Do kraju czerwonych lampionów, ryżu, klusek i neonów przybyłam po kilku tygodniach spędzonych najpierw w Rosji, a potem w Mongolii. Z Ułan Bator wsiadłam do pociągu jadącego do granicy, aby znaleźć się w pierwszym na mojej drodze chińskim miasteczku – Erlian. Tu trzeba tylko było złapać busa lub autobus do Pekinu.

O ich znalezienie trudno nie jest – na wysiadających z pociągu czeka cała chmara naganiaczy i kilkanaście busików. Zadowoleni ze sprawnego transportu chińskiego, wsiadamy do busa… po to, by oglądać Erlian z jego okien przez kolejne cztery godziny. Kierowca co rusz wymyślał kolejne powody: idźcie sobie na obiad, odjedziemy o pełnej godzinie, pojedźmy jeszcze po benzynę… dopiero przyciśnięty do muru przez jadących z nami Mongołów, wyznał, że brakuje mu jeszcze trech osób do rozpoczęcia kursu. Inaczej mu się nie opłaca.

Po wielu perypetiach, próbie kupienia biletów na autobus publiczny, wylądowaliśmy po paru godzinach w jeepie razem z trójką poznanych już Mongołów, jednego Chińczyka wracającego do domu i dwójki właścicieli jeepa, którzy byli lekko stuknięci. Nie che zanudzać, ale to ni koniec opowieści. Otóż mieliśmy dojechać do Pekinu w kilka godzin. W efekcie nie jest to możliwe, ponieważ nocą kierowcy tirów ustawiają się na autostradzie, żeby sobie pospać. Nie, nie, nie zjeżdżają na pobocze, tak jak jechali, stają nagle i idą spać. A my, niestety razem z nimi – w jeepie, w 8 osób…

O szóstej rano tiry ruszyły, a my za nimi. Poranne krajobrazy górskie, Chiński Mur pod Pekinem wynagrodziły nam trudy podróżnicze. Przed południem dojechaliśmy do celu.

Gwar w dzielnicy Quianmen

Jak mówią przewodniki, warto znaleźć nocleg w dzielnicy Qianmen, która jest klimatyczna i pełno tam tanich hosteli. To prawda. My wybraliśmy polecony przez UB Guest Mouse z Mongolii Leo Hostel. Za łóżko w czystej, estetycznej i zimnej sali czteroosobowej płaci się 55 yaunów. Jak na Pekin – bardzo tanio. Hostel ma niezłą tanią restaurację (ale na jej podłodze spotkać można robale kuchenne), wypożyczalnię rowerów, propozycję wycieczek i brudne łazienki. Mimo to dobrze wspominamy to miejsce dobre przede wszystkim na samotnych podróżników szukających nowych znajomych i dobrej zabawy.

Sama dzielnica Qianmen pełna jest gwaru, knajpek i ulicznych handlarzy, którzy chyba nigdy nie śpią. Warto pospacerować tu, zajrzeć na nocny targ pełen dziwności, pooglądać wachlarze i pędzle do tuszu na pięknych wystawach, zjeść jakieś uliczne danie, albo pieczone kasztany, które kupić można wszędzie. Warto też odwiedzić jakąś herbaciarnię, gdzie wieczorami odbywają się występy, m.in. usłyszeć można śpiewaków operowych, którzy mi uświadomili, że do opery chińskiej raczej nie pójdę. Na sympatyczne występy i degustację słodkości i zielonej herbaty zaprasza na przykład Lao She Tea House.

Pielgrzymki do mauzoleum Mao

Po Pekinie warto poruszać się bardzo sprawnym, wygodnym i wyjątkowo tanim metrem (bilet, bez względu na odległość – dwa juany). Miasto żyje oczywiście olimpiadą. Przy placu Tiananmen zainstalowano zegar odmierzający czas pozostały do rozpoczęcia igrzysk, a sklepy pełne są olimpijskich gadżetów. Plac Niebiańskiego Spokoju, mi kojarzący się przede wszystkim z rozegraną tu w 1989 roku tragedią, oszałamia tłumem ludzi, pielgrzymujących do mauzoleum Mao z całego kraju, gwarem turystów i sprzedawców oraz mieszkańców miasta. Wielki plac codziennie zapełniają setki tysięcy ludzi. Wrażenie jest niesamowite i trochę przytłaczające.

W Pekinie można spędzić kilka miesięcy. Wtedy pewnie poznałoby się wszystkie atrakcje. Ze względu na ograniczoną ilość czasu (na Chiny miałam jeden miesiąc) postanowiłam spędzić w Pekinie pięć dni.

Tai chi i Świątynia Nieba

Pierwszego postanowiłam zobaczyć Park i Świątynię Nieba. Park jest idealnym miejscem dla każdego, kto ma ochotę uciec od gwaru i tłocznych ulic stolicy. To tu właśnie Pekińczycy ćwiczą tai chi o różnych porach dnia, biegają i spotykają się na spacer. Miejsce jest spokojne do czasu, aż dojdzie się do znajdujących się w centrum świątyń – tu po raz pierwszy tak naprawdę zdaję sobie sprawę z liczebności narodu chińskiego oraz z jego zamiłowania do turystyki zorganizowanej.

Tysiące turystów, wszyscy w czerwonych koszulkach i czerwonych czapeczkach (nie wiem jakim cudem oni wiedza która grupa jest ich a która nie), spacerują głównym królewskim traktem w centrum parku. Białe twarze, mimo, że jest ich wiele, gubią się w tej nieskończonej masie Azjatów. Ciężko w takich warunkach docenić urodę niebiańskiej świątyni.

Z samego ranka drugiego dnia pobytu postanowiłam udać się na Mur Chiński. Leo Hostel organizuje transport, który jest na tyle tani, że nie ma sensu szukać miejskiego autobusu. Postanowiłam wybrać się do Mutianyu, gdzie znajduje się trochę mniej nawiedzany przez tłumy fragment tej niesamowitej budowli. Mimo to trzeba tu przyjechać o siódmej rano, żeby móc przez dwie godziny spokojnie podziwiać zapierające dech w piersiach krajobrazy i architekturę tego cudu świata.

Wielki Mur jest naprawdę wielki, wspaniały, robi niesamowite wrażenie i mimo, że jest to oklepana atrakcja, i tak warto tam pojechać. Nikt tego nie pożałuje. Co prawda rażą trochę ulepszenia typu kolejka ławkowa wjeżdżająca na górę muru i zjeżdżalnia, ale kiedy ucieknie się kilometr w prawo, dojdzie się do nie odrestaurowanego fragmentu muru. Krajobrazy wokół – zielone, porośnięte drzewami wzgórza, które jesienią przybierają wszystkie barwy, i ośnieżone szczyty na drugim planie, skłaniają do pozostania na murze jak najdłużej. Niestety, o godz. 11 ciężko się tu przepychać przez zwiedzające tłumy.

Kicz w Zakazanym Mieście

Kolejna atrakcja i kolejne zmagania z tłumem – tym razem w kompleksie pałacu cesarskiego Gugong, zwanego Zakazanym Miastem. Centralne punkty obiektu robią wrażenie głośnego jarmarku, kiedy jednak schować się w mniejsze uliczki cesarskiego miasta, mimo sporej ilości ludzi napotkać można kameralność, stare i piękne dworskie domy, ceramiczne ozdoby na ścianach i dachach, ciekawe rzeźby.

Niestety, Chiny stawiają na kicz – wchodząc do zakazanego Miasta przez główną bramę od strony placu Niebiańskiego Spokoju, turysta natyka się na sieciową kawiarnię Starbucks. Można tego uniknąć, wchodząc bocznym wejściem. Wystarczy od głównej bramy skierować się na prawo, iść jakiś czas wzdłuż muru, skręcić przy najbliższej okazji w lewo, i idąc uliczką pełną starych sklepików i galerii dojść w końcu do drugiego wejścia. Napotkać po drodze można jakiegoś chłopaka, który zaprosi do ciekawej galerii – sporo tam kiepskich kopii chińskiego malarstwa tradycyjnego, ale kilka perełek tam dostrzegłam.

