Do Afryki wybraliśmy się w 2007 roku zdobyć jej najwyższy szczyt – Kilimandżaro. Czarny Ląd, poza białym szczytem, okazał się niesłychanie barwny, a odkrywanie Kenii, Tanzanii i Zanzibaru – fascynujące jak góry. Pod koniec wyjazdu udało się nawet dotrzeć w miejsce sprzed epoki globalnej turystyki.

W Nairobi wylądowaliśmy bardzo wcześnie rano i postanowiliśmy nie marudzić tu zbyt długo, tylko najszybciej jak to możliwe załatwić formalności związane z pozwoleniem wejścia na szczyt i jechać do Tanzanii. Poszło nam w sumie dosyć gładko i już koło południa mieliśmy wszystko dogadane z miejscowym biurem turystycznym. Autobus do Arushy w Tanzanii odchodził o 17:00, więc postanowiliśmy przejść się jeszcze coś zjeść.

Podczas tej przechadzki zgubił się nasz kolega Andrzej. Trochę zmartwieni poprosiliśmy miejscowych chłopców o pomoc w szukaniu i na pół godziny przed odjazdem autobusu Andrzej się odnalazł. Przyprowadziło go kilku miejscowych wyrostków. Dla Andrzeja, który nie mówi po angielsku, fakt, że kilku czarnoskórych chłopaków złapało go na ulicy w Nairobi i próbowało gdzieś zaprowadzić, był traumatycznym przeżyciem.

Do Arushy dotarliśmy w nocy. Przespaliśmy się kilka godzin w hotelu Flamingo i z samego rana wyjechaliśmy w kierunku Moshi i Parku Narodowego Kilimandżaro. Zaczęło się trochę pechowo, bo po około 60 kilometrach popsuł się nam samochód, ale za to podczas przerwy mogliśmy podziwiać kolory Afryki. Tak intensywnych barw jak tam próżno szukać. Afryka, to wbrew pozorom, najbardziej kolorowy kontynent, a nie żaden Czarny Ląd. Nawet ziemia w Afryce jest czerwona.

Jak tylko nasz kierowca zorientował się, że nie jest w stanie szybko naprawić auta, zatrzymał przejeżdżającego busa. Po krótkiej pogawędce między kierowcami wszyscy pasażerowie (15osób) opuścili zatrzymany samochód zabrali swoje bagaże, nasze plecaki zostały przełożone do nowego środka transportu i ruszyliśmy w dalszą drogę. Podczas tej zamiany próbowaliśmy protestować, było nam strasznie głupio, że z naszego powodu inni ludzie nie mogli sobie spokojnie jechać, ale niestety, w Afryce tak się westmanów traktuje.

Jeszcze przed południem dotarliśmy pod Kilimandżaro. Załatwienie wszystkich formalności (pozwolenia, tragarze, kucharz, przewodnicy) zajęło nam około godziny. Niestety wszystkiete udogodnienia należą do zestawu obowiązkowego i nie bardzo da się z nich zrezygnować. (Do obsługi naszego czteroosobowego zespołu oddelegowanych było 9 osób). W końcu wyruszyliśmy w górę. Wybraliśmy Morongo Route. Argumentami przemawiającymi za tą drogą było to, że jest ona najkrótsza i najłatwiejsza. Mieliśmy w swoim zespole Andrzeja, który od bardzo dawna nie był w wysokich górach i chcieliśmy dać szansę zdobycia szczytu również jemu.

Na początku szlak prowadzi przez dżunglę, ale nie trzeba się przez nią przebijać, bo jest zrobiona szeroka ścieżka, którą bardzo spokojnie, bez utrudnień można posuwać się w górę. Pierwszy nocleg mięliśmy w Mandara Hut, na wysokości około 2800 m n.p.m. Są tam wygodne domki, umywalnie, toalety, więc warunki, które nas bardziej irytowały niż bawiły. Mieliśmy nadzieję, że następnego dnia będzie lepiej. Niestety okazały się one płonne, ponieważ ścieżka ponad Mandarą była tak samo szeroka i przygotowana pod ”westmenów” jak wcześniej. Co jakiś czas spotykaliśmy przy ścieżce ławeczki i stoliki, na których możnabyło sobie zjeść jakiś posiłek lub po prostu odpocząć.

