Ekipa filmowego projektu Transandino odwiedziła Indian Asháninka. W trakcie swej podróży po Peru udali się do dżungli w rejonie Salva Central.

Dzień 1

Trasę rozpoczynamy w Huancayo. Pierwszym przystankiem jest oddalone o dzień jazdy autobusem Satipo. Przedzieramy się przez Andy by dotrzeć na skraj dżungli Amazońskiej.

Po drodze widzimy jak zmienia się klimat. Sierra powoli zarasta tropikalną roślinnością, a stoki gór stają się bardziej strome. Rozległe krajobrazy przeradzają się w zielone wąwozy. Po kilku godzinach nie pozostaje już nic z suchego, górskiego krajobrazu. Wkraczamy do Selva Central. Zmieniają się rysy twarzy okolicznych mieszkańców i ich stroje. Przy drodze pojawia się coraz więcej stoisk z koszami granadilli, olbrzymich zielonych bananów, guanaban i ananasów.

Wieczorem docieramy do „bramy dżungli” – Satipo. Miasteczko jest gwarną mieszaniną przybyłych z selvy rdzennych mieszkańców oraz szukających szybkiego zarobku górali z okolicznych cordilleras. Można tutaj zrobić ostatnie zakupy i wypocząć przed wymagającą wyprawą do dżungli. Dla nas Satipo jest tylko punktem przesiadkowym.

 

Puerto Ocopa. Tutaj kończy się droga lądowa. (Fot. Joanna M. Chrzanowska)

Dzień 2

Rano wynajmujemy samochód, który zabiera nas do Puerto Ocopa. Tutaj kończy się droga lądowa. Dalej można już tylko podróżować łodzią. Te kursujące wzdłuż Río Perené i Río Tambo, wypływają gdy zbierze się odpowiednia liczba chętnych. Tropikalne rozleniwienie widoczne jest na każdym kroku. Ludzie poruszają się wolniej i są mniej rozmowni.

Będziemy płynąć siedem godzin w górę rzeki, do Betanii. Udajemy się do rdzennej wspólnoty ludu Asháninka. To obecnie najliczniejsze w Peru plemię indiańskie, żyjące w wioskach ciągnących się wzdłuż Río Tambo i na terenie Reserva Comunal Asháninka. Zazwyczaj turyści nie mają do nich wstępu. Nas jednak wprowadzi Marco, który od sześciu lat regularnie odwiedza wspólnotę i ma wymagane pozwolenie.

Wypływamy po kilku godzinach czekania w Puerto Ocopa. Po raz pierwszy od przyjazdu do Peru zaczynamy rozumieć co znaczy tropikalny klimat. Na szczęście, na łódce jest znacznie chłodniej.

Cywilizacja zaczyna zanikać. Co kilka kilometrów widzimy wykarczowany fragment plaży, przycumowaną łódkę i nagie, bawiące się dzieci, ale są to jedyne oznaki bytności człowieka.

Po drodze zatrzymujemy się na posiłek w Poyeni. W wiosce stacjonuje garnizon wojskowy z Limy. Przechodzą tędy szlaki przerzutu kokainy, kontrolowane przez kartele z Kolumbii i Wenezueli i rząd peruwiański chce za pomocą armii przywrócić spokój.

Po dokładnej kontroli możemy w końcu coś zjeść. Dziś podają kapibarę, największego na świecie gryzonia, dziko żyjącego w tej części dżungli. Nie pieści podniebienia, ale dobrze wypełnia żołądek na następne godziny drogi.

Późnym popołudniem docieramy do Betanii. Wioska położona jest 2 km od rzeki. Zamieszkuje ją ok. 450 osób i jest to największe skupisko ludu Asháninka. Betania powstała 30 lat temu w wyniku rządowego programu skupiania Indian w większych wspólnotach. Rząd wybudował tutaj nawet szkołę i świetlicę kulturalną. Po kilku latach przybyli emigranci z gór, a wraz z nimi generatory prądu, telewizory, paczkowana żywność, piwo i Coca Cola.

Betania będzie naszą bazą wypadową do dżungli. Póki co zostajemy u Mamy Luisy… (Fot. Joanna M. Chrzanowska)

Betania będzie naszą bazą wypadową do dżungli. Póki co zostajemy u Mamy Luisy, która przygotowuje nam smażoną jukę z ryżem i świeżą rybą.

Zwiedzanie wioski rozpoczynamy od sklepu, gdzie częstują nas masato, najpopularniejszym w amazońskiej dżungli napojem alkoholowym. To sfermentowany korzeń juki, przeżuwany przez bezzębne staruszki. Pity w większych ilościach zapewnia przyjemne doznania, jednak by tego doświadczyć potrzeba naprawdę odpornego żołądka. Smak masato można bowiem porównać do przeterminowanego kefiru z dodatkiem kropli żołądkowych.

Przybyliśmy w ciekawym momencie. Cała Ameryka Południowa, w tym poddawani coraz większej akulturacji Asháninka, obchodzi dziś wielkie święto – dzień ojca. Z tej okazji wspólnota przygotowała festyn. Odpalono generatory i włączono muzykę. Rozpoczęły się tańce i konkursy.

