Nil to strasznie długa rzeka, jego południowosudańska część – Nil Biały mający źródło w Jeziorze Wiktorii -, jest tylko ciut krótszy od płynącego przez Etiopię Nilu Błękitnego. Rzeka dzieli najmłodsze państwo świata niemalże na pół oraz stanowi ważną drogę transportu towarów i ludzi pomiędzy północnymi a południowymi miastami.

Nasza dwudniowa podróż przebiegała z Dżuby – stolicy Sudanu Południowego (nasz start to 4°49’29.66”N, 31°36’36.69”E), do miasteczka Mongalla (lub Mangalla – 5°11’59.11”N, 31°46’04.40”E). Pokonaliśmy w tym czasie odległość około czterdziestu pięciu kilometrów.

Okoliczni mieszkańcy korzystając z tradycyjnych łodzi

Mieszkańcy Sudanu Południowego korzystają z tradycyjnych łodzi. (Fot. Piotr Horzela)

 

Dmuchane kajaki na Nilu

Nasze dmuchane kajaki sprawiały wrażenie „krokodyloodpornych”. (Fot. Piotr Horzela)

Z Dżuby wypłynęliśmy chwilę po godz. 13, i w pełnym równikowym słońcu popłynęliśmy wraz z leniwym prądem na północ. Nil wycina sobie tutaj wiele koryt, pozostawiając na środku niezliczoną liczbę zamieszkałych wysepek. Z brzegu co chwila dobiegały nas pozdrowienia niezmordowanych dzieciaków, krzyczących ile sił w płucach „Good Morning, Good Morning”. Od czasu do czasu dorośli dopytywali dokąd płyniemy i na hasło „Mongalla” ostrzegali o krokodylach. Popijając zimne piwko spłynęliśmy leniwie za Dżubą, a następnie zostawiliśmy za sobą miejscowość Gondokoro.

Ja – zupełnie niedoświadczony kajakarz, nie byłam w stanie oszacować odległości, którą pokonaliśmy. Na szczęście Horzela Piotr niejaki (autor wszystkich zdjęć), zaprawiony kajakarz, ciągle sprowadzał mnie na ziemię, wybijając mi z głowy, jakobyśmy mieli pokonać już dziesiątki kilometrów. Czas na rzece płynął leniwie, tak jak upływa czas mieszkańcom nadrzecznych wiosek. Spokojnie spływaliśmy raz do prawego, raz do lewego brzegu, podążając za szybszym przybrzeżnym nurtem Nilu. Praktycznie nie wiosłując podziwialiśmy wszechogarniającą zieleń na brzegach.

W czasie podróży spotkaliśmy kilku miejscowych rybaków, widzieliśmy niezliczoną ilość wędek skonstruowanych z bambusa, sznurka i kawałka styropianu (zstępującego spławik, jak mniemam), oraz sieci unoszonych się na wodzie, dzięki przymocowanym do nich plastikowym butelkom. Z rzeki wyławia się tu bowiem smakowite okonie nilowe, sumy oraz tilapie.

W podróży towarzyszyły nam również żółte wikłacze zmienne (zwane również tkaczami towarzyskimi), których kuliste domki z traw zwisały z gałęzi niemalże wzdłuż całej rzeki. Widzieliśmy kilka zimorodków, kilka gatunków czapli, pelikana oraz bielika afrykańskiego, który jest głównym bohaterem godła Sudanu Południowego (African Fish Eagle). No i cały czas na próżno wypatrywaliśmy krokodyli.

Wygrzewające się na brzegach Nilu jaszczury

Zamiast krokodyli, mogliśmy co jakiś czas oglądać wygrzewające się na brzegach jaszczury. (Fot. Piotr Horzela)

Piotr przed podróżą przeczytał wszystko i jeszcze więcej na temat krokodyla nilowego – czyli mieszkańca tej rzeki, i siał panikę w mych oczach. Szczerze powiedziawszy nie miałam ochoty moim trzymetrowym pompowanym kajakiem spotkać zwierzaka prawie dwukrotnie dłuższego, który w dodatku jest w stanie wstrzymać oddech pod wodą przez 45 minut. Ja mogę co najwyżej wytrzymać minutę… chyba. Co drugi podejrzany plusk, czy też szelest w szuwarach, a ja już wrzucałam piąty bieg i wiosłowałam co sił, żeby uniknąć spotkania z morderczym gadem. Zupełnie niepotrzebnie, jak się okazało, gdyż miejscowi udzielali nam coraz bardziej uspokajających informacji. Im bliżej Mongalli byliśmy, tym dalej od nas miały być krokodyle, a przed samym celem podróży usłyszeliśmy, ze krokodyle to najwcześniej koło Bor można zobaczyć.

Spotkaliśmy jednak przy brzegu oraz w samej rzece całkiem spore warany (czy też inne jakieś jaszczury). Na tyle duże, że można je było pomylić z krokodylem. Na szczęście Piotr trzymający wciąż aparat przy oku sfotografował podejrzanego o krokodylstwo jaszczura i okazało się na szczęście, że gad nie miałby nas czym zeżreć. Ulga…

Koło godziny 18 zaczęliśmy poszukiwać miejsca na nocleg. Ja zmęczona piątkową imprezą czułam już dużą potrzebę postawienia stopy na stałym lądzie. Ostatnie pół godziny przemierzałam rzekę na totalnego lenia: mój kajak przywiązany sznurkiem do kajaka Piotrka, zasilany pracą jego wioseł, spokojnie podążał do przodu a ja wylegiwałam się w promieniach zachodzącego na pomarańczowo słońca.

Polecamy: Nil – rzeka życia

Znaleźliśmy w końcu miejsce, gdzie brzeg był dość wysoki ale dostępny, młodzi ludzie pluskali się w rzece. Podpłynęliśmy więc zapytać o nocleg. Nasza znajomość arabskiego (który wśród dorosłych jest znacznie popularniejszy niż angielski, za sprawą poprzedniego systemu edukacji), ograniczała się do dziesięciu słów, z czego ja znałam dziewięć a mój towarzysz – całe jedno. Jak z nieba spadł nam czyjś krewny, który dopłynął z przeciwnego brzegu w to samo co my miejsce. Krewny mówił po angielsku i posłużył nam za tłumacza.

Afrykański świt nad Nilem

Afrykański świt nad Nilem. Nic dodać nic ująć. (Fot. Piotr Horzela)

Po chwili łodzie były już na brzegu, wskazano nam miejsce do rozbicia namiotu i mogliśmy zacząć przygotowywać się do snu. Nasze dmuchane kajaki oczywiście zrobiły furorę w wiosce i zaraz na miejsce zdarzenia zaczęły przybywać hordy zaciekawionych. Rozdaliśmy trochę przywiezionych szpargałów – długopisy, bransolety, dwa dmuchane kółka do pływania, torebeczki i inne. Nawet nasz sznurek znalazł nowego właściciela. O godzinie 20:20, ku naszemu zaskoczeniu, byliśmy już w namiocie i po przegadaniu w dwóch żołnierskich zdaniach planu na dzień kolejny usnęliśmy niczym niemowlęta. Plan brzmiał tak: wstajemy, płyniemy do Mongalli i się zobaczy. Bo w Afryce plan należy mieć, ale nie należy się do niego przywiązywać.

O 5:45 rozległ się dźwięk budzika i fotograf Horzela wypełzł z namiotu na łowy wschodu słońca. Ja wyściubiłam nos o 6:15 i w ciągu godziny byliśmy już na wodzie. Spływaliśmy prawą stroną Nilu, spokojnym leniwym nurtem, spożywając śniadanie. Oczekując, że Mongalla już tuż-tuż, pytaliśmy w wioskach w naszej łamanej arabszczyźnie jak daleko jeszcze.

Koło 9 spotkaliśmy przy brzegu mężczyznę mówiącego po angielsku i ten powiedział nam, korzystając ze słońca jako zegara, że skoro teraz jest 9 to koło 11 powinniśmy być na miejscu. Tak też się stało.

Mieszkańcy Mangali w Sudanie Południowym

Wynoszenie kajaków na brzeg okazało się świetną zabawą dla dzieciaków z Mongalli. (Fot. Edyta Kijewska)

O 11:30 wylądowaliśmy u brzegu miasteczka, i po zadaniu pytania piorącym przy brzegu kobietom Esh fi („czy jest chleb”), co było skrótem myślowym do „przepraszam, którędy do jakiejś garkuchni”, z brzegu padło Souk fi i pokazano nam palcem, że na rynek w Mongalli jeszcze kawałek w dół rzeki.

Przybyliśmy tam w towarzystwie podążających brzegiem rozentuzjazmowanych dzieciaków, które tak szczelnie otoczyły wysoką skarpę okalającą zatoczkę, do której przybyliśmy, że ciężko było wygramolić się na brzeg. Tysiąc razy padło pytanie skąd płyniemy i dokąd, a po zamianie dwóch zdań z panem Kuolem w zakresie bezpieczeństwa naszego dobytku, poszliśmy walnąć kawunie i herbatke. Tutaj Piotr zwiększył swój zakres arabskiego słownictwa do trzech słów i oprócz Shukuran (dziękuję), nauczył się, że herbata to Chai a kawa to Bunn.

We wiosce rozbrzmiewało bębnienie. Za rozwaloną ciężarówką marki Nissan, na bębnach, kawałkach metalu i krowim rogu jak szalone grały dzieciaki. My poszliśmy wyciągnąć kajaki z rzeki w towarzystwie kolejnej setki dzieci. Horzela i jego mali pomocnicy z zawziętością wartą lepszej sprawy, wyciągnęli kajaki wraz ze sprzętem na brzeg, a następnie zanieśli pod górujące nad ryneczkiem drzewo Neem, abyśmy tam spokojnie czekali, aż przyjedzie Miłosz i zabierze nas z powrotem do Dżuby.

Edyta Kijewska

Tak bardzo pragnęła Afryki, że dostała jej z nawiązką. Stacjonuje w Sudanie, zahaczając o inne kąty Afryki Wschodniej i nie tylko.

Komentarze: Bądź pierwsza/y