Kiedy wyszliśmy z lasu, coraz bardziej powyginanego i karłowatego, znaleźliśmy się nagle na otwartej przestrzeni porośniętej trawą. Całkiem tu jak na bieszczadzkich połoninach – powiedzieliśmy prawie jednocześnie. Na sercu zrobiło się jakoś cieplej, tak jak robi się od czasu do czasu chyba każdemu w długiej podróży. Pożółkłe trawy uginały się na wietrze, weszliśmy na grzbiet góry, tak jak się wchodzi na Połoninę Caryńską lub Wetlińską. I tylko widoki dookoła, z ośnieżonymi ośmiotysięcznikami, przypominały, że jesteśmy w Himalajach.

O szlaku Mardi Himal pomyśleliśmy po raz pierwszy w bazie pod Annapurną. Szliśmy tu pięć dni i osiągnąwszy cel na ponad czterech tysiącach metrów, zastanawialiśmy się na głos gdzie jeszcze możemy wyjść wykorzystując ten sam bilet wstępu na teren narodowego parku.

– Mój przewodnik twierdzi, że Mardi Himal to sam las. Nic ciekawego – powiedziała nam dziewczyna z Anglii, która w związku z radami przewodnika, wybrała się w końcu do bazy pod Annapurną.

Aby ,,przeskoczyć” spod Annapurny na szlak do Mardi musielibyśmy zejść na tysiąc pięćset metrów, a następnie wyjść z powrotem na ponad cztery tysiące – zadanie sobie pytania, czy na pewno będzie nam się chciało, nie było całkiem pozbawione sensu…

Wieczorem siódmego dnia wędrówki, kiedy siedzieliśmy w przyjemnym cieple na tarasie drewnianego schroniska w New Bridge patrząc na sięgające nieba wierzchołki Annapurny, zrobiło nam się żal, że to może być ostatni dzień, gdy widzimy je tak blisko. Jedno z nas wpadło na wariacki zrazu pomysł, żeby iść dalej, spróbować i zobaczyć jak to będzie. Pół godziny później z pomysłu zrobiła się już racjonalna, dobrze przemyślana decyzja. Idziemy na Mardi Himal! Bez napiętego planu, bez zamęczania się. Trochę też bez zapasów, bo herbaty, energetycznych batonów i czystych skarpet mieliśmy akurat na jeden szlak. Jakoś damy radę! Ważne, by jeszcze przez chwilę pobyć w górach. Kolejnego poranka dochodząc do miejscowości Landruk odbiliśmy na Mardi Himal.

W przeciwieństwie do wielu nepalskich nazw wiosek i miejscowości nazwa szlaku od razu weszła nam do głów. Mardi to po francusku wtorek, a my przez ostatnie trzy lata przed podróżą żyliśmy we francuskiej części Szwajcarii. Inna sprawa, że na szlaku rzadko kiedy wiedzieliśmy, jaki jest właściwie dzień tygodnia. Każdy wyglądał podobnie. O ósmej, kiedy budziło się słońce, wychodziliśmy z ciepłych śpiworów. Potem jedliśmy śniadanie, prawie zawsze omlet, który popijaliśmy całym termosem herbaty. Po południu zatrzymywaliśmy się gdzieś na herbatę i chińskie zupki z torebek, a wieczorem zamawialiśmy dal bhat albo coś innego, gdy ta najbardziej popularna potrawa znudziła nam się już na dobre.

W czasie rytmicznego marszu, mieliśmy całe godziny na przemyślenia. Każdy dzień wyznaczał rytm chodzenia. Życie stało się nagle tak proste! Bo wiecie, żyjąc, pracując i opiekując się domem, zawsze ma się milion rzeczy na głowie. W podróży wiele z nich odchodzi – nie ma rachunków do zapłacenia ani budzika wyrywającego z błogiego snu pośrodku nocy. W górach jest jeszcze łatwiej – pakując na plecy niezbędne minimum, jesteś w stanie ogarnąć się z rana w pięć minut. Nagle jedyną troską staje się to, gdzie wyprać skarpety i jak je potem wysuszyć. Skąd zaczerpnąć najczystszej wody i jak znaleźć wrzątek w dobrej cenie. Cała reszta czasu i energii zostaje, żeby cieszyć się marszem, patrzeć na to, co cię otacza, rozmawiać z ludźmi po drodze.

Choć na szlaku Mardi nie ma ich tak wielu. Zwłaszcza, jeśli porównać go z popularnym wśród turystów sąsiadem – szlakiem pod Annapurnę. Po drodze z Landruk do Forest Campu, spotkaliśmy w zasadzie tylko jednego człowieka, staruszka z drzewem na plecach. Ścieżka pięła się stromo pod górę prawie do samego schroniska, złagodniała dopiero, gdy znaleźliśmy się na grani. W Forest Campie zatrzymaliśmy się na obiad i żeby nacieszyć się trochę słońcem i zieloną trawą na bosaka. Miło byłoby tu zostać, na pewno, ale w porze obiadu zwykle lubiliśmy ruszać dalej. Zwłaszcza, że ostatnie popołudnia i wieczory nie obfitowały w rozrywkę, bo ciężko jest siedzieć do późnej nocy, gdy w jadalni zimno jak diabli.

Polecamy: Do lodowego serca Himalajów

– Jest dym z komina! Palą!– takimi okrzykami pełnymi radości nauczyliśmy się wkrótce witać lodges, czyli himalajskie schroniska na szlakach.

Wygląd pokoi odgrywał tu znaczenie zupełnie drugorzędne. I o ile na gęsto zaludnionym szlaku pod Annapurnę rzadko gdzie palili w piecach, na Mardi Himal mogliśmy siedzieć przy trzaskającym ogniu całe wieczory i poranki. Spaliