Los Limones to wyspa otoczona dwoma rzekami i Pacyfikiem. I hektarami lasów pływowych, czyli drzew i krzewów rosnących praktycznie w morzu. Dopływamy do molo. Jest czas odpływu, więc z trudem wspinamy się po stromej drabinie. Podobnie jak w San Lorenzo, tutaj też molo jest najważniejszym punktem rozrywkowo – społecznym miasteczka.

Jego przedłużeniem jest jedyny w mieście plac o powierzchni dwudziestu metrów kwadratowych. A na nim, w niewielkiej kapliczce udekorowanej sztucznymi kwiatami, św. Martin od rana przyjmuje wizyty mniejszych Martinów. Po przeciwległej stronie placu ustawiono niewielką scenę, na której za kilka godzin rozpoczną się koncerty i karaoke. Przez megafon mężczyzna w średnim w wieku z zapałem zachęca do zakupienia losów na loterię. Tylko dziś św. Martin pomoże ci wygrać krzyczy, mimo że na placu praktycznie nikogo nie ma. Siedzących na ławkach są razem ze mną trzy osoby, a przechodnie pojawiają się tylko wtedy gdy przypływa łódź, czyli co kilkanaście minut.

Na placu jest też jedyny w mieście hotel ¨Martin¨, który jak jego odpowiednik ¨Carlos¨ w San Lorenzo dawno zapominał, co to znaczy ugaszczać turystów. Recepcjonista wyrwany z zapatrzenia w telewizor odpowiada, że pokój kosztuje siedem dolarów za noc. W pokoju jest łóżko, mata która chroni przed komarami i telewizor na nudę. W Limones innych usług nie ma, nie ma restauracji ani baru. Wracam na molo, bo tutaj gromadzą się mieszkańcy żeby grać w karty, pić piwo i dyskutować o polityce. Wydają się nie zauważać, ze molo jest w dramatycznym stanie i że odpłynie w kawałkach wraz z większą falą.

Wyspa jest mała, mieszkańców prawie sześć tysięcy. Nie ma miejsca na wysypiska śmieci. Wszystkie worki i siatki foliowe z odpadami gromadzą przy molo, skąd trzy razy w tygodniu zabierane są do Borbonu, gdzie się je pali . Duża część jednak zostaje pominięta i zaśmieca okolice.

Większość drewnianych domów zbudowana jest na wysokich palach, które chronią przed wysokimi pływami, a gdy morze opada przestrzeń pod domem służy jako garaż dla łodzi. Łódź to cenny i niezastąpiony środek komunikacji. Obok molo znajduje się nawet stacja benzynowa, by zatankować silniki w razie potrzeby.
Na molo poznaję Vincenta. Urodził się na innej, mniejszej wyspie, ale mieszka w Limones od 40 lat.

– Tutaj masz do wyboru cztery zawody: nauczyciel, urzędnik, rybak albo możesz zająć się kontrabandą, wożąc nielegalnie gaz i benzynę do Kolumbii. Jeśli decydujesz się na dwa ostatnie zawody, zarabiasz dobrze, ale to ciężka praca. Nauczyciel i urzędnik maja stabilną pensję i lekkie życie, ale sfrustrowane brakiem perspektyw. Taka praca u podstaw – mówi Vincent.

Przerywa rozmowę, żeby przywitać się ze szwagrem, który przypłynął z workami pełnymi warzyw. Na wyspie nie ma rolnictwa, więc wszystkie produkty trzeba przywozić z lądowej części gminy. To sprawia, ze ich ceny dramatycznie rosną. Los Limones jest chyba jedynym miejscem na świecie, gdzie kilogram homarów jest w cenie kilograma pomidorów, a kraby są bez porównania tańsze niż kurczaki.

– Na wyspie boimy się dwóch rzeczy – wraca do rozmowy Vincent – wody i ognia. Mała wyspa ciągle narażona jest na powodzie i tsunami.

Brak jakiegokolwiek przeszkolenia i systemu informującego sprawia, że ludzie nie wiedzą kiedy należy ewakuować wyspę w przypadku nadejścia dużej fali. Ale podobnie jak wody, obawiają się ognia – sześćdziesiąt procent domów na wyspie zbudowane jest z drewna. W przypadku braku prądu ludzie używają świec do oświetlenia domów. Małe pożary pojawiają się w każdym miesiącu. Profesjonalnej straży pożarnej nie ma, a pożary gasi dziesięciu wolontariuszy, którzy sami się przeszkolili. Mają jedną pompę przeciwpożarową, którą muszą nieść do morza i łączyć wężami. Ciśnienie w pompie jest tak słabe, że gdy pożar jest w odległości większej niż sto metrów, przestaje się sprawdzać i ogień gaszą miskami wody.

– Boimy się, ze Los Limones pewnego dnia po prostu zniknie, tylko nie wiemy czy pod wodą, czy pod płomieniami ognia.

Hotel Mauricio

Los Limones. W jedynym hotelu w miasteczku noc kosztuje 7$. W pokoju masz materac, mate na komary i telewizor na nudę. (Fot. Aleksandra Łuksza)

Ale dziś mieszkańcy nie będą się przejmować. Dziś jest święto, przypłynie dużo gości, będzie wesoło. I św. Martin czuwa.

Krewetki atakują

Na koniec spotkania Vincent powiedział, że zna człowieka, który za kilka dolarów zabierze mnie łodzią na rejs po kanałach lasów pływowych, które otaczają wszystkie wyspy gminy. Miałam być o dziewiątej rano na molo. Nawet nie zapytałam jak odnajdę tego człowieka, bo wiedziałam, że to on odnajdzie mnie. Byłam jedyną białą na wyspie i jedynym gościem szesnastopokojowego hotelu Martin. Gdy weszłam na molo Claudio już na mnie czekał. Powołał się na Vincenta i wskazał łódkę.

 – Podobają ci się ¨los manlares¨? Przytakuję, bo faktycznie zachwycają te najdziwniejsze lasy, jakie do tej pory widziałam.

Po hiszpańsku – los manglares, po polsku – lasy pływowe, manglarowe czy namorzyny. Niezależnie od nazwy jest to ekosystem, który spotkać można jedynie w strefie międzyzwrotnikowej. Generalnie rzecz ujmując są to drzewa i krzewy, które przez tysiące lat wykształciły zdolność do życia w morskich płyciznach osłoniętych rafami, lagunami czy ujściami rzek. Kiedy morze jest wysokie, wyglądają jak normalne drzewa w trakcie powodzi – widać tylko gałęzie. Przy odpływach odsłaniają swoje konary i widać że korzeniami ledwo dotykają ziemi. Wyglądają jak latające drzewa, ale w rzeczywistości siedzą na splątanych korzeniach i pędach roślin.

Podpływamy bliżej i Claudio wskazuje liczne gniazda i zwierzęta. Dzięki splątanym korzeniom, namorzyny ograniczają falowanie i na swój dom wybierają je tysiące owadów, ryb, płazów i ptaków, m. in. kraby, krewetki i małże.

Garaż dla łodzi przy domu w Los Limones

W Los Limones większość drewnianych domów zbudowana jest na wysokich palach, które chronią przed wysokimi pływami, a gdy morze opada przestrzeń pod domem służy jako garaż dla łodzi. (Fot. Aleksandra Łuksza)

Na tych terenach już 3000 lat p.n.e. wykształciła się pierwsza kultura Ekwadoru – kultura Tolita i Valdivia, i na długo przez przybyciem Inków przystosowała się do życia w trudnych warunkach lasów namorzynowych, zajmując się głównie zbieractwem małż, krabów i rybołóstwem. W tradycji mieszkańców, małże zbierają tylko kobiety – concheras (conca – z hiszp. małża). Na kraby polują meżczyźni – cangrjeros (cangrejo – krab). Od setek lat zawody te były bardzo szanowane, bo wymagały znajomości terenu i zaradności, gdyż odbywało się to bez użycia jakichkolwiek narzędzi i tym samym nie naruszało ekosystemu. Lasy wycinano tylko na potrzeby budowania domów z drewna odpornego na pleśnie i gnicie.

Claudio jest cangrejero, czyli zbieraczem krabów i zna te morsko – leśne labirynty jak nikt inny. Jego żona to conchera.

