„Wpisz ile masz pieniędzy, a my podpowiemy, gdzie możesz za nie polecieć”. Jakby nie patrzeć, padło na Turcję, a wyboru dokonała wyszukiwarka internetowa. Nic mnie nigdy tam nie wzywało, ale przecież ten kraj to nie tylko kolorowe, wzorzyste swetry, i spodnie typu piramidy z lampasami, które robiły furorę w latach 90.

Przedwyjazdowa lektura wprawiła mnie w stan osłupienia. Turcja oferuje pozostałości po starożytnych cywilizacjach, początkach chrześcijaństwa, nietuzinkowe formacje przyrodnicze, żółwie, hieny i kto wie, co jeszcze możliwego do doświadczenia. Czyż więc nie warto sprawdzić, jak tam jest?

Po drodze do Budapesztu, skąd nastąpi wylot wyłania się słowacka miejscowość granicząca z Węgrami. Zaciekawione spojrzenia zamieszkujących licznie te tereny Romów dają znać o małomiasteczkowym charakterze tego miejsca. Trwa festyn, ale brak miejscowej waluty nakazuje szukać innego, równie interesującego miejsca.

Jest nim z pewnością lokalna restauracja, w której czas zatrzymał się w miejscu w epoce socjalizmu. Ubiory kelnerek, wystrój wnętrza i klamka do ubikacji wręczona przez szefową tego wesołego przybytku podkreśliły jego swojski charakter. W miejscach takich uśmiech sam pojawia się na twarzy. Unia Europejska miewa różne oblicza.

Zawsze lubię obserwować osoby, z którymi przyjdzie lecieć. Są one zwiastunem miejsca, w którym spędzi się najbliższy czas. Szczelnie opakowane kobiety w czerni jeszcze nie raz będą wprawiać mnie w stan niepokoju i podsuwać wiele pytań bez odpowiedzi.

Myślę, że rzadko kiedy ci, którzy zachwycają się zdjęciami z podróży są w stanie wyobrazić sobie, ile elementów rzeczywistości trzeba „odseparować”, aby pokazać wygładzone fotografie. Godziny oczekiwania na lotniskach, dworcach, szarpanie się z naciągaczami, nieprzespane noce w pędzących nieprzyzwoicie autobusach i cały szereg innych niewygód, aby dotrzeć gdzieś i wywalczyć parę zdjęć. Ma to jednak swój urok.

Stambuł i „urynowa mafia”

Do uszu dobiega wezwanie na modły – zupełnie nieudane. Bez obrazy, ale w bardziej radykalnym kraju, odpowiedzialny za tą wersję dźwiękową mógłby dostać po plecach trzciną…

Sprzedawcy kebabów obstawiający wszelkie możliwe miejsca obrażają się, że się omija ich stoiska (cmokają i wykonują ruchy rękoma przywodzące na myśl zmiatanie śmieci ze stołu). Jest kilka wolnych godzin do odjazdu nocnego autobusu, dlatego można się zaznajomić z metropolią, jaką niewątpliwie jest Stambuł. To pewnie Błękitny Meczet – imponujący! Równie wielkie wrażenie wywiera obwoźny sprzedawca jabłek, który pozbawia je skórki w taki sposób, że zostaje z niej kilkumetrowy, wąski paseczek.

Trochę to nieprzyzwoite – poświęcać tyle czasu „ulicznym magikom” podczas, gdy obok Haga Sophia i inne znakomitości?… One jednak nie uciekną w przeciwieństwie do handlarzy, którzy wyczuwają, gdzie podąża fala ludzi i wraz z nią znikają.

Przed wejściem do Błękitnego Meczetu należy pobrać reklamówkę z automatu, aby opakować nią obuwie. Wprawdzie zabieg ten uchronił ów monumentalny zabytek od nieczystości, jakie tkwią na podeszwach, lecz intensywny zapach umęczonych stóp tysięcy pielgrzymów został utrwalony w puszystym dywanie, wyściełającym błękitne wnętrze meczetu. Duże wrażenie, ale nasze kościoły w niczym nie ustępują muzułmańskim odpowiednikom, zresztą nie o wyścig tutaj chodzi.


Wszędzie sprzedaje się wyroby Dolce & Gabana, Prada, Chanel i w zasadzie wszystko, czego dusza i ciało zapragnie. Nie są one tanie, a na pytanie czy są oryginalne, pada odpowiedź: „są bardzo dobrej jakości”.

Dworzec autobusowy w Stambule czyli „otogar” to symetryczna konstrukcja z podziemnymi parkingami i setkami przewoźników. Trzeba się wiele nachodzić, aby znaleźć odpowiedniego. Sam transport autobusowy, to bardzo obszerny rozdział. Ciekawy i zaskakujący obraz wyłania się w pierwszym kontakcie z firmą, w której zakupiony został bilet. Zawsze można liczyć na przechowanie bagażu. Tym razem był on trzymany w pomieszczeniu, w którym coś się rozkładało (jeśli ktoś wie, jak pachnie po dłuższym czasie piwo na dnie butelki, będzie wiedział, o czym mówię).

W siedzibie firmy można skorzystać z ubikacji, sali lub kantorka modłów, można czasem napić się darmowej herbaty lub kawy. Wszystko to w cenie biletu – nie taniego, gdyż paliwo jest o wiele droższe, niż w Polsce. Pocieszającym jest to, że gdy w Polsce godzina jazdy warta jest około 5 złotych, w Turcji ok. 11 złotych, to na Islandii 50 złotych i nikt tam nie jest specjalnie miły.

