Pakistan to kraj szczególny na naszej trasie. Sprawiał nam ból głowy od samego początku,  gdy zdecydowaliśmy się wyruszyć w tę podróż – porwany polski inżynier, potem seria zamachów terrorystycznych, egzekucja Polaka, zamknięta granica Iran-Pakistan i w końcu problemy z wizą do Pakistanu. Wszystkie głosy rozsądku podpowiadały, żeby tam nie jechać.

W domu lub wśród znajomych nie padało słowo „Pakistan”, bo reagowaliśmy na nie, jak byk na czerwoną płachtę. Wiedzieliśmy jedno, jak bezpiecznie przejedziemy Beludżystan, to potem już okropny pech musiałby nam towarzyszyć, żeby się coś stało. Tak więc w drogę. Wjeżdżamy do Pakistanu.

Od kilu dni wyczuwalny był pewien dreszczyk emocji towarzyszący myślom o Pakistanie i zbliżaniu się do irańsko-pakistańskiej granicy. Jeszcze będąc w Zahedanie sprawdzaliśmy sytuację w Beludżystanie. Było spokojnie. Dom Amira opuściliśmy około 7 rano, tak aby załapać się na dzieloną taksówkę do granicy i być tam zaraz po jej otwarciu. Wpakowaliśmy się do auta , pożegnaliśmy się z Amirem i wyruszyliśmy w stronę granicy. Trzeci check-point na drodze dopiero sprawił, iż jadą biali w aucie, więc dostaliśmy ochronę – policjanta z pałką! Śmiech na sali, ale właśnie weselej przynajmniej było. Okazało się, że jest z naszego ulubionego Esfahanu i że mieszkaliśmy koło jego ulicy :) Na drodze pełno patroli wojskowych, co jakiś czas zasieki i posterunki. Nigdy w takie klimaty się nie bawiliśmy, więc tym bardziej podnosiło to adrenalinę.

Granica – po stronie irańskiej szybko i przyjemnie Good bye Islamic Republic of Iran, po pakistańskiej, jeszcze szybciej i jeszcze sprawniej, bo tu ludzie w końcu zaczęli mówić po  angielsku. Dopadły nas koniki oferujące wymianę pieniędzy po jakimś drakońskim kursie. Zaczęły się targi, aż doszło do kłótni, gdy inni Pakistańczycy  zauważyli, że cinkciarze chcą nas orżnąć. Niepotrzebne nerwy, ale później zamienione w niezły interes.

Olaliśmy wszystkich cinkciarzy i udaliśmy się w poszukiwaniu transportu do Quetty. Szybko trafiliśmy na właściwy autobus, ale cena za bilet znów drakońska. Nożesz k…urcze! Co tu się dzieje? Wyższe ceny dla białych – czuć indyjskie smaczki. Nagle zjawia się jeden z cinkciarzy, który poszedł za nami. Wiedział, że potrzebujemy kasę. Biznes był prosty – on nam kupuje dwa bilety po normalnej cenie, a my wymieniamy pieniądze u niego po kompromisowym kursie. Muzyczka zagrała i chwilę później już siedzieliśmy w autobusie do Quetty. Jeden autobus dziennie, ponad 10 godzin jazdy przez pustynny Beludżystan, a wszystko to niedaleko od afgańskiej granicy. Miód leje się z nieba :) Jeszcze przed wyjazdem zakupiłem w garkuchni dwie zupy. Alicja nie dała się przekonać do potencjału smaku tych zupek, więc sam je zjadłem – miała rację :)

Jedziemy autobusem. Po dwóch godzinach zatrzymujemy się na sikanie w jakiejś mieścinie. Po ulicach chodzą tylko mężczyźni. Wszyscy tak samo ubrani – szalwar kamiz. My, ludzie którzy pierwszy raz mamy do czynienia z tą kulturą, przerobieni przez zachodnie media, czujemy pewien dyskomfort. Każdy z nich wg naszego  zachodniego myślenia może być przecież Talibem, terrorystą, albo diabli wiedzą kim jeszcze.

Jedziemy dalej. Po chwili z przodu autobusu dobiega jakiś okrzyk. Milkną rozmowy, wszyscy jakby zastygają, autobus przyśpiesza do jakiejś zawrotnej prędkości, co w połączeniu z dziurawą drogą sprawia, że cały tył autobusu podskakuje w takt dziur na drodze. Patrząc za okno widzimy, że po lewej i prawej stronie pojawiły się góry. Czyżby jakiś wrażliwy odcinek na porwania. Atmosfera w autobusie ciągle zastygła aż do kolejnego check-pointu, gdzie musimy się znów rejestrować, niby dla naszego dobra.

W książkach sprawdzam daty – w tym tygodniu żaden biały jeszcze tędy nie jechał, w zeszłym dwie osoby. Jak na główną drogę Iran-Pakistan trochę mało. Co rozsądniejsi pewnie polecieli samolotami z Shiraz do Islamabadu.

Po około godzinie znów znacznie przyśpieszamy, ale tym razem zaczęliśmy naprawdę podskakiwać. Osobiście trzy razy zleciałem z siedziska. Brzuch i głowy zaczęły nas boleć po następnej godzinie. Czuliśmy się jakby nam się ruszał mózg w głowie, nie mówiąc już o żołądku.

Dojechaliśmy do Quetty ledwo żywi i powiem szczerze już powoli zaczynałem zapominać o terrorystach i porwaniach. Jednak miejsce, w którym zatrzymał się autobus i zrozumieliśmy, że kończy on tutaj bieg kazał nam znów się skupić. Jakiś brudny placyk, ogrodzony murem, do tego słabo oświetlone, pełno jakichś przypadkowych ludzi czekających na coś lub kogoś – wszystko to nadawało dziwnego klimatu.

Szukaliśmy wzrokiem kogoś, kto nas szuka lub woła, czyli naszego hosta. Nie było nikogo takiego. Zwlekliśmy więc nasze bagaże z dachu i zaczęliśmy je otrzepywać z kurzu aż podszedł do nas jakiś koleś ubrany w biały szalwar kamiz. „Alicja?” – zapytał. Spadł nam kamień z serca. Jednak jak się okazało, to był kolega naszego hosta, który czekał na nas w aucie ze swoimi dziećmi. A że autobus był spóźniony, dzieciaki już zasnęły – dochodziła 23:00. Wykończeni, głodni i śpiący z przyjemnością przyjęliśmy gościnę naszego hosta. Jesteśmy w Quetta – połowa Beludżystanu za nami.

Następnego dnia pojechaliśmy z naszym hostem na granicę celną, bo okazało się, że ten jest szefem urzędu celnego na pakistańsko-afgańskiej granicy. Podjechaliśmy białym samochodem pod budynek, jak się potem okazało pod bacznym okiem niewidocznego wywiadu. Dwoje białych w custom office – o co chodzi?

Co  prawda nasz host do roboty dużo nie miał i nudził się bardzo, ale ja się nie nudziłem. Z przyjemnością przyglądałem się Afgańczykom eksportującym ze swojego kraju winogrona (jak się okazało najsłodsze, jakie jedliśmy w życiu). Formalności, papierki, piękne kolorowe ciężarówki i gdzieś w oddali Afganistan. Wszystko to było dla mnie jakieś kosmicznie niewyobrażalne. Jesteśmy w środku paszczy lwa, wykreowanego przez media i obserwujemy kolorowe ciężarówki.

Quetta słynie z niestabilnej sytuacji, nie tylko dzięki Talibom, których jest w niej pełno, ale też dzięki konfliktom Beludżów (rdzenni mieszkańcy Beludżystanu) z wojskiem i rządem pakistańskim. Pech chciał, że kilka dni wcześniej jeden z przywódców Beludżów został zabity, więc miasto wrzało. Co jakiś czas wybuchają powstania czy pojedyncze bomby. Strzelaniny w biały dzień też już nikogo nie dziwią. Trzeba po prostu wiedzieć, gdzie nie chodzić lub kiedy nie chodzić. My tego nie wiedzieliśmy, ale mieliśmy naszego przewodnika-hosta, który był bardzo ostrożny i pomocny.

Pobyt w custom office zaowocował też wieloma ciekawymi rozmowami z jego pracownikami oczywiście przesiąkniętymi tematem Afganistanu i wojny z terroryzmem. Chłopaki niby są po stronie rządu i zwalczają kontrabandę wszelkich narkotyków produkowanych w Pakistanie, ale z drugiej strony rozumieją Afgańczyków. Ludzi, których życie od kilkudziesięciu lat związane jest z wojną i najazdami obcych wojsk, niejednokrotnie nie mają już nikogo z rodziny. Zabicie jednego Amerykanina lub porwanie go dla okupu to cel ich życia, które dawno straciło sens. Właśnie tam, zrozumiałem jak to działa.

Sami Pakistańczycy z Beludżystanu twierdzą, że wojna w Afganistanie jest przez kogoś podsycana i że słyszą o kolejnych transportach broni za pomocą śmigłowców, które lądują gdzieś przed afgańską granicą w małych wioseczkach i osadach. Komuś zależy na tym, aby ta wojna dalej trwała i destabilizowała sytuację w regionie. Zresztą późniejsze rozmowy z Pakistańczykami z całego kraju potwierdzają tę teorię. Może innym razem zgłębimy dokładniej ten temat. Czas pokaże.