– Musimy dbać o nasze lasy, bo one dbają o nas. Działają jak falochrony i hamują tsunami. Konary przeciwdziałają erozji i nadmiernemu zasoleniu pól. Tam, gdzie wycięto dużo lasów, wsie zalewane są co roku aż po dachy, a ziemia jest tak słona, ze nie można nic uprawiać.

Niestety ostatnimi czasy przybywający z innych regionów przedsiębiorcy zaczęli doceniać tylko jeden gatunek żyjący w namorzynach: krewetki.

Ponad czterdzieści lat temu zaczęto wycinać na dużą skalę lasy namorzynowe, żeby budować stawy krewetkowe. Nic dziwnego, bo szacuje się że jest to jeden z bardziej rentownych biznesów i z każdych zainwestowanych czterdziestu dolarów w krótkim czasie ma się dziesięć razy więcej. Masowa produkcja krewetek wymaga takiego zasolenia i nawożenia, że po trzech, czterech latach ziemia i woda w basenach podlega erozji tak, że nie chce tam nic rosnąć – łącznie z krewetkami. Jeśli chce się kontynuować biznes trzeba budować kolejne baseny. Wyciąć las i wpuścić litry chemikaliów które zabijają wszystko, co może być konkurencja dla krewetek. Następnie przywozi się od pięciu do pięćdziesięciu tysięcy larw na jeden hektar i codziennie karmi się je antybiotykami i nawozami. Po kilku latach gleba basenu jest tak zasolona, ze nie nadaje się do hodowli.

Las manglarowy w trakcie odpływu

W trakcie odpływów, widać korzenie lasów manglarowych. (Fot. Aleksandra Łuksza)

– Ścieki z basenów wypuszczają do okolicznych wód i coraz mniej jest krabów, homarów i małż. Żyją tylko krewetki. I to jeden gatunek, bo inne też umierają. Zanieczyszczenia dostają się do wody, którą my pijemy i wszyscy mamy problemy z żołądkiem.

Powoli znikają tez tradycyjne zawody, bo cangrejeros i concheras mają coraz mniej terenów na zbieractwo. Firmy krewetkowe budują kolejne stawy i bronią ich otaczając się murami, które naruszają naturalne biegi rzek. Chcą chronić krewetki przed innymi gatunkami i swoje interesy przede wszystkim. Firmy płaciły okolicznym mężczyznom po kilka centów za każdą martwą iguanę, którą przynosili.

– Wcześniej wszystkim chętnym rozdali duże pale. Nam, zbieraczom, nie pozwalają podchodzić nawet na pięćdziesiąt metrów wokół stawów. Mają ludzi z bronią, którzy pilnują terenu. Duża cześć mojej rodziny wyjechała, bo lasy przestały dawać tyle krabów, by wystarczyło dla wszystkich zbieraczy.

Państwo stara się ograniczyć wycinkę lasów namorzynowych, wprowadzając restrykcje i licencje. San Lorenzo jest jednak zbyt daleko od stolicy by kontrolować przemysł krewetkowy. Ponad 90% stawów w gminie wybudowano nielegalnie.

Ekwadorskie krewetki jadą na stoły amerykańskie i hiszpańskie. Sprawiają, ze PKB kraju rośnie, ale zyski zostają w kieszeniach tylko kilkudziesięciu przedsiębiorców. Dla rodzimych mieszkańców San Lorenzo zostawia się strach przed powodziami, wodę zanieczyszczoną środkami chemicznymi i przymusową emigrację do innych regionów kraju.

………
 – Po co do San Lorenzo? – pyta Claudio.

Bo lubię, gdy historie prostych ludzi, bez dyplomu, ale z imponujacą wiedzą o siłach przyrody oczy mi otwierają. Lubię, gdy ktoś opowiada mi o swoim życiu, tak innym od mojego. Lubię, gdy walory krajobrazów i to co mnie ciekawi oceniam sama, a nie wyczytam w przewodniku. Bo lubię zejść ze szlaku…

Tekst Aleksandry Łukszy został wyróżniony w naszym konkursie Opowieści spoza utartego szlaku.

Aleksandra Luksza

Aleksandra Łuksza. Z pochodzenia Białostoczanka, z wykształcenia SGHowiec, z zamiłowania świata obywatel. Od 2010 roku w Ekwadorze, o którym pisze w blogu: www.polkanarowniku.blogspot.com

Komentarze: Bądź pierwsza/y