Wspomnienia to są raczej z podróży niż relacja z niej – taka próba podsumowania dwutygodniowej wycieczki rowerowej, podczas której nie bardzo znajdowaliśmy czas na pisanie i przesyłanie relacji z drogi…

Na pierwszy etap Rowerowego Jamboree pojechaliśmy w siódemkę – dwie dziewczyny, czwórka harcerzy i ja. Pierwszy raz, wszyscy razem, zobaczyliśmy się na kilkadziesiąt minut przed startem. Całkiem spore wyzwanie stało przed nami – niemal zupełnie nieznający się ludzie (Joanna Plenzler, Agata Królikowska, Mantas Gmitrzuk, Patryk Jaskułowski, Łukasz Romanowski, Norbert Skrzyński oraz Piotr Wojtaszek) wsiadają zimą na rowery i przez kilkanaście dni, na dobre i na złe, muszą nimi jechać w stronę zaplanowanej mety.

 

Rowerowe Jamboree - zima na Ukrainie

Przed wyjazdem stawialiśmy na mroźną zimę. (Fot. Norbert Skrzyński)

W ogóle cały ten wyjazd nie był zwykłą wyprawą rowerową do jakich mogłem się przyzwyczaić. Podczas większości moich wyjazdów to codzienność weryfikuje długość pokonywanych dystansów, kondycja i siły rewidują zaplanowaną ilość postojów na odpoczynek, posiłki czy zwiedzanie, a okoliczności i chęci przewartościowują plany dotyczące miejsca spędzenia nocy. Tym razem było trochę inaczej, bo w naszym przypadku kilka istotnych czynników wpływało wymiernie na sposób przemieszczania się na południowy wschód Europy…

Najważniejszym wyróżnikiem tego wyjazdu była pora roku – stawialiśmy na zimną i śnieżną zimę, zakładać musieliśmy najgorsze, prognozowane na początek stycznia, warunki drogowe. Śnieg, wiatr, błoto pośniegowe, mróz poniżej pięciu (a może i mniej) stopni Celsjusza, marznący deszcz i deszcz ze śniegiem, jeśli temperatura wzrośnie do około zera. W tym zakresie nieznacznie, ale jednak się zawiedliśmy – owszem mieliśmy kilka razy fajną zawieruchę śnieżną, ale śnieg nigdy nas nie sparaliżował. Istotnie, dwa dni z mrozem poniżej ośmiu stopni dało nam w kości (głównie stóp, dłoni i twarzy), ale przynajmniej przekonaliśmy się ile czasu w takiej temperaturze da się jechać bez postoju z ciepłą herbatą i takimże miejscem jej spożycia…

Zasadniczo niewiele sytuacji psuło nasze morale – wiatr wiał przeważnie w plecy, długie wschody i zachody słońca zaspokajały wizualne oczekiwania, deszcze nie były uciążliwe, a codzienne, bezpieczne, czasem wręcz domowe miejsca noclegowe, skutecznie uśmierzały ból mięśni i stawów, bezustannie eksploatowanych od świtu do zmierzchu.

Kolejnym istotnym czynnikiem odróżniającym ten wyjazd od poprzednich, był fakt, że niemal całą trasę mieliśmy „rozpisaną” z dnia na dzień – codziennie musieliśmy dojechać w konkretne miejsce, gdzie czekał na nas nie tylko zarezerwowany wcześniej nocleg, ale i bardzo często porządna strawa oraz chętni wysłuchania naszych tłumaczeń dlaczego i po co w ogóle wsiedliśmy 2 stycznia na rowery i zmierzamy na nich pod granicę ukraińsko-rumuńską… Z jednej strony tak dobrze zaplanowana trasa i marszruta miała swoje zalety, z drugiej jednak nieco zabijała swobodny i beztroski charakter podróży rowerowych.

Na dojechanie z Warszawy do Czerniowców na Ukrainie daliśmy sobie trzynaście dni – w tym ostatecznie dziesięć spędziliśmy w drodze. Przez Warkę, Puławy, Lublin, Zakrzówek, Biłgoraj, Lubyczę Królewską, Lwów, Stryj, Kałusz i Kołomyję, ze średnią ponad osiemdziesiąt kilometrów dziennie, 14 stycznia dotarliśmy niezmiernie szczęśliwi do mety. Szczęśliwi, nie dlatego, że wreszcie nastał kres męczącej podróży, ale dlatego, że zrealizowaliśmy niemal wszystkie zakładane przed wyjazdem cele – z zachowaniem doskonałych humorów i atmosfery włącznie!