Potężna flota autobusów wprawia w zachwyt. Dalekobieżne autobusy to wielkie mercedesy z klimatyzacją i gustownym wnętrzem. Na pokładzie tych krążowników kursują męscy odpowiednicy prowadnic z kolei transsyberyjskiej. Dbają oni o to, aby pęcherz pasażera nie pozostawał pusty. Roznoszą więc schłodzone napoje, kawę, herbatę.

Jest miło, ale sytuacja staje się nieciekawa w momencie, gdy autobus jedzie kilka godzin, a dobrze byłoby zrobić przerwę na skorzystanie z toalety. Na czas wyjazdu ukuty został termin: „mafia urynowa”. Chodzi o to, że jedni suto leją napitki, a ich koledzy w dworcowych toaletach zbierają żniwo od pędzących z autobusu pasażerów. Podział zysku – pół na pół. Po nocnej jeździe ciężko zapiąć sandały. Stopy puchną od kilkunastogodzinnego siedzenia.

Przereklamowana Konya

Każdy zapewne słyszał słowo „Derwisz”. Derwisz to zakonnik w obszernej, białej szacie w wysokim, stożkowatym nakryciu głowy, przy czym stożek jest u szczytu ścięty. Tak wystrojeni panowie zaczynają się obracać wokół własnej osi, osiągając ku chwale Najwyższego i zgromadzonego tłumu stan ekstazy religijnej.

W celu dołączenia do gawiedzi, konieczne było udanie się w daleką trasę do miejscowości Konya. Niedawno czytałem jak to dwie Amerykanki zapłaciły słono w Kenii, aby zobaczyć taniec Masajów. Ci w przeciwieństwie do Derwiszów skaczą w górę, opadają na ziemię i znów skaczą w górę. Przyszli oni na tę okazję w chińskich gumowcach, zainkasowali sporą sumę, pozostawiając wniebowzięte przybyszki zza wielkiej wody. Tworzy to niebezpieczny precedens – jedna strona nie dba o jakość usług, a druga przepłaca… Niekoniecznie pozytywne zmiany docierają do najbardziej nawet wyizolowanych społeczeństw świata.

Jak się okazało, nie było dane zobaczyć wirujących Derwiszów (nawet w gumowcach). Najdroższy chyba na rynku przewodnik Pascala rozpływał się w zachwytach nad miejscem spoczynku założyciela zakonu Derwiszów i nad miastem Konya również. Nie pierwszy raz okazuje się, że nie jest rozsądnym podążanie od miejsca do miejsca chwalonego przez przewodnik.

Z uczuciem ulgi można było opuścić mauzoleum, szczelnie wypełnione przez polskojęzyczne wycieczki przywiezione tu z południowych kurortów. Cała ta masa porusza się w wyznaczonym tempie i kierunku, rozświetlając szacowne wnętrze fleszami miniaturowych aparatów fotograficznych, najczęściej umieszczonymi w telefonach komórkowych.

Turcja od początku jawi się, jako zupełnie inny kraj, niż Maroko – tak można by zacząć obszerną rozprawę na temat tych dwóch muzułmańskich, choć zupełnie odmiennych miejsc. Niewierni mogą w Turcji wchodzić do meczetów, jednak do końca nie wiedzą, jak w związku z tym mają się zachować. Bywa, że myją stopy nie przed, ale po wyjściu ze świętego dla Muzułmanów miejsca (stąd zapewne wspomniany zapach wypełniający szczelnie Błękitny Meczet).

Ze smutkiem należy stwierdzić, że na tradycyjnych soukach, czyli targowiskach, sprzedaje się chińską tandetę, dlatego „ożywczym oddechem” są sprzedawcy pijawek, waty cukrowej, herbaty, podróbek perfum i innych ciekawych towarów. Na każdym kroku widać przyjazne gesty i słychać standardowe pytania, jednak nie odczuwa się ciężkości i namolności charakterystycznej dla marokańskiej ulicy.

Kolejne długie godziny w autobusie zostały nagrodzone stopniowo pojawiającym się nierealnym pejzażem. Bajkowa sceneria Kapadocji materializowała się z każdym kilometrem, a jej epicentrum stanowi od setek lat wioska Göreme. Magii niepowtarzalnym i co ciekawe, zamieszkałym kominom z tufu wulkanicznego dodaje oświetlenie.

Marcin Michalski

Na co dzień pedagog specjalny - zajmuje się osobami z autyzmem. Praca do łatwych nie należy, więc czasem udaje się to tu to tam i snuje przemyślenia na temat odwiedzanych miejsc.

Komentarze: 3

Limes 22 listopada 2009 o 11:20

Mi „Derwisz” ciagle kojarzy sie z uczestnikiem powstania sudanskiego, ktore nam nasz drogi Sienkiewicz przedstawil jako wojne dzikusow przeciwko swiatlym Anglikom.

Odpowiedz

kameleon 24 grudnia 2009 o 11:38

a w ogole to jak jest z kebabami (tudziez kebapami:)) w turcji? jak sie maja do tych sprzedawanych w polsce?

Odpowiedz

Aborygen 25 grudnia 2009 o 17:52

Z tymi kebabami to nie taka prosta sprawa… Bo określenie tej potrawy obejmuje ponad dwadzieścia ich odmian i nie jest tak naprawdę jednoznaczne. I tak w Turcji innym daniem jest ıskender kebab, innym adana kebab (nazwy od miast pochodzenia) a jeszcze innym szisz kebab :)

Inaczej jest też w innych krajach bo np. w Iraku „nasz” kebab nazywany jest po prostu gas… a prawdziwym kebabem jest dla nich coś na kształt naszych szaszłyków czyli turecki szisz kebab… podobnie w Armenii, Izraelu czy Iranie.

Nie ma jak kebab i świeży ayran na zapitkę :) Polecam

Odpowiedz