Gorączkowe były nasze przygotowania do 18. etapu Afryki Nowaka przez Republikę Konga (dawniej Kongo Brazzaville). Etap ten był pierwszym etapem rowerowym po dwóch, pieszym i wodnym, które przebiegały przez Demokratyczną Republikę Konga (dawniej Zair).

Całą rowerową logistykę w Polsce i tam, w Afryce, trzeba było zorganizować na nowo, a że w momencie startu było nas tylko dwóch, Maciej Pastwa (lider) i ja, Romuald Deja (uczestnik), nie było to proste. Do tego dochodziła granica pomiędzy dwoma państwami Kongo, czyli prom przez rzekę Kongo pomiędzy Kinszasą a Brazzaville – granica okryta złą sławą.

Festyn na równiku. (Fot. www.afrykanowaka.pl)

Festyn na równiku. (Fot. www.afrykanowaka.pl)

Po rozważeniu za i przeciw zdecydowaliśmy, że tylko Maciej poleci do Kinszasy, by odebrać sztafetową pałeczką od etapu wodnego, natomiast ja polecę wprost do Brazzaville, zabierając ze sobą cały sztafetowy sprzęt rowerowy. Uczyniliśmy tak, chcąc uniknąć niepotrzebnych opłat i problemów granicznych na rzece Kongo. Plan się powiódł – 2 kwietnia spotkaliśmy się w centrum Brazzaville i od razu postanowiliśmy wyruszyć. Znaliśmy dość dobrze trasę Kazimierza, miejscowości przez niego odwiedzane oraz trudności, które napotykał na trasie.

Ale już na samym początku czekały na nas niespodzianki. Dość szybko za Brazzaville skończył się asfalt. Podążając do Mayama, pierwszej miejscowości, do której dotarł Kazimierz po wyjeździe z Brazza, na drodze pełnej piaszczystych kolein spotkaliśmy Roberto, białego mieszkańca Kongo, potomka francuskich kolonialistów. Roberto porusza się po drogach Kongo na motocyklu terenowym, z którego omal nie spadł, kiedy nas zobaczył.

Sztafeta budzi zainteresowanie i miewa gości. (Fot. www.afrykanowaka.pl)

Sztafeta budzi zainteresowanie i miewa gości. (Fot. www.afrykanowaka.pl)

Szczerze odradzał tam tę drogę, wyjaśniał, że jest ona w znacznie gorszym stanie niż za czasów kolonialnych, kiedy to była przez ówczesną administrację dozorowana. Dziś nie podlega żadnej kontroli, a jej standard nie jest, jak kiedyś, wyznaczany bosymi stopami tubylców, lecz kołami samochodów, które usiłują przez nią przejechać.

Dodatkowo w rejonie tym stacjonuje sporo wojska, czuwając nad stabilnością regionu wobec zagrożenia ze strony grup rebeliantów zwanych NINJA. Przemówiły do nas te argumenty, więc postanowiliśmy nieco zmodyfikować trasę i dotrzeć do nowakowych miejsc położonych nieco dalej na północ.

Wróciliśmy na drogę główną południe–północ, która, choć asfaltowa, to jednak nie ułatwiała nam jazdy, musieliśmy bowiem wspinać się z doliny rzeki Kongo na płaskowyż położony na północny zachód od Brazzaville.

Od razu też poznaliśmy naszego największego przeciwnika w pokonywaniu kilometrów – słońce. Słońce, które nie cieszy, a jeśli uda mu się wyjść spoza chmur, wtedy wydaje się wręcz, że chce zabić. Jemu na przekór, na horyzoncie pomrukiwały grzmoty i pioruny, by co którejś nocy rozkwitnąć soczystą burzą.

Podczas podjazdu ponownie spotkaliśmy Roberto. Pocieszył nas, że tuż tuż i podjazd się skończy, ale za kilkadziesiąt kilometrów jest jeszcze jeden – na szczęście już tylko kilkukilometrowy, w dolinie rzeki Lefini. Wiedzieliśmy, że i jemu musimy dać radę, bo alternatywy nie mamy żadnej. Po prostu musimy. Litry potu spływającego nad i po kierownicy roweru potwierdzały, że to dla nas wysiłek nie lada.

