Sto osiemdziesiąt dni w drodze. Tylko, i aż, sto osiemdziesiąt dni. Dwanaście odwiedzonych krajów i dziewiętnaście lotnisk. Blisko trzydzieści siedem tysięcy kilometrów pokonanych piętnastoma samolotami, osiem i pół tysiąca przemierzonych lądem i około ośmiuset dwudziestu wodą. Jedna złamana noga, dwie dziury w oponie i jeden spadający z dachu wąż. A do tego trzynaście tysięcy przeczytanych stron z trzydziestu trzech zabranych na podróż książek, siedemdziesiąt jeden wpisów na blogu, sześć napisanych artykułów i ponad osiem tysięcy zdjęć.

I to co najważniejsze: dziesiątki niezwykłych ludzi spotkanych w drodze, setki uśmiechów, tony pozytywnej energii i miliony wrażeń.

A zaczęło się niewinnie

– Czemu my musimy się już zbierać, a Zbynek może jeszcze zostać? – spytała Anka, gdy po trzech tygodniach wędrowania po Iranie przyszło nam zbierać się do powrotu.

No właśnie, dlaczego…? – odpowiedzi na pytanie szukaliśmy jeszcze przez dobry rok. I nie znaleźliśmy.

Postanowiliśmy więc sprawdzić co się stanie, gdy na pół roku wypiszemy się z dotychczasowego życia. Zobaczyć czy potrafimy jeszcze nigdzie się nie spieszyć, nie planować… Cieszyć się chwilą, zatrzymywać w miejscach, które nam się spodobają i nie stresować tym, że kończy nam się urlop. Kupiliśmy bilety w jedną stronę i wyruszyliśmy. Z namiotem, mapą i plecakiem, ale bez wyraźnego planu.

Kraina Kadzidła

Na półwysep arabski, który miał być pierwszym przystankiem w drodze do Azji właściwej przyjechaliśmy z namiotem. Szybko jednak okazało się, że niespecjalnie się nam przyda. W Dubaju nasza pomarańczowa dwójeczka śmiesznie wyglądałaby pomiędzy ogromnymi wieżowcami, a w Omanie…

W Omanie zdecydowaliśmy się na wynajęcie samochodu. Dzięki niemu nie byliśmy ograniczeni lokalną komunikacją, która na długich trasach np. z Muscatu do Salalah działa bez zarzutu, jednak na wioskach w okolicy Salalah praktycznie nie funkcjonuje. A przynajmniej przez blisko dwa tygodnie włóczenia się po okolicznych zakamarkach, wioskach, miastach i miasteczkach nie zauważyliśmy niczego co mogło by przypominać transport zorganizowany.

Samochód dał nam też niezależność. Najmniejsze auto z dostępnych było na tyle duże, że wieczorami nie chciało nam się już rozkładać namiotu. Spaliśmy w środku. Wyszukiwaliśmy spokojne miejsce, które doskonale nadawało się na nocleg. Gdy szykowaliśmy się do snu okazywało się, że miejsce wcale nie jest tak odludne, jak nam się wydawało. Pojawiał się samochód. Najpierw jeden. Robił kółko i odjeżdżał. Po chwili następny i kolejne.

Oman. Tam, gdzie pustynia spotyka morze – zdjęcia Ani Błażejewskiej

Po kilku nocach przyzwyczailiśmy się, że Omańczycy na spacer wybierają się samochodem. Podjeżdżają na plażę, ustawiają się przodem do morza i podziwiają zachód słońca. Często nie wysiadając z auta. Podobnie robi się w Omanie zakupy. Kierowcy w nowoczesnych, klimatyzowanych autach, koniecznie z przyciemnianymi szybami, zatrzymują się bezpośrednio przed wejściem do sklepu lub restauracji i przez uchylone okno składają zamówienie. Samochód jest w Omanie drugim domem, a sprzyjają temu ceny paliw, które są bezwstydnie niskie. Zazwyczaj więcej płaciliśmy za obiad dla dwóch osób w taniej knajpce niż za tankowanie do pełna. A obiad wcale nie był też przesadnie drogi…

Sympatycznie wspominamy pobyt w Krainie Kadzidła tym bardziej, że po raz kolejny udało nam się zobaczyć miejsca, które za chwilę znikną. Bo Oman otwiera się na turystykę masową. Piękne i puste plaże w Salalah, wkrótce opanowane będą przez turystów z grubymi portfelami. Dbając o ich komfort władze postanowiły zburzyć całą nadmorską wioskę i przygotować grunt pod budowę luksusowych hoteli…

A jeśli chodzi o ludzi? To tak, są otwarci, pomocni i przyjacielscy. Jednak całe wieki dzielą ich od niesamowitych Irańczyków. A najciekawiej wspominamy nie spotkania z Omańczykami, chociaż też sympatyczne, tylko z rodziną pracujących w Omanie Jordańczyków.

Prawdziwa Azja

Oman czy Emiraty były dla nas kierunkami przewidywalnymi. Po wielu podróżach na Bliski Wschód wiedzieliśmy czego mniej więcej możemy się spodziewać. Przynajmniej teoretycznie. Natomiast następne kraje stanowiły dla nas kompletną niespodziankę.

Na przykład taka Malezja.

– Znowu jedziecie do dziwnych krajów, biednych, rozwijających się… – przypomniałem sobie te słowa, gdy zadzierałem głowę wysoko próbując dostrzec szczyty drapaczy chmur w Kuala Lumpur i zafascynowany oglądałem kolejkę naziemną rodem z filmów science fiction. Chyba jednak nie przyjechałem na prowincję, a z głębokiej prowincji…

Z jedzeniem też początkowo nie było tak różowo jak zapewniali wszyscy, którzy swoje pierwsze kroki w Azji mieli już za sobą.

– Będziecie mieli doskonałe jedzenie i jaki wybór – powtarzali.

No właśnie, ten wybór. Jak do diabła zdecydować się na coś, gdy dookoła stragan za straganem. Gdy w chińskiej restauracji karta przypomina niemal książkę telefoniczną, a nazwy potraw spisane są często tylko jakimiś dziwnymi znaczkami i zupełnie nic nam nie mówią?

Gdy po dobrych czterech godzinach poszukiwania odpowiedniego lokalu byliśmy już tak głodni, że zjedlibyśmy nawet pieczonego szczura, postanowiliśmy zdać się na łut szczęścia. Zupa wydała nam się bezpiecznym daniem jak na pierwszy posiłek w Azji i na zdjęciu wyglądała nieźle.

Gdy dostałem swoją miseczkę i dwie pałeczki, miałem ochotę zastrzelić kelnera. To niehumanitarne, tak się znęcać nad głodnymi…

Na szczęście dalej było już tylko lepiej. Szczególnie na okolicznych wyspach takich jak Penang, czy Pangkor. Szczególnie podobało nam się w miejscach, w których w okolicy były trzy lokalne knajpki na krzyż, a w każdej po kilka potraw. I nawet nie przeszkadzało nam to, że gdy wydawało nam się, że zamówiliśmy makaron, dostawaliśmy ryż.

Niebezpieczeństwa

Przed wyruszeniem w podróż do Azji obawialiśmy się malarii i innych chorób tropikalnych, spadających samolotów, katastrof naturalnych czy terrorystów. Jednak po dwóch miesiącach podróży okazało się, że zagrożenie tkwi gdzie indziej. W azjatyckich ulicach. Zatłoczonych, nierównych i dziurawych jak najlepszy ser szwajcarski.

Chwila nieuwagi podczas wieczornej wędrówki po Georgetown zakończyła się koniecznością odwiedzenia malezyjskiego szpitala. Serialowa Leśna Góra to przy nim uboga krewna. Gabinety rehabilitacyjne wyglądały tam jak najnowocześniejsza siłownia, a szpitalna stołówka przypominała niezłą restaurację. Niestety diagnoza lekarska była surowa. Podwójne złamanie, na szczęście bez przemieszczeń. I tak przez następnych sześć tygodni, w podróży miały nam towarzyszyć kule i bucik usztywniający Anki.

Filipiny – witamy w raju

I może dzięki temu udało nam się odkryć kilka magicznych miejsc na Filipinach. Przed wyjazdem obiecaliśmy sobie, że w tej podróży przestaniemy gonić. Spróbujemy zwolnić, wyciszyć się i zaszyć się w jakimś urokliwym miejscu, by poukładać sobie plan na życie po powrocie.

Tak trafiliśmy do zatoki Sulu Sunset. Praktycznie jedyną możliwością dotarcia do resortu była podróż tradycyjną łodzią Paraw. Resortu… To zdecydowanie zbyt dużo powiedziane. Kompleks składał się z może dziesięciu skromnych, bambusowych domków, za to usytuowanych niemal wprost na przepięknej plaży. Tak to ja mogę pracować. Chociaż i słowo pracować jest tutaj sporym nadużyciem bo internet pojawiał się kiedy chciał i na jak długo chciał. Pozostawało wiszenie w hamaku, nurkowanie, wędrówki (kto mógł ten mógł ;-) po okolicy i drinki z palemką zapijane sokiem ze świeżo zerwanego kokosa. Nie sądziłem wcześniej, że aż tak wyczerpujące może być to podróżowanie ;-)

Niezwykli ludzie

Tak, wyjątkowo pięknych i nieskażonych jeszcze komercją oraz masową turystyką zakątków jest na Filipinach mnóstwo i jeszcze kilka z nich udało nam się odkryć. Jednak to wcale nie plaże były najfajniejsze, tylko ludzie. Na Filipinach uśmiechają się wszyscy. Do siebie i do nas, przyjezdnych. To chyba tutaj spotkaliśmy się z najcieplejszym przyjęciem w trakcie całej podróży, a optymizm mieszkańców w połączeniu ze słońcem, naładował nas potężną dawką pozytywnej energii.

Filipińczycy, mimo że nie mają łatwego życia, cieszą się z tego co mają. I zawsze mają czas na to, żeby zatrzymać się, porozmawiać lub pomóc. Na jednym z dworców, gdy nieco zdezorientowani zastanawialiśmy się jak z dwoma plecakami i „robocopem” o kulach, w plastikowym bucie w miarę logicznie dojechać do centrum i znaleźć zarezerwowany hotel, sprzed nosa natrętnych kierowców tuktuków wyrwała nas Filipinka.

– Chodźcie, podrzucę was tam, gdzie chcecie.

Podrzucenie skończyło się objazdem miasta i wspólnym obiadem.

Innym razem z opresji wybawiła nas Nicole. Na pożyczonym skuterku odkrywaliśmy właśnie Siquijor, niewielką wysepkę z pięknymi rafami dookoła niej, gdy na jednym z zakrętów złapaliśmy gumę. Zdarza się, tylko co z tym fantem począć stojąc pośrodku niczego? Czasami wystarczy się uśmiechnąć, zagadać i na Filipinach pewne rzeczy dzieją się dalej same.

Okazało się, że drewniana budka jest sklepikiem, a z kilometr dalej jest zakład. Zanim się zorientowaliśmy koło zostało zdjęte i pojechało gdzieś w dal z jednym z członków rodziny, a przynajmniej taką mieliśmy nadzieję. A my w cieniu werandy oddaliśmy się rozmowie i dwie godziny później pojechaliśmy dalej, z naprawioną oponą.

Podobnych przykładów było dużo, dużo więcej…

Indonezyjskie zwierzaki

Podczas gdy Filipiny kojarzyć nam się będą głównie z ludźmi, tak Indonezję zapamiętaliśmy ze spotkań z przedstawicielami miejscowej fauny.

Podczas pobytu w Malezji czy na Filipinach mieliśmy okazję obcować z małpami, ogromnymi motylami, tarsierami – najmniejszymi naczelnymi czy kilkumetrowymi jaszczurami, jednak to podczas pobytu na Lomboku, Bali czy Gili Meno, liczba „ciekawych” spotkań wzrosła znacząco.

Na jednej z indonezyjskich wysp chciał się zaprzyjaźnić z nami miejscowy wąż. Sfrunął z wyłożonego trzciną daszku naszej chatki wprost na ramię Anki. Nie wiem kto był bardziej zaskoczony spotkaniem, ale żadna ze stron nie była zainteresowana podtrzymywaniem znajomości.

– Węże macie w cenie pobytu – zażartowałem przy śniadaniu.

– Aaaa, jak był zielony to nie ma się czego obawiać – opowiadał ze szczegółami Jaya, jeden z naszych tutejszych znajomych. – Potrafią czasami ugryźć ale nie są groźne – dokończył, uatrakcyjniając swoją opowieść kłapiąc dłonią udającą paszczę gryzącego węża.

Kilka dni później, gdy wędrując po polach ryżowych na Bali oglądaliśmy pozostałości kolejnego, tym razem rozjechanego stwora, zatrzymał się przy nas mieszkaniec pobliskiego miasteczka.

– Czarny – zacmokał ze znawstwem – nie ma się czego bać. Czarne nie są niebezpieczne ale te zielone to co innego…

Od tamtej pory profilaktycznie staraliśmy się omijać wszystkie, bez względu na kolor.

Jaszczury przebiegające pod nogami, które na jednej z wysepek nazywano waranami z Gili Meno, po kilku spotkaniach przestały już robić na nas takie wrażenie jak za pierwszym razem, natomiast pająki wielkości ludzkiej głowy, wiszące tuż obok ścieżek, którymi codziennie spacerowaliśmy i owszem.

Podobnie jak żółw, z którym miałem okazję nurkować na pobliskiej rafie. Gdy ponad metrowe cielsko pojawiło się nagle przy mojej głowie, myślałem, że to już moje ostatnie chwile. Serce zaczęło łomotać mi tak, że odpoczywający na plaży zastanawiali się pewnie czy to bombowiec, czy trzęsienie ziemi. A żółw dostojnie popływał chwilę wraz ze mną, po czym zniknął w głębinach.

Spokojnie, to nie wyścigi

Wietnam, Kambodża, Tajlandia, Laos, Sri Lanka, Chiny… Lista pomysłów na drogę powrotną rosła z każdą chwilą. Tylko po co? Żeby „zaliczyć” i powiedzieć, że się było? Jasne, że można się później „chwalić”, że przemierzyło się trzydzieści państw w cztery tygodnie. Tylko po co? Po to wybraliśmy się na pół roku, żeby nigdzie się nie spieszyć. Żeby usiąść na kawie, poobserwować życie mieszkańców i poczuć klimat odwiedzonego miejsca. Żeby mieć czas na pogadanie z miejscowymi i nie musieć po kilku dniach uciekać z tych miejsc, które nas szczególnie zauroczą.

Dlatego będąc w Bangkoku nie ruszyliśmy na zwiedzanie świątyń, tylko oddaliśmy się zabawie i wraz z miejscowymi obchodziliśmy nadejście tajskiego Nowego Roku. W Laosie zaszyliśmy się w Luang Prabang i wracaliśmy niespiesznie, przez dwa dni żeglugi lokalną łodzią podziwialiśmy niewielkie wioseczki schowane w dżungli po obu brzegach Mekongu. W Armenii sprawdziliśmy jak działa autostop, a Gruzję odwiedziliśmy ponownie ze względu na kuchnię i internetowych znajomych, których mogliśmy wreszcie poznać na żywo…

Koniec, który jest początkiem

Do domu wróciliśmy w lipcu. Po ponad stu osiemdziesięciu dniach spędzonych w drodze. Przed wyruszeniem, pół roku wycięte z życiorysu wydawało nam się czymś niewyobrażalnym. Zastanawialiśmy się długo nad wyjazdem, czy to dobry pomysł i co zastaniemy po powrocie.

Świat się nie zawalił. Sześć miesięcy spędzonych w podróży minęło niepostrzeżenie, a my do dziś zastanawiamy się czemu tak późno zdecydowaliśmy się na ten krok.

Po tej podróży wiemy, że możemy wszystko. Wierzymy, że nie ma rzeczy, których nie da się zrealizować jeśli się bardzo chce. Wiemy też, że nie wrócimy do życia jakie prowadziliśmy przed wyjazdem. Wróciliśmy inni, wróciliśmy „zepsuci”. Z głowami pełnymi kolejnych planów i pomysłów. Co przyniesie przyszłość? Które z nich uda się zrealizować? Czas pokaże…

PS. W Polsce wytrzymaliśmy osiem miesięcy i wracamy na szlak. Przedreptać Świat – Pełzająca Emigracja to nowa przygoda, która właśnie się rozpoczyna…

Krzysztof Tuz

Żagle, wędrówki i podróże, więcej mógłby nie robić nic :) W tym celu chciałby wygrać w lotto co jest trudne jak się nie gra. Prowadzi więc biuro podróży Masz Wakacje, a w wolnych chwilach pływa na łodziach polinezyjskich, aktualizuje bloga Wakacje i Podróże i podróżuje. Gdzie i ile się da.

Komentarze: Bądź pierwsza/y