Po drugiej stronie gór Elburs jest jak w innym świecie. Kolorystyka przechodzi we wszystkie odcienie ziemi i skał. Brązy i czerwienie. Tu jest Iran, który gdzieś siedział w mojej głowie. Półpustynia i osady z suszonej cegły, spomiędzy których wyłania się kopuła meczetu wraz z minaretami. Czekałem na te kolory ziemi i rozgwieżdżone pustynne niebo. Wieczorny oddech po całym dniu ostrego słońca.

Dla mnie wszystko zaczęło się gdzieś na łące. To były pierwsze ciepłe dni 2014 roku. Wokół kwitły mlecze i rzepak, a po niebie pędziły wiosenne kłębiaste obłoki. Wtedy odezwał się telefon, a w nim Norbert Skrzyński. Długa rozmowa (jak to zwykle z Norbertem), rodzący się pomysł na kolejną po Afryce Nowaka sztafetę. Projekt nawiązujący do tego, co ma zdarzyć się w przyszłości. Nie zagłębiając się w szczegóły, tak usłyszałem pierwszy raz o Rowerowym Jamboree. Tylko usłyszałem bo jednak temat biegł gdzieś tam swoim torem niezależnie ode mnie.

 

Wojtek Grela, Kamila Kielar oraz Jagoda i Andrzej Koprowscy

Od lewej: Andrzej Koprowski, Ja, Kamila Kielar i Jagoda Koprowska. Siedzimy w Mielnie na plaży, tak się zaczęła moja podróż do Iranu. (Fot. archiwum Wojtka Greli)

 

Próbka Jedwabnego Szlaku?

Kolejny atak tematu nastąpił z zupełnie innej strony, dwie pory roku później. Wracaliśmy znad morza z Jagodą Koprowską i Kamilą Kielar. Tylna kanapa samochodu. Lewym uchem podsłuchałem namawianie się dziewczyn na babski wyjazd. To miał być Iran. Przyszły kwiecień. Niewiele myśląc na co się piszę, włożyłem nogę między drzwi i wkręciłem się na rezerwową listę uczestników.

Oczywiście to były początki, i tak naprawdę o tym, że jadę, dowiedziałem się dopiero cztery miesiące później. Cztery miesiące, które utwierdziły mnie, że chcę spróbować. Sprawdzić jak się będę czuł w tamtym świecie, w tamtej kulturze, w świecie gdzie nie znam ani słowa mówionego, a tym bardziej pisanego. Ten wyjazd miał być próbką, wstępem do większej eskapady. Marzenie o Jedwabnym Szlaku ciągle we mnie siedzi od momentu kiedy miesięczny wyjazd kojarzy mi się z “ale krótko”.

Rozmowy przedwyjazdowe

– Dokąd lecisz?
– Do Iranu.
– O matko! To już nie wrócisz! A skąd? Z Warszawy? Z Berlina?
– Nie. ze Lwowa.
– Z Ukrainy?! Przecież tam wojna!…
– Jak się w końcu mówi? Irak, czy Iran?

 

Kamila Kielar na lotnisku w Teheranie

Teheran – na lotnisku pierwsze zetknięcie ze skomplikowanym systemem irańskiej waluty. (Fot. Wojtek Grela)

 

Lądujemy w Teheranie jeszcze w nocy. Sytuacja jest dość napięta. Nieznany teren, co nas tu czeka? Dziewczyny owinięte od stóp do głów w hidżab. Ani włoska nie wystaje. Rozbiegany wzrok szukający czającego się za każdym rogiem niebezpieczeństwa. I ciężko się dziwić. W końcu wszyscy wiemy z mediów, jak w tym Iranie jest niebezpiecznie.

Książka – pałeczka

Bandar el Anzali. Wspólna duża sala w jednej ze szkół, które na weekend zamieniają się w gościniec dla podróżujących Irańczyków. To tutaj dwa dni spędzamy z uczestnikami czwartego etapu Rowerowego Jamboree. Przekazują nam sprzęt i wrażenia, jednak ogorzałe od wiatru i spalone słońcem twarze musimy sami zdobyć przez miesiąc włóczęgi.

Jednym z przechodnich przedmiotów jest paczuszka z angielskim i polskim wydaniem Scouting for Boys. Książka, od której zaczęło się polskie harcerstwo. Książka, której nigdy nie czytałem. Więc otwieram ją przypadkowo, i trach! Cytat za cytatem. Oczywiście tarzamy się ze śmiechu, bo tak trafnych rozwiązań naszych problemów nigdy bym się nie spodziewał.