Siedziba prezydenta wioski. (Fot. www.afrykanowaka.pl)

Siedziba prezydenta wioski. (Fot. www.afrykanowaka.pl)

Wreszcie odbijamy w kierunku zachodnim z głównej trasy płd-płn w do miejscowości Djambala, gdzie Nowak dotarł po „24 godzinnym marszu”. Nadal był to asfalt, gorszy lub lepszy, ale za to trasa w miarę płaska.

Pierwsze noclegi u prezydentów wiosek pozwalają nam się zapoznać ze zwyczajem, że honorem prezydenta jest dać podróżnikowi dach nad głową, niezależnie od tego kim on jest i dokąd zmierza. Ten dach nad głową nader skromny, bo faktycznie tylko dach z zasuszonych liści, często bez ścian i z legowiskiem na ziemi.  Ale tyle wystarczało aby „na sucho” przespać noc i obronić się przez burzą.

Każdy taki prezydent wyposażony jest w insygnia władzy, którymi jest pieczątka i zdjęcie urzędującego prezydenta kraju. Pieczęć ta znajduje swój odcisk w posiadanych przez nas książkach i przewodniku. Wieczory spędzone w towarzystwie lokalnej społeczności sprzyjają nawiązaniu przyjaznych kontaktów, czego wyrazem jest serdeczne rozstanie następnego ranka.

Z Djambala ruszamy dokładnie nowakowym szlakiem. Drogą, która oznaczona jest na mapie jako „dostępna całorocznie z trudnościami w porze deszczowej”. My jesteśmy w porze deszczowej, to też towarzyszą nam liczne i głębokie kałuże wymagające maksymalnej koncentracji dla uratowania się przez upadkiem. Nie mijają nas żadne samochody, bo standard drogi jest taki, że można ją pokonać tylko na rowerze, pieszo lub motorem. Jedziemy otoczeni przez bezkresne sawanny, których wysokie trawy bezlitośnie wcinają się w drogę tnąc po ciele.

Opisując ten odcinek drogi można by właściwie użyć słów Kazimierza Nowaka, tak niewiele się zmieniło. Na nieliczne wioski składa się zabudowa z żerdzi drewnianych wypełnionych gliną i dachem wykonanych z zasuszonych liści. Jedyną oznaką, że nie jesteśmy już w latach trzydziestych ubiegłego wieku jest ubiór mieszkańców, na który składają się spodnie, koszule, które zapewne chroniły już niejedne nogi i ramiona.

W wioskach tych też korzystamy z gościny prezydentów, wieczorem wioska czasami daje nam spontaniczny koncert przy dźwięku tamtamów. Sporą satysfakcję daje nam świadomość, że poruszamy się dokładnie nowakowym szlakiem, mijamy mijane przez niego wioski, dwukrotnie przeprawiamy się pirogą w miejscach, w których i on się przeprawiał.

Afrykańska przystań. (Fot. www.afrykanowaka.pl)

Afrykańska przystań. (Fot. www.afrykanowaka.pl)

Leketi to miejscowość, gdzie Kazimierz zatrzymał się w misji katolickiej, a dotarł tam skrótem, „ścieżką tubylczą”. I my chcemy ten skrót odnaleźć, odbijamy od drogi, czyli ścieżki głównej, przeprawiamy się w bród przez rzeczkę, ale, okazuje się, że jest to fałszywy trop. Zmuszeni jesteśmy rozbić namiot na zupełnym pustkowiu, a nazajutrz wrócić do ścieżki głównej.

Osłodą tej nieudanej przeprawy jest odnalezienie w gąszczu nadrzecznej dżungli tubylczej gorzelni, której produkty degustujemy. Do Leketi jednak docieramy, trochę na około jadąc z piaszczystą drogą pełną głębokich kolein wyżłobionych przez chińskie ciężarówki wiozące budulec dla budowanej drogi z Kongo do Gabonu.

Afryka Nowaka

Wyprawa rowerem, statkiem, konno, czółnem i pieszo przez Afrykę szlakiem Kazimierza Nowaka. 24 ekipy, 40 tys. km, 2 lata w trasie.

Komentarze: Bądź pierwsza/y