Finałem wieczoru jest Cortamonte, taniec wokół ścinanych drzew, na których zawieszone są balony z nagrodami. Gdy drzewo upadnie wszyscy rzucają się po fanty. Tradycja Cortamonte nie jest zwyczajem ludu Asháninka. Została zaszczepiona przez imigrantów z Huancayo.

Po zachodzie słońca nasilają się dźwięki dobiegające z buszu. Nasze niewprawione uszy nie doceniają jeszcze bogactwa tej muzyki. Słyszymy jednak wybijające się papugi, małpy i oblepiające moskitiery hordy krwiożerczych komarów.

Dzień 3

Wczesnym rankiem opuszczamy wioskę i zagłębiamy się w dżunglę. Naszym przewodnikiem jest Leo, człowiek z Asháninka. Całe życie spędził w Betanii i doskonale zna topografię okolicznych terenów. Leo zabiera ze sobą maczetę, strzelbę, ryby i żywą kurę. Kurczak będzie naszą kolacją i jutrzejszym śniadaniem.

Już po kilku minutach drogi dopada nas skwar i duchota. Z każdym krokiem rośnie temperatura i coraz trudniej jest oddychać. Pomimo, że zabraliśmy tylko najistotniejsze rzeczy (namiot, przeciwdeszczowe kurtki, apteczkę i tabletki do oczyszczania wody), plecaki wydają się być coraz cięższe.

Pierwszy idzie Leo i toruje nam przejście swoją wysłużoną kolumbijską maczetą. Co jakiś czas zatrzymuje się, słucha odgłosów dżungli i mówi jaki ptak śpiewa w danym momencie lub pokazuje świeże ślady jaguara. Leo uczy nas także z jakich roślin Asháninka produkują lekarstwa. Bogactwo dżungli jest przeogromne i przy odpowiedniej wiedzy można tu znaleźć lek na praktycznie każdą chorobę.

Po kilku kilometrach docieramy do miejsca zwanego piscina (basen). To kilkunastometrowy „wąwóz” w korycie rzeki Samayreni, w którym gromadzi się turkusowa woda. Tutaj odpoczywamy i zjadamy przyniesione z wioski ryby, przyrządzone z pieczoną juką (yucca asada).

Czujemy, że jesteśmy w centrum ziemskiego raju. Nad nami wznoszą się strome stoki pokryte potężnymi cedrami, strzelistymi palmami i bujną vilcacorą. Z drzew zwisają splecione liany, które tworzą powietrzne mosty nad całym korytem rzeki. Wieczorami przysiadają na nich małpy i znużone upałem papugi.

Dochodzi popołudnie i musimy ruszać dalej, by jeszcze przed zmrokiem rozbić obóz. Idziemy teraz korytem rzeki, przeskakując z kamienia na kamień. Zasada jest prosta: te czarne i zielone są bardzo śliskie. Dlatego musimy wybierać te najjaśniejsze. Najważniejsze by nie wpaść do wody i nie zamoczyć plecaka!

Po godzinie marszu docieramy do miejsca gdzie rozbijemy obóz. Trzymamy się blisko rzeki, by mieć dostęp do wody. Leo zabiera kurę w busz, co oznacza smaczną kolację. Drewno jest co prawda przemoczone po wczorajszym deszczu, ale Leo nie poddaje się i w końcu udaje mu się rozpalić ogień.

Słońce już zaszło, choć jest dopiero szósta po południu. Caldo de gallina (rosół z kury) zjadamy więc w ciemnościach. Staramy się nie używać latarek, gdyż każde źródło światła natychmiast przyciąga rzesze moskitów, ciem i gigantycznych robaków. W końcu ciekawość wygrywa z obrzydzeniem i z premedytacją zapalamy latarki, by zobaczyć to co słyszymy i czujemy na skórze. Rozmiary niektórych robaków są imponujące, jednak ich ilość szybko każe nam zgasić światło.

Po kolacji decydujemy się na trekking w ciemnościach. Wyposażeni w lampki czołowe, maczetę i strzelbę zagłębiamy się w czarną noc. Słyszymy odgłosy tysięcy otaczających nas istot. Wyobraźnia pracuje na najwyższych obrotach i emocje stają się jeszcze większe. By nie zgubić drogi idziemy gęsiego, bardzo blisko siebie. Ścieżka prowadzi nas w górę, skrajem skarpy. Najważniejsze by pewnie stawiać kroki i utrzymać równowagę. Gałęzie drzew są w większości spróchniałe a liany zbyć cienkie by wytrzymać ciężar człowieka.

Po przejściu kilometra docieramy do otwartej przestrzeni. To miejsce nazywane jest amfiteatro i składa się z naturalnie wyżłobionych kamiennych półek przypominających antyczną scenę i audytorium. Dalej maszerujemy korytem rzeki, gdyż prąd jest w tym miejscu bardzo słaby. Czołowe lampki pozwalają zobaczyć to po czym stąpamy, ale ich światło nie wystarcza by oświetlić drogę przed nami. Zdarza nam się ześlizgnąć z kamienia i nabić kolejne siniaki. Trekking w nocy jest trudny i męczący, ale daje olbrzymią satysfakcję. Czujemy potęgę natury i wiemy, że musimy uważać. Jesteśmy tutaj zupełnie sami, a najbliższa wioska oddalona jest o dzień marszu.