Kupa dinozaura

Morze Kaspijskie. Jeszcze przed wyjazdem to tylko kolejna egzotyczna, abstrakcyjna nazwa. Jak wygląda wybrzeże? W głowie przesuwają się różne dziwne obrazy.

Południowym wybrzeżem Morza Kaspijskiego mamy przemierzyć trzecią część trasy. Z opowieści i zdjęć satelitarnych ten rejon Iranu jawi się jako zielona, bardzo podobna do „naszych” stron kraina. Zieleń i woda. Sami Irańczycy mówią na swoje lasy „dżungla”.

 

Morze Kaspijskie w Iranie

Kaspijskiej plaży daleko do uroku naszego wybrzeża. (Fot. Wojtek Grela)

 

Rzeczywistość okazuje się trochę bardziej przyziemna. Wąski skrawek nadającego się do upraw lądu wciśnięty między wysokie góry Elburs a morze, od wieków adaptowany na potrzeby rolnictwa a od znacznie krótszego czasu zagrabiony jako turystyczny raj. Buduje się tu na każdym kroku i wszystko. Obok siebie stoją drogie hotele, warsztaty samochodowe, salony urody, i wszystko inne co można by sobie wymyślić. A wszystko okraszone jest posypką śmiecia. Mało tu miejsca na naturę. Taki chaotyczny wybuch „cywilizacji” w mojej poprzedniej podróży po Ameryce Południowej zwykłem określać mianem „kupy dinozaura”, dużej, i takiej samej na całym świecie.

Powiedzenie szybko się przyjmuje w naszej wyprawowej nomenklaturze, nie dziwota, bo często rozmawiamy o defekacji i innych czynnościach fizjologicznych. W tej chwili myślę, że spędzenie bitych dwóch tygodni podróży przez taką kupę dinozaura (ok, przyznam: przetkaną czasem przepięknym smakołykiem, który jednak jak szybko się pojawiał, tak szybko znikał)… było możliwe tylko w towarzystwie, gdzie codziennym punktem programu była rozmowa o najlepszym momencie dnia, a często była nim największa kupa dinozaura. W samonapędzającej się atmosferze głupawki można było znieść nawet najgorsze koleje podróżniczego losu. Co więcej, im było gorzej, tym bardziej nam się chciało śmiać. To ogromna siła tego wyjazdu, i coś co zapamiętam i do czego będę dążył w dalszych eskapadach.

 

Rowerowa podróż przez Iran - Rowerowe Jamboree

Nie ma czego oglądać wokół? …to można się trochę powygłupiać. (Fot. Wojtek Grela)

 

Break on through to the other side

Po dwóch tygodniach pławienia się w jednolitej masie garaży ciągnących się wzdłuż autostrady, z których jeden był restauracją, a drugi spawaczem, mieliśmy naprawdę dość. Po drugiej stronie gór Elburs wiedzieliśmy, że jest spokój i cisza, i przestrzeń, której nam desperacko było brak. Przyszła pora na górski atak!

 

AUtostrada w Iranie - podróż rowerem

Ostatnie kilometry autostrady, w deszczu i błocie. (Fot. Wojtek Grela)

 

… po raz pierwszy

Mając do dyspozycji cały zbiór map, tych z dziwnymi szlaczkami, mając również do dyspozycji irańską chęć do pomocy absolutnie od każdej osoby napotkanej na ulicy, postanowiliśmy uwierzyć mapie bazującej na europejskiej, jakże nieskończenie wnikliwej wiedzy o irańskiej sieci dróg. W ten sposób wylądowaliśmy, na czymś w rodzaju centrum rozrywkowego stworzonego w górach na potrzeby miasta Gorgan. Było rozrywkowo: wieczór spędzony na omawianiu możliwości przebycia gór, i oczywiście piękny zjazd z powrotem do miasta. Było też pozytywnie: „prywatny” koncert napotkanych irańskich muzyków, wodna faja, i komfortowa kwatera z gorącym prysznicem do oporu. A, jak mawiała Ania z Zielonego Wzgórza, trzeba się skupiać na pozytywach w życiu.

… po raz drugi

… atak na góry Elburs przeprowadzamy już w bardziej przemyślany sposób. Droga, którą wybieramy jest na radzieckich mapach z lat sześćdziesiątych. To pewnik! Problemy tylko sprawiają lokalni mieszkańcy próbujący nas usilnie zawrócić z tej drogi. Znów całą sytuację ratuje humor i śmiech. Dwa dni mozolnego pchania rowerów często w trzy osoby pod prawie czterdziestopięciostopniową pochylnię, przygotowaną jedynie dla irańskich motorków oraz terenówek. Jeszcze nigdy nie pokonywałem przełęczy w ten sposób, ale droga tam była!

I znów można jęczeć, można też wspominać zaproszenie do górskiej wioseczki położonej ponad zalegającymi w dolinach chmurami, widoki po wydostaniu się na przełęcz, spotkanie z irańskimi janosikami pomagającymi pchać nasze rowery i te napady głupawki. Sytuacje, których nie można wytłumaczyć ani przytoczyć, trzeba je po prostu przeżyć.

 

Rowerowe Jamboree w górach Iranu

Irańscy janosikowie pomagają nam pchać rowery na przełęcz. (Fot. Wojtek Grela)

W szprychy piach

Po drugiej stronie Elburs jest jak w innym świecie. Kolorystyka przechodzi we wszystkie odcienie ziemi i skał. Brązy i czerwienie. Tu jest Iran, który gdzieś siedział w mojej głowie. Półpustynia i osady z suszonej cegły, spomiędzy których wyłania się kopuła meczetu wraz z minaretami. Czekałem na te kolory ziemi i rozgwieżdżone pustynne niebo. Wieczorny oddech po całym dniu ostrego słońca.

 

RRowerowa wyprawa przez Iran

Wieczorne dwie, trzy godziny to najlepszy moment żeby pocisnąć jeszcze kilka kilometrów. (Fot. Wojtek Grela)

 

Przestawiamy się na inny tryb, tu brak kebaba na każdym rogu, trzeba wieźć zaopatrzenie, czasem na cały dzień do przodu. Trzeba wieźć również wodę. Rowery nie znoszą tego dobrze. Słabe opony pokonuje każdy najmniejszy kolec, a ciężar w dziewięćdziesięciu pięciu procentach umieszczony na tylnej osi gnie bagażnik (zaprojektowany do innych obciążeń) i wyrywa szprychy z obręczy. Do tego znika asfalt i poruszamy się czymś co przypomina mi południowoamerykańskie ripio. Ale ciśniemy dalej, z niepokojem patrząc na rozpadające się z każdym kilometrem tylne koła naszych rowerów.

 

Łatanie gumy rowerowej w Iranie

Łatamy przebicia w każdych możliwych okolicznościach i pozycjach. (Fot. Wojtek Grela)

Naprawa roweru w Iranie

Wątłe blaszki w tylnym bagażniku trzeba było wymienić na ciężkie stalowe sztaby, lepiej znoszące ciężar sakw. (Fot. Wojtek Grela)

 

Pojawiają się również inne problemy. Jesteśmy dużo bardziej na widoku, nie giniemy w ciągłej aglomeracji wybrzeża. A irańska policja ma często inne spojrzenie na to gdzie może jechać rowerzysta i gdzie jest dla niego bezpiecznie. W skrócie, jesteśmy często kierowani na główne drogi, a przejazd przez pustynię po szutrowej drodze to dla nich abstrakcja. Rower po takiej nawierzchni po prostu przecież nie pojedzie.

Zaczyna się zabawa w kotka i myszkę, której apogeum jest ucieczka o piątej rano z zamkniętego i ogrodzonego drutem kolczastym przedszkola, w obawie przed „zorganizowaniem nam” nadchodzącego dnia.

 

Policja w Iranie - mural

Policja traktuje nas jak dzieci chcąc nas eskortować przez całą drogę. (Fot. Wojtek Grela)

 

Dla samych policjantów widok naszych wiz i dokumentów często budzi konsternację i wątpliwości. To przedłuża cały proces, dyskusje i telefony ciągną się w nieskończoność. Czasem trudno wyczuć, w którym momencie sytuacja jest przedłużana tylko po to, aby dłużej pobyć z egzotycznymi dla nich obcokrajowcami. Te epizody są upierdliwe, i przypominają o tym, kto rządzi w Iranie, ale jednak nie są w stanie zatrzeć pozytywnego wrażenia z kontaktów z Irańczykami.

 

Polska turystka i irańska policja

Powodem zatrzymania może być chęć sprawdzenia dokumentów, lub… zdjęcie z Miss Turnusu. (Fot. Wojtek Grela)

Spotkanie z policją w Iranie

Nie zawsze jest o czym rozmawiać, i w tym momencie pojawia się mapa z trasą Rowerowego Jamboree. (Fot. Wojtek Grela)

 

Odwiedzamy Meszhed. Święte miasto muzułmanów. Historia o tym, jak tam przybyliśmy mogłaby stanowić osobne opowiadanie. Po czterech tygodniach w Iranie poprzeczka gościnności znów zostaje podbita bardzo wysoko. A Meszhed nas zadziwia. Czystością, dopracowaniem, kolorami, zielenią przestrzeni publicznych. Jest to zupełne przeciwieństwo prowincjonalnych miasteczek, rozgrzebanych, będących gdzieś na początku swojej drogi do doskonałości, próbujących naśladować i dogonić te wielkie aglomeracje.

 

Meszhed w Iranie

Piękne przestrzenie publiczne, tym zadziwia nas Meszhed. (Fot. Wojtek Grela)

Irański Meszhed - zdjęcia z Rowerowego Jamboree

Każda wolna powierzchnia zapełniona jest ręcznie malowanym wzorem, np. imitującym ceglany mur. (Fot. Wojtek Grela)

Ludzie na ulicy w Meszhedzie

Najciekawszym sposobem spędzenia czasu w Meszhedzie jest po prostu spacer po pełnej życia ulicy. (Fot. Wojtek Grela)

Pięć dni w dziwnym kraju

Później jest już maraton. Zegarek tyka, odliczając czas, najpierw do przejścia granicznego z Turkmenistanem, później do przekazania rowerów następnemu etapowi. Turkmenistan, pięć dni w dziwnym kraju. Na tyle krótko, że ciężko sobie wyrobić opinię. Ludzie są inni. Nie budzimy już takiej sensacji, mimo że podobno do Turkmenistanu dużo ciężej wjechać. Może to po prostu pięćdziesiąt lat sojuza nauczyło ludzi, że lepiej siedzieć cicho i nie zaczepiać obcych, bez względu na to, jak dziwni są.

 

Rower w Iranie

Wieczorem ustaje wmordewind, więc ciśniemy aż do późnych godzin nocnych. (Fot. Wojtek Grela)

Kobiety w Turkmenistanie - foto

Turkmenistan to zupełna odmiana w strojach kobiet. (Fot. Wojtek Grela)

 

Powrót do harcerskich korzeni

Nie jestem ortodoksyjnym samotnikiem. Podróżowałem samemu, ale również bardzo cenię sobie grupowe wyjazdy. Każda forma daje odmienny zbiór doświadczeń, uczy czegoś innego.

Miesiąc w Iranie przypomniał mi o wartości takich prostych rzeczy, jak wspólny posiłek z jednego wielkiego gara, szczera i czasem bezpardonowa rozmowa, stawianie na pierwszym miejscu grupy a nie własnych humorów.

Rowerowe Jamboree to odświeżenie klimatów, które zasiały we mnie chęć do podróży, przebywania w naturze, ale wtedy po harcersku, nie samotnie! Gdzieś harcerska przygoda sprzed nastu lat powróciła. Drużyna, grupa ludzi, pisane i niepisane zasady obozowego życia. Ich przestrzeganie jak największej świętości.

Również absolutna nowość dla mnie, czyli miesięczny wyjazd w towarzystwie czterech kobiet… i to do Iranu! Coś co pozwoliło mi dostrzec i potęgowało niewątpliwie odmienny model relacji kobieta-mężczyzna, ale również mężczyzna-mężczyzna, czy kobieta-kobieta. Podróż z czterema kobietami wypadła nad wyraz dobrze, ale może dlatego, że z tymi babami to można by konie kraść!

Mam wspaniałe wspomnienie tego czasu, głównie z powodu ludzi z którymi jechałem. Przeżyliśmy miesiąc czasu razem, i próżno by szukać cichych dni, czy większych awantur. Nie było nawet klasycznych sytuacji spod hasła: “wczoraj ja myłem gary”.

 

Rowerowe Jamboree w Turkmenistanie

I w końcu chciało by się powiedzieć upragniony koniec… Ale czy na pewno upragniony? (Fot. Wojtek Grela)

Wojtek Grela

Prawie inżynier mechanik, magister sztuk pięknych. Spędza życie na polskiej prowincji, czyli w Koszalinie. Aktywnie promuje dwa kółka. Ma duży aparat fotograficzny. Czasem zrobi zdjęcie, ale zwykle go nosi w torbie. Gdy zmęczy się 'koszem', rusza w świat.

Komentarze: Bądź pierwsza/y