Wieczorem wpadamy na kolację do kolegi naszego hosta, którego spotkaliśmy „na dworcu”. Jak się okazało pracuje on dla NATO Forces z czym się nie obnosi zupełnie, bo szybko by nastąpiła egzekucja, jak się wyraził. Nikt tutaj nie lubi sił NATO i jakoś się nie dziwię. Drugim pracodawcą i tym oficjalnym zarazem jest ONZ. Zajmuje się on tam rozdzielaniem pomocy dla uchodźców afgańskich. Jak nam zdradził byliśmy na muszce ich wywiadu, który powiadomił go o dwójce białych w wieku około 30 lat, którzy przyjechali „na cło” białym samochodem. Wiedział o kogo chodzi, bo nas dzień wcześniej poznał i kazał nas ochraniać w razie czego. Ciężko byliśmy zdziwieni tym faktem, bo niczego takiego nie zauważyliśmy. My laicy ;)

Tematy poruszane oczywiście same schodziły na wojnę w Afganistanie, tym bardziej, że chwilę temu na maila spłynęły do niego zdjęcia z ostatniej akcji Talibów za Quettą. Wysadzony został cały konwój 25 NATO-wskich ciężarówek jadących z Karachi, portu na południu kraju, do bazy w afgańskim Kandahar. Płonące samochody robiły piorunujące wrażenie. Trzeba było sporządzić raport i wysłać do pakistańskiej siedziby NATO w Islamabadzie.

Wracając do domu naszego hosta, ten dostał telefon od swojego kolegi, który wiedział o naszym pobycie w Quetta. Niestety informacja ta na nas zrobiła piorunujące wrażenie – kila dni temu porwany został w Beludżystanie niemiecki turysta. Dodało to oliwy do ognia roznieconego przez naszą wyobraźnię. Jak tylko dorwaliśmy komputer zaczęliśmy szukać potwierdzenia tej informacji w sieci, ale nie udało się. Nikt ze znajomych pracujących w polskich redakcjach też nam nie umiał pomóc. Prawdopodobnie była to niedźwiedzia przysługa kolegi naszego hosta, która uruchomiła moją wyobraźnię maksymalnie.

Bilet na poranny pociąg do Lahore był już wykupiony, więc trzeba było iść za ciosem i wyprowadzić się z Beludżystanu do Punjabu sąsiadującego z Indiami. Wszystko poszło zgodnie z planem. Udało się przejechać Beludżystan i dojechać do Lahore, które dla mnie jest bardziej indyjskie niż pakistańskie. Mimo, iż sami nie doznaliśmy niczego niemiłego, ciągle czuło się jednak sytuację napięcia i podniesionego stanu gotowości, bo czasem ciężko zasnąć, jak z oddali słychać serię z karabinów maszynowych. Trochę jesteśmy do tego nieprzyzwyczajeni…

Ogólnie więc nasze wrażenia z pobytu w Quetta i przejazdu przez Beludżystan pozytywne nie są, bo jak mogą być skoro życie ciągle toczy się wokół tematu wojny w Afganistanie i Talibów. Dużo milej jednak wspominamy rodzinę naszego hosta, a przede wszystkim jego córeczki, które Alicja uczyła polskiego!

Andrzej Budnik

Lubi poznawać nowe miejsca, stykać się z nowymi kulturami - to go rozwija i zabija codzienną monotonię. Od połowy 2009 roku w trasie dookoła świata - LosWiaheros.

Komentarze: 3

Ania i Robb 13 stycznia 2010 o 0:15

Witajcie :)

Szkoda, że akurat teraz byliście w Pakistanie i nie zdążyliście się nim do końca nacieszyć. Dwa lata temu zjeździliśmy rowerami ten kraj niemalże wszerz i wzdłuż. Ludzie kochani, serdeczni i gościnni..super słodki caj na każdym kroku, policja czasem za bardzo opiekuńcza a ludzie w Quetcie niemalże (dla naszego dobra) „zabronili” nam jechać wzdłuż zachodniej granicy. Mimo, iż wtedy było spokojnie widocznie Oni wiedzieli co się tam dzieje. Dla naszego szczęścia, bo zobaczyliśmy, Sukkar, Multan, i wszystkich dobrych ludzi po drodze z południa do Islamabadu, Doliny Swat i Lahore!
Powodzenia w dalszej Podróży!!
Namaste :)
Ania i Robb

Odpowiedz

Ania i Robb 13 stycznia 2010 o 0:30

Właśnie obejrzalam zdjęcia na http://www.loswiaheros.pl i widzę, że jednak zdążyliście się Nim nacieszyć!!! KKH i Wasze radosne twarze mówią same za siebie.
Pakistan to piękny kraj. Kraj ze szczególnym charakterem :)
Pozdrowienia!!
Ania

Odpowiedz

Andrzej i Alicja 16 stycznia 2010 o 12:13

Tak, prawda – Pakistan to kraj cudownych ludzi (podobnie jak Iran). Wojna go niszczy, ale mimo to chłonęliśmy go każdym oddechem i z planowanego miesiąca pobytu zrobiło się ponad 2. KKH i Karakorum to magia. Niestety nie mieliśmy aż tyle odwagi, aby pojechać do Doliny Swat i Peshawaru. Może następnym razem, a że będzie tego jesteśmy już teraz pewni.

Odpowiedz