Szary świat skryty za murami

Spacerując ulicami Pekinu nie trudno nie można nie zauważyć ciągnących się wzdłuż chodników wysokich murów. Kto ciekawski od razu chce sprawdzić, co jest po ich drugiej stronie. Rzeczywistość po drugiej stronie ceglanych murów ukazuje drugie oblicze miasta, skrzętnie przez władze ukrywane – jest to świat biednych szarych ludzi i ich zrujnowanych, popadających w ruinę domów. Tego turysta, patrzący na świat zza okna taksówki, spędzający czas w drogich restauracjach, ma nie zobaczyć. Krajobraz jest naprawdę smutny – w na pół zawalonych domach, często nie ogrzewanych i bez dostępu bieżącej wody i elektryczności, mieszkają ludzie, których bieda nie pasuje do wizerunku światowej stolicy.

Będąc w stolicy warto również odwiedzić kolorową i pełną życia klasztor tybetański Yonghe Gong, w którym dym kadzideł oszałamia a bezpretensjonalny sposób bycia mieszkających tu mnichów wzbudza sympatię. Rząd chiński pozwala na istnienie placówki, mającej być dowodem na tolerancję rządu w stosunku do mniejszości religijnych.

Po zwiedzeniu wspaniałych i dobrze utrzymanych obiektów, które turyści spoza Azji, ze względu na solidarność z Tybetem, lubią odwiedzać (to jedyny obiekt turystyczny Pekinu, gdzie białe twarze stanowią dominującą większość), warto pospacerować po okolicznych uliczkach, będących jednymi z najstarszych w mieście. Dobre to miejsce również na zakup pseudo staroci chińskich, jest ich tu mnóstwo.

Mój ostatni przystanek pekiński to Pałac Letni. Aby tam dotrzeć, trzeba poświęcić trochę czasu, jeśli nie chce się wydawać pieniędzy na drogą taksówkę. Ja pojechałam metrem, aby po godzinie dotrzeć do bram jednego z urokliwszych zakątków Pekinu (taki pekiński Wilanów;)).

Pałac Letni to olbrzymi parkowy teren z dużym jeziorem Kunming, gdzie można spacerować cały dzień. Warto pooglądać pawilony dworskie i wspaniałe budowle pałacowe umieszczone na wzgórzu. Z ich szczytu roztacza się wspaniała panorama Pekinu i okolic. Warto odwiedzić jeden z pawilonów, w którym co godzina odbywają się ładne, choć niezbyt ciekawe występy tańca i muzyki tradycyjnej.

W okienku pokaż krzaczki

Nadszedł czas wyjazdu. Bilet na pociąg warto kupić kilka dni wcześniej. Sposoby są dwa – w każdym hotelu można zamówić bilet płacąc za taka usługę od pięciu (Pekin) nawet do dwudziestu (Xian) złotych.

Można dojść do wniosku, że dorosły człowiek umie sobie sam kupić bilet i pójść na dworzec osobiście. Oczywiście w kasie nikt nie będzie mówił po angielsku. Warto mieć przewodnik, w którym obok nazwy polskiej, czy angielskiej miasta znajduje się zapis po chińsku. Należy takie krzaczki pokazać w okienku, potem na kartce napisać datę i godzinę odjazdu pociągu.

Nikomu nie polecam próbować samemu powiedzieć nazwy z zapisu fonetycznego z przewodnika – nic to nie da. Miesiąc zajęło mi nauczenie się właściwego tonu w powitaniu „ni hao”, a sesje (dziękuję) to dla mnie nadal słowo nie do powiedzenia – moje niezdarne próby często komentowane były rozbawionym śmiechem odbiorcy.

Luiza Poreda

Dziennikarka, malarka i rysowniczka. Miłośniczka krajów północnych, takich jak Norwegia, Szkocja, Mongolia i Rosja. Fascynuje ją szamanizm i ludzie o umysłach otwartych i ciekawych świata.