Z drewnianym kijkiem otrzymanym w prezencie od Pani Sherpa prowadzącej jaki, w zwykłych adidasach, jeansach i bez specjalnych przygotowań, bez przewodnika czy portera. Samodzielnie z dziesięciokilogramowym plecakiem przez szesnaście dni eksplorując wysokie Himalaje wspinałam się na 5550 m n.p.m., aby zachwycić się jedną z najpiękniejszych panoram najwyższej góry świata – Everest.

Teraz już wiem, co przyciąga tysiące turystów, którzy z całego świata przybywają do dalekiego Nepalu – wciśniętego między Indie i Chiny małego kolorowego państwa. To właśnie dostęp do najwyższej góry świata, Mt. Everest (8846 m n.p.m.) i innych himalajskich szczytów, które od lat swą potężną wielkością przyciągają licznych miłośników górskich widoków. Niepowtarzalna sceneria spowodowała, że sama zdecydowałam się wspinać przez 16 dni walcząc ze zmęczeniem, zimnem, własną determinacją i motywacją, aby koniec końców ujrzeć coś, o czym nigdy w życiu nawet nie śmiałam marzyć.

Swoją kilkumiesięczną podróż rozpoczęłam w Bydgoszczy w lipcu 2008 i lądem – najpierw na stopa przez Słowację i Węgry, dostałam się do kolorowej Rumunii, nad Morze Czarne w Bułgarii. Potem do Turcji, a stamtąd już lokalnymi środkami transportu z chustą na głowie podróżowałam przez Iran. Później był nieokiełznany Pakistan, niesamowite Indie, aby w końcu dostać się właśnie do Nepalu.

Dopiero tu dowiedziałam się, że aby ujrzeć jedyną w swoim rodzaju panoramę góry Everest będę musiała wspiąć się na wysokość 5550 m n.p.m. rozpoczynając swój trekking z malutkiej himalajskiej osady Lukla (2800 m). Do samej Lukli można było dostać się na dwa sposoby: awionetką z lotniska w Katmandu lub autobusem (12 h) do Shivalaji oddalonej jeszcze pięciodniowym trekkingiem od Lukli. Podróżując na skromnym budżecie wybrałam lot w jedną stronę, aby potem przez himalajskie wioseczki, przemierzając pola ryżowe i lasy dostać się na pieszo do Shivalaji.

Łatwo nie było. 10-kilogramowy plecak mimo to, iż zawierał tylko podstawowe rzeczy ciążył już po pierwszych godzinach na szlaku, a dziennie chodziło się nawet po osiem godzin. Do tego, czym wyżej tym człowiek mimowolnie szybciej się męczył. Ten sam dystans pokonywany niżej w wyższych partiach robiło się kilka razy wolniej, wszystko za sprawą powietrza, które na wysokości 5000 m n.p.m. jest o połowę rzadsze niż na wysokości poziomu morza. Bardzo ważne w tym wypadku są przystanki aklimatyzacyjne, aby powoli przyzwyczajać się i nie czuć skutków choroby wysokościowej, która może nawet doprowadzić do śmierci. Ważne, więc aby się nie spieszyć i wszystko robić powoli. Dlatego sam trekking na Everest Base Camp – czyli miejsce położone na 5364 m n.p.m. skąd rozpoczynane są wszystkie światowe ekspedycje na sam szczyt Everestu – zajmuje około dwóch tygodni.

Wychodząc z awionetki w Lukli praktycznie od razu rozpoczyna się trekking. Tu nie ma samochodów, motorów, rowerów czy innych środków transportu. W tej części świata wszystko już zależy od samych nas, a w szczególności od naszych nóg. Samolotem z Katmandu przewożone są nie tylko najpotrzebniejsze do życia produkty jak ryż, warzywa, owoce ale również piwo, batony, coca-cola czy jajka a nawet i same kury!

