki. Po prawie stu kilometrach docieramy do domu i opróżniając butelkę czerwonego wina spokojnie oddajemy się objęciom Morfeusza.

* * * * *

Było jasno. Świeciło słońce, jechałyśmy na lotnisko, a nasze plecaki były zdecydowanie za ciężkie jak na normy wytyczone przez przewoźnika. Za szklanymi drzwiami pozostało rozgrzane miasto. Nie wydarzyło się nic spektakularnego. Samolot odleciał, a my wróciłyśmy do domu.

Zuzanna Gmitrzuk

Zakochana w ciszy pustyni i dźwiękach wzburzonego oceanu, miłośniczka mocnej kawy, zafascynowana zgiełkiem arabskich bazarów i zapachem cynamonu. Uzależniona od "gęsiej skórki" podróżniczej wolności.

Komentarze: Bądź pierwsza/y