Podążając w głąb Syberii, chcieliśmy zobaczyć, jak wygląda świat, z którego wyrwali się do wolności łagiernicy, bohaterowie książki „Długi marsz” Sławomira Rawicza. Podczas pierwszego etapu wyprawy Long Walk Plus Expedition planowaliśmy poruszać się „na stopa” rzeką Leną. Szybko okazało się, że nie doceniliśmy Syberii.

Uciekinierzy z rosyjskich łagrów wiedzieli, że bolszewiccy włodarze Syberii na pewno nie dadzą im szansy na powrót do ojczyzny. Wyroki opiewały na dziesięć, piętnaście, a nawet dwadzieścia pięć lat pracy przymusowej. W bezwzględnej łagrowej rzeczywistości mało kto doczekiwał końca odsiadki. Celem nie była przecież resocjalizacja, a maksymalne wykorzystanie osadzonych tu ludzi na potrzeby gospodarki ZSRR.

Pokryty lodową krą brzeg Leny przy wiosce Sinsk. (Fot. Long Walk Plus Expedition)

Pokryty lodową krą brzeg Leny przy wiosce Sinsk. (Fot. Long Walk Plus Expedition)

Spotkanie z gościnnymi Jakutami we wsi Bulgunnyakhtakh. (Fot. Long Walk Plus Expedition)

Spotkanie z gościnnymi Jakutami we wsi Bulgunnyakhtakh. (Fot. Long Walk Plus Expedition)

Długa i niezwykle sroga zima, brak jakichkolwiek dróg, wokół setki kilometrów gęstej tajgi. Pomimo że warunki terenowe i pogodowe w tej części świata nie sprzyjały uciekinierom, podejmowano próby ucieczek. Ile było udanych? Ilu więzionym udało się zbiec z nieludzkiej ziemi? Tego prawdopodobnie nie dowiemy się nigdy. Wszystkich jednak łączyła ta sama niezłomna wola walki i wydostania się nie tylko z łagru, ale z całego ZSRR, które stało się największym więzieniem w historii cywilizacji.

Z ponurym uśmiechem przypominamy sobie fragment Imperium Ryszarda Kapuścińskiego. Ten wybitny reportażysta w jednym akapicie ujął istotę Rosji Sowieckiej – w kilku zdaniach opisał to, do czego naukowcy i analitycy dochodzili przez labirynt skomplikowanych teorii i opasłych tomiszczy:

[…] można przyjąć, że znaczna część radzieckiej metalurgii to przemysł wytwarzający drut kolczasty. Bo przecież rzecz nie kończy się na drutowaniu granic! Ileż tysięcy kilometrów drutu zużyto na ogrodzenie archipelagu GUŁAG? Owych setek obozów, punktów etapowych i więzień rozrzuconych na terenie całego Imperium! […] A drutowanie koszar? A wszelkich magazynów? […] Łatwo też wyobrazić sobie telefony z Moskwy do swoich podwładnych w terenie, telefony nacechowane stałą i czujną troską wyrażającą się pytaniem: – Czy aby tam wszyscy jesteście rzeczywiście dobrze zadrutowani? I oto ludzie, zamiast budować sobie domy i szpitale, […] latami zajęci byli (na szczęście – nie wszyscy) drutowaniem wewnętrznym i zewnętrznym, lokalnym i ogólnopaństwowym swojego Imperium.

A wyjść zza tych drutów nie było łatwo. Tylko najodważniejsi próbowali, a tylko najtwardszym się udawało. Nie sposób wyrazić, jak ciężka musiała być wielotygodniowa przeprawa przez kraj Sacha. Nawet plastyczne opisy zawarte w „Długim marszu” nie do końca oddają koszmar tej podróży.

Uciekinierzy mieli do pokonania setki kilometrów. Tempo marszu spowalniały głębokie doliny, stromo nachylone stoki i rwące potoki. Poruszali się zimą przy pięćdziesięciostopniowym mrozie, bez ciepłych ubrań, map i kompasu. W obawie przed schwytaniem nie rozpalali ognisk. Przez wiele tygodni żywili się wyłącznie sucharami. Przy tak wielkim wysiłku fizycznym uczucie głodu musiało być paraliżujące, a psychika wystawiona na najcięższą próbę.

Ucieczka przez Jakucję możliwa jest w zasadzie tylko zimą, kiedy rzeki, bagna i rozlewiska skute są lodem. Paradoksalnie w tych warunkach dobrodziejstwem może okazać się gruba pokrywa śnieżna, która jest doskonałym izolatorem ciepła. Wykopana w białym puchu jama pozwala przetrwać nawet w skrajnie niskich temperaturach. To nie śnieg czy lód są dla człowieka najbardziej niebezpieczne, ale porywisty, mroźny wiatr, który błyskawicznie wychładza organizm i może doprowadzić do śmierci.

Pierwszym większym miastem na naszej drodze był Olekminsk. Dzieliło nas od niego jakieś 600 kilometrów. (Fot. Long Walk Plus Expedition)

Pierwszym większym miastem na naszej drodze był Olekminsk. Dzieliło nas od niego jakieś 600 kilometrów. (Fot. Tomasz Grzywaczewski)

Podążając w głąb Syberii, chcieliśmy zobaczyć, jak wygląda świat, z którego wyrwali się do wolności łagiernicy. Podczas pierwszego etapu podróży planowaliśmy poruszać się motorówkami, statkami bądź barkami transportowymi, które przepływają przez rzekę Lenę, od Ust-Kutu na południu aż po jej ujście do Morza Łaptiewów, daleko za kołem podbiegunowym.

Pierwszym większym miastem na naszej drodze był Olekminsk, od którego dzieliło nas, bagatela, 600 kilometrów dziewiczej tajgi. Z wojskowej sztabówki wynikało, że wzdłuż Leny co kilkadziesiąt kilometrów powinny znajdować się niewielkie wioski. Plan teoretycznie wydawał się dziecinnie prosty: łapiemy „na stopa” malutkie motorówki, płyniemy od drewni do drewni (to rosyjskie określenie wsi) i w przeciągu kilkunastu dni docieramy do Olekminska. Jednak już wkrótce okazało się, że nie doceniliśmy Syberii.

Bulgunnyakhtakh, Elanka, Sinsk – kolejne wioski zmieniały się niczym w kalejdoskopie. Dzień pod dniu, lawirując między spiętrzonymi krami, przybliżaliśmy się do Olekminska – pierwszego miasta na południowy zachód od Jakucka. Był koniec maja i właśnie rozpoczynało się krótkie, lecz intensywne syberyjskie lato. Przez tych kilka miesięcy, do końca września, przyroda musi maksymalnie wykorzystać życiodajne ciepło i przygotować się do zabójczo mroźnej zimy.

Tutaj, na dalekiej północy, wszystko jest nienaturalnie wyolbrzymione. Umiar jest domeną Europy. Syberia zaś to kraina skrajności, jej mieszkańcy mawiają: „40 kilometrów to nie odległość, minus 40 stopni to nie mróz, a 40 procent to nie wódka”. Odległości mierzy się w tysiącach kilometrów, rzeki mają szerokość jezior, zimą mrozy sięgają kilkudziesięciu stopni, a latem termometry wskazują nawet 35 stopni powyżej zera.

Desant do wioski Edej okazał się bardzo emocjonujący... (Fot. Long Walk Plus Expedition)

Desant do wioski Edej okazał się bardzo emocjonujący… (Fot. Long Walk Plus Expedition)

Wczesnym popołudniem małą motorówką dopłynęliśmy do Edeju – niewielkiej osady położonej na wysokiej skarpie górującej nad majestatyczną Leną. W maju, kiedy po rzece dryfują bryły lodowe wielkości samochodu osobowego, rejsy małymi łodziami to najwyższej trudności slalom i przeżycie, które na długo pozostaje w pamięci. Wysoka fala i silny prąd rzucały naszą łupinką we wszystkie strony. W końcu dobiliśmy do brzegu.

Desant okazał się bardzo emocjonujący za sprawą brył lodowych, które spiętrzyły się przy samym brzegu na wysokość 10 metrów. Energicznie wyskoczyliśmy na goły lód. Jeden z plecaków podczas wyrzucania z motorówki wpadł do wody. Na szczęście udało się go w porę wyciągnąć. Przez kolejną godzinę mozolnie wspinaliśmy się po stromych, lodowych bryłach, szukając bezpiecznego przejścia na ląd.

W końcu osiągnęliśmy szczyt stromego klifu i prowadzeni przez jakuckich przyjaciół trafiliśmy do kolejnej wioski na naszym rzecznym szlaku. Okazało się, że jest dosłownie odcięta od świata, bo gigantyczny zator lodowy zablokował wejście do portu – jedynej bramy łączącej Edej z cywilizacją. I tak mieliśmy dużo szczęścia, że w ogóle udało nam się tutaj dostać.

Ku naszemu zdumieniu zostaliśmy ugoszczeni przez potomków Polaków zesłanych tutaj w XIX wieku. Ostre, azjatyckie rysy twarzy naszych gospodarzy nie wskazywały raczej na to, że gdzieś w ich drzewie genealogicznym są polsko brzmiące nazwiska. A jednak! Uśmiech rozpromienił twarz pani domu, kiedy usłyszała słowo „Polska” – wszak to ojczyzna jej przodków.

Pokrywające Lenę lodowe bryły znikały w mgnieniu oka. Przed snem widzieliśmy jeszcze lodowe pola, ale rankiem – w promieniach słońca – iskrzyły się już błękitne fale. Mieliśmy nadzieję, że już niedługo zdołamy zaokrętować się na jakiejś większej jednostce, która zawiezie nas w dół rzeki do Ust-Kutu, miasta leżącego na linii Magistrali Bajkalsko-Amurskiej, nieopodal północnego skraju jeziora Bajkał, gdzie planowaliśmy rozpocząć pieszy etap naszej ekspedycji.

Kolejna wioska, kolejne negocjacje i ponownie siedzieliśmy w malutkiej motorówce. Byliśmy już w połowie drogi do Olekminska. Omiatani zimnym wiatrem rozprawialiśmy o naszych planach na najbliższe tygodnie, wiedząc jednocześnie, że nasza rozmowa nie ma najmniejszego sensu. Przecież tutaj nie można niczego rozsądnie zaplanować.

Tak naprawdę byliśmy uzależnieni od pogody i życzliwości innych ludzi. To one nadawały tempo naszej podróży, a my musieliśmy się dostosować. Wylądowaliśmy w kolejnej nadrzecznej osadzie.

Tomasz Grzywaczewski

Podróżnik i reporter. W 2010 r. zainspirowany książką Długi marsz i historią Witolda Glińskiego współorganizował Long Walk Plus Expedition. Autor książek Przez Dziki Wschód, Długi marsz do wolności i Życie i śmierć na Drodze Umarłych, współautor filmu Długi marsz 70 lat później. Hobbistycznie zajmuje się prawem międzynarodowym publicznym i stosunkami międzynarodowymi jako doktorant na Uniwersytecie Łódzkim.

Komentarze: Bądź pierwsza/y