Karawana jaków na Khumbu Highway. (Fot. Karolina Sypniewska)

Potem wszystko trafia na plecy ludzi Sherpa, porterów lub jaków, które nawet przez kilka dni, po dziesięć godzin dziennie idą z towarem do wyznaczonego miejsca w górach. Zarabiają po sześćset nepalskich rupii dziennie (około ośmiu dolarów) co w Nepalu jest dość okazałą sumą. Życie tych ludzi to jeden wielki trekking. W górę i w dół i tak codziennie dźwigając nawet po osiemdziesiąt kilogramów na plecach, a sami czasem ważą po pięćdziesiąt kilogramów. Widzi się nie tylko starszych Sherpa ale również czternastoletnich chłopców czy dziewczynki. Chodzą z wielkimi koszami przymocowanymi do ich ciał paskami na plecach i czole albo związanymi kilkoma plecakami turystów. Patrząc na nich mój dziesięciokilogramowy „ciężar” zaraz stawał się lekki.

Autostrada Khumbu, bo tak nazywana jest właśnie trasa łącząca Lukle z EBC (Everest Base Camp) to niekończący się przepływ ludzi, zwierząt i towarów. Praktycznie niepotrzebny jest przewodnik, bo zawsze można kogoś spotkać i zapytać o drogę, a jak nie to iść śladami jaków czy ich odchodów.

Infrastruktura tego miejsca jest wbrew pozorom tak rozwinięta, że co godzinę mija się małe guesthousy, lodge (rodzaj schroniska) czy malutkie restauracyjki i sklepy. Czym wyżej ceny jedzenia rosną, a butelka coca-coli kosztuje nie jak w stolicy pięćdziesiąt, a dwieście rupii. Zakwaterowanie jest wszędzie bardzo tanie i wychodzi nie więcej niż sto rupii (75 rupii = 1 USD). Płaci się natomiast za ciepły prysznic (dwieście rupii), kiedy to Pani Sherpa do wielkiego wiadra wlewa ciepła wodę, a my oblewamy się z kubeczka, czy za naładowanie baterii.

Goście takich lodgy wieczory spędzają w ogrzewanej piecem restauracyjce, gdzie przy kubku gorącej czekolady opowiadane są górskie historie nawet o Yeti. Zobaczyć tego stworzenia się nie udało, jedynie polecieć liniami lotniczymi o tej samej nazwie.

Temperatura w pokojach na wysokości powyżej czterech tysięcy metrów wahała się w okolicach zera, więc spało się we wszystkich warstwach wyciągniętych z plecaka, wciśniętym w śpiwór i przykrytym kilkoma kołdrami. Najgorsze były poranki, kiedy z tego ciepełka trzeba było wstać i iść dalej – w górę po uprzednim umyciu się z kubka ciepłej wody, bo w wiadrze była zamarznięta…

Na samą górę Kala Patthar – Czarna Skała (5550 m n.p.m.), skąd rozpościera się panorama na najwyższe himalajskie szczyty i Everest Base Camp (5346 m n.p.m.) można, okazuje się, wejść w zwykłych adidasach, jeansach i z pomocą drewnianego kijka bez wcześniejszych większych przygotowań. Wszystko też zależy od szczęścia i pięknej pogody, która nie opuszczała mnie przez te 16 dni ciężkiego trekkingu. Poznałam wspaniałych ludzi – nawet koreańską ekspedycje na Everest, której jeden ze wspinaczy z odmrożeniami na rękach, których nabawił się 300 m przed samym szczytem Everestu zapierał się, że w przyszłym roku znowu tu wróci. Poznanie ciężkiego życia ludzi Sherpa uświadomiło mi jak bardzo trzeba cenić to, co się ma w domu.

Zobacz też galerię zdjęć Ani Błażejewskiej: Trekking w Himalajach

Karolina Sypniewska-Wida

Bydgoszczanka mieszkająca z rodziną w Australii. Razem z mężem prowadzą firmę Albion House - edukacja za granicą. Odwiedziła ponad 70 krajów wyznając zasadę "kto się waha, traci wiele". Jako pierwsza Europejka zamieszkała na małej wyspie w Papui Nowej Gwinei oraz wspięła się na Everest Base Camp w jeansach i adidasach. Szalone podróże, fotografia, poznawanie innych kultur, języki obce, a obecnie bycie full-time mamą, to jej największe pasje.

Komentarze: Bądź pierwsza/y