Kiedy lekko sfatygowani i poturbowani docieramy do kolejnego basenu, postanawiamy odpocząć przed drogą powrotną. Całodniowe zmęczenie daje o sobie znać i wszyscy szybko zasypiamy na wielkich głazach. Budzi nas zimno i orientujemy się, że już dawno powinniśmy być w obozie. Dochodzi północ. Temperatura zaczyna spadać i dużo łatwiej niż w dzień można natknąć się na jaguara czy ocelota. Zmotywowani możliwością odgrodzenia się w namiocie od wszędobylskich moskitów ruszamy do obozu.

Dzień 4

Zwijamy namioty, pakujemy plecaki i chowamy je w oznaczonym miejscu. Za chwilę ruszymy w dalszą drogę i każde obciążenie będzie dodatkową przeszkodą. Naszą ambicją jest dojść jak najdalej w głąb dżungli, ale przed zmrokiem musimy wrócić do Betanii. Skończyła nam się żywność i nie możemy pozwolić sobie na kolejny nocleg poza wspólnotą.

Staramy się iść szybko, jednak śliskie kamienie i rzeka bardzo nas spowalniają. Często upadki i ogólne zmęczenie biorą górę i Asia postanawia zaczekać na nas przy trzecim basenie. Jedna osoba nie może zostać sama w środku dżungli, więc Kasper postanawia dotrzymać jej towarzystwa. Dla bezpieczeństwa, Leo oddaje im swoją maczetę.

Idziemy dalej w trójkę. Nurt rzeki staje się coraz bardziej rwący, więc postanawiamy przeprawić się buszem. Leo gołymi rękoma wyrywa kolczaste liany i toruje nam przejście. To nasz ostatni dzień w dżungli i chcemy wyeksplorować jak najwięcej. Niestety jest po drugiej, a nas czeka jeszcze długa droga do wioski. Wracamy więc, zabierając po drodze Asię i Kaspra. Gdy przeprawiamy się wąską półką nad zboczem rzeki, Leo każe nam się natychmiast zatrzymać i zawrócić. Tuż przed jego twarzą, z gałęzi opuścił się loro machaco, jeden z najjadowitszych węży w całej dżungli. Ten jest jeszcze młody, ale nawet jego ugryzienie powoduje szybką śmierć. Cofamy się o kilka metrów, a nasz przewodnik sprawnie strąca węża do rzeki. To było dziecko, więc gdzieś nieopodal czai się jego matka, a spotkanie z nią mogłoby zakończyć się mniej szczęśliwie.

Odnajdujemy plecaki i ruszamy dalej. Jest duszno, gorąco i jesteśmy zmęczeni. Nie możemy się jednak zatrzymać póki nie dojdziemy do wioski. Wysiłek przynosi rezultaty – z zachodem słońca wkraczamy do Betanii. Mama Luisa przygotowała nam typowy regionalny posiłek, ryż z jajkiem zawinięty i zapieczony w liściu banana. Niestety bez kury. Jedną zjedliśmy w dżungli, a druga musi żyć, by znosić jajka.

Leo i jego brat Abdiasem przynoszą nam papaje, banany i kokosy. Orzeźwiamy się soczystymi owocami i udajemy się na ostatni spacer po wiosce. W lokalnym sklepie kupujemy ciepłe piwo.

Najczęściej zadawanym nam pytaniem jest „Skąd jesteście?”. Na słowo Polska, Asháninka reagują głębokim chrząknięciem i skinieniem głowy. Próbujemy tłumaczyć, że to kraj w Europie, między Niemcami i Rosją. Żona właściciela sklepu przyznaje jednak z rozbrajającą szczerością, że żyją w dżungli i nie wiedzą co znajduje się poza nią. Obecni przy sklepie mieszkańcy stwierdzają, że w Betanii nigdy wcześniej nie było Polaków. Czujemy, że dotarliśmy w naprawdę wyjątkowe, niedostępne dla innych miejsce.

Mieszkańcy wspólnoty rozmawiają z nami uproszczonym dialektem hiszpańskiego. Między sobą – wyłącznie w języku Asháninka. Nic nie rozumiemy, jednak samo jego brzmienie jest bardzo przyjemne i uspokajające. To język pokoju, nieskażony nienawiścią i wulgaryzmami. Niestety jest to nasza ostatnia noc w dżungli. Jutro opuścimy wspólnotę i wrócimy do cywilizacji.

Kamil Kaczmarek

Niezależny filmowiec i zapalony globtroter. Zafascynowany krajami iberoamerykańskimi, terenami pustynnymi i dżunglą. Obecnie realizuje projekt Transandino.

Komentarze: (1)

Gosia S. 5 lipca 2011 o 8:36

pozazdrościć i pogratulować mi pozostaje :)

Odpowiedz