Im wspinaliśmy się wyżej tym roślinność stawała się coraz uboższa, ale nadal była bardzo nietypowa i interesująca. Co jakiś czas robiliśmy zdjęcia, żeby nic nie uronić z kosztownych bądź co bądź minut w Parku Narodowym Kilimandżaro. Drugi nocleg spędziliśmy w Horombo Hut. Tutaj też spotkaliśmy wygodne domki, łazienki… Trzeci dzień w parku to spacer do chaty Kibo, podczas którego zanik roślinności rekompensują niesamowite widokina stożek wulkanu. Do chaty dotarliśmy około godziny 15:00. Zjedliśmy obiad i położyliśmy się spać.

O północy obudził nas przewodnik. Właśnie miał się rozpocząć nasz atak szczytowy. Czuliśmy się nieźle i liczyliśmy, że uda nam się o świcie stanąć na Uhuru Peak. Niestety wraz z wysokością tempo marszu spadało i w efekcie nie udało nam się dojść na szczyt tak szybko.W Gilmas Point, czyli w miejscu, w którym szlak wychodzi na krawędź krateru, rozstaliśmy się z Andrzejem, który postanowił przerwać atak i z dwoma naszymi przewodnikami czekać na nas podziwiając widoki. Po kolejnej godzinie stanęliśmy na Uhuru Peak (5895 m npm) – najwyższym miejscu w Afryce. Kilka chwil radości, pamiątkowe zdjęcia – w końcu nasza trójka zdołała wspólnie stanąć na szczycie i to jednym z najsłynniejszych.

Droga w dół upłynęła nam bardzo szybko i następnego dnia opuściliśmy Park Narodowy Kilimandżaro. Wróciliśmy do Arushy, gdzie już czekało na nas safari w okolicach jeziora Manyara i krateru Ngorongoro. Były to dwa emocjonujące dni, podczas których mieliśmy okazje oglądać lwy, gnu, słonie, żyrafy, hieny, strusie, hipopotamy, zebry, bawoły i wiele innych zwierząt. Jeździliśmy jeepem z otwieranym dachem i podziwialiśmy afrykańską przyrodę. O nasze bezpieczeństwo dbał przewodnik-kierowca, który miał dużą wiedzę na temat zwyczajów zwierząt i chętnie się nią dzielił.

Drugiego dnia safari zatrzymaliśmy się na obiad. Przewodnik poprosił nas, żebyśmy nie wychodzili z samochodu z jedzeniem i nie wyrzucali resztek, bo może to wabić zwierzęta. Andrzej jednak nie potrafił usiedzieć na miejscu i wysiadł z samochodu dzierżąc w ręku udko kurczaka. Chwilę później podleciał jastrząb i wyrwał mu to udko z ręki!

Po powrocie z safari do Arushy stwierdziliśmy, że koniecznie musimy zobaczyć Perłę Oceanu Indyjskiego, czyli Zanzibar. Pojechaliśmy do Dar es Salam i kupiliśmy bilety na prom na wyspę. Prom bardzo się przechylał, a niczym nie zabezpieczone samochody wesoło stukały obijając się o siebie nawzajem. Dopłynęliśmy do Stonetown – stolicy Zanzibaru – po zmroku.

Mieliśmy zamiar udać się do hotelu kierując się książką-przewodnikiem, ale jeden z czekających na brzegu chłopców namówił nas, na swoje usługi przewodnickie, oczywiście za ”Special Price For You My Friend”. Prowadzał nas po wąskich uliczkach Zanzibaru dobre 40 minut. Jak doszliśmy do hotelu daliśmy mu suty napiwek za godziwą pracę. Następnego dnia okazało się, że dojście do portu zajęło nam 3 minuty…

Marcin Kruczyk

Z wykształcenia elektronik, obecnie bioinformatyk na Uniwersytecie w Uppsali. Od wielu lat usiłuje odpowiedzieć sobie na pytanie czy kocha bardziej góry czy podróże.

Komentarze: Bądź pierwsza/y