Z dnia na dzień byliśmy coraz lepsi w tym co robiliśmy – stworzyliśmy niemal idealny team sakwiarzy. Startowaliśmy i jazdę kończyliśmy grupą – w ciągu dnia oczywiście nasz minipeleton się rwał i zmieniał, ale w każdym momencie drogi wiedzieliśmy, gdzie są poszczególne elementy naszego zespołu. Każdemu z nas przypadły jakieś role – mimo iż nie braliśmy udziału w wyścigu, musieliśmy czasem myśleć o naszej trasie jak o wielodniowym tour, a codzienne odcinki traktować jak całodniowe etapy większej imprezy sportowej. Musieliśmy zgodnie podejmować decyzje dotyczące postojów regeneracyjnych, przerw technicznych, tempa jazdy i ilości zabieranej w podróż gorącej herbaty w termosach – nie mniej istotna była również ilość cukru i rodzaj naparu. Codziennie uczyliśmy się sprawniejszego zbierania do jazdy, przygotowywania rowerów, pakowania sakw i mobilizowania się nawzajem do dalszej drogi. Po kilku dniach okazało się, że jazda po siedemdziesiąt – dziewięćdziesiąt kilometrów dzień w dzień nie jest wcale taka ciężka, nawet w tak niesprzyjających warunkach atmosferycznych jak te panujące na początku każdego roku. A przecież zdecydowaną większość ekipy stanowili rowerzyści nie posiadający jeszcze wyprawowej wprawy.

Codziennie odbywały się podobne rytuały. Dzień zaczynaliśmy o godzinie siódmej czasu polskiego i szóstej czasu ukraińskiego – długość dnia wymagała byśmy moment wyjazdu dostosowali do pory zapadania zmroku – staraliśmy się nie uwzględniać w marszrucie nocnej jazdy. Pakowanie sakw, śniadanie (jedliśmy przeważnie w milczeniu, wszyscy wydawali się jakby bardziej skupieni niż w ciągu dnia czy wieczorem), zanoszenie sakw do rowerów, czyszczenie i szybki przegląd napędu, hamulców, później montaż sakw. Każdy w swoim tempie i szablonie, powtarzanym codziennie z coraz większą wprawą. Yallah! – wszyscy gotowi? Można zaczynać?

Zima na Ukrainie (Fot. Piotr Wojtaszek)

Tradycja kolędowania w Polsce sięga korzeniami do słowiańskiego Święta Godów – jadąc przez Lubelszczyznę często spotykaliśmy grupy kolędników. (Fot. Piotr Wojtaszek)

Od tego jak się spakujemy np. zależało to, ile czasu podczas postoju zajmie nam szukanie kolejnej warstwy ubrania czy cieplejszych skarpetek. A jazda, jak to jazda – może wydawać się monotonna i nudna jeśli się nie spędzało nigdy wielu godzin i dni w podróży rowerowej. Jedzie się i słucha szumu gum, a jak się znudzi to się zakłada słuchawki z ulubioną muzyką lub audiobookiem, a jeśli siły na rozmowę się ma i towarzysze również, to się gada podczas jazdy. Jedzie się i patrzy się na mijany asfalt lub śnieg pod oponami, a gdy się znudzi to można przyglądać się mijanym polom i łąkom potarganym zamieciami śnieżnymi, ściętych szronem lub zroszonych poranną mgłą, która nie rzadko przeciągała się aż do wczesnego popołudnia. Albo zagląda się na podwórka gospodarstw, podgląda jak żyją ludzie niemiejscy, jak zima zmienia obejścia i ulice. I wciąż się myśli o tym co za nami, i o tym jak potoczy się dzień do końca – zimowa jazda rowerem przynosi bardzo dużą radość swymi zaskakującymi zmianami warunków drogowych i pogodowych oraz różnorodnością emocji towarzyszących zmaganiom ze swoimi słabościami i zmęczeniem.

Bezustannie byliśmy nagradzani za nasz upór i wytrwałość w cieszeniu się drogą – spotykaliśmy ludzi, którzy swym zainteresowaniem i zrozumieniem dodawali nam motywacji, sił i przekonania, że to co robimy ma sens. Bo przecież większość z naszych bliskich i znajomych, gdy dowiadywali się, że zimą zamierzamy jechać rowerami przez Polskę i Ukrainę, pukała się w głowę lub przynajmniej z pobłażaniem nią kręciła – „jak też ludzie sobie potrafią utrudniać przyjemność”! Nasze chęci sprawdzenia się w trudnych warunkach były zaledwie narzędziem przy pracy nad czymś ważniejszym niż osobiste aspiracje i pragnienia – pamiętać bowiem należy, że Rowerowa zawierucha, czyli pierwsze śniegi przejechane był startowym etapem sztafety, której trasa liczy niemal trzynaście tysięcy kilometrów!

My w dwa tygodnie odjęliśmy z tego dystansu zaledwie osiemset pięćdziesiąt, resztę przejadą kolejni uczestnicy projektu…

Więcej zdjęć i informacji o przebiegu sztafety znajdziecie na rowerowejamboree.pl.

Norbert Skrzyński

Niespełniony geograf, ciągle dokonujący trudnego wyboru pomiędzy tym co robić lubi, a tym co robić musi. Z zamiłowania rowerzysta, czytelnik, obserwator, wielbiciel map. Radykalny przeciwnik bezmyślności. Ekstremalny zwolennik przemieszczania się.

Komentarze: Bądź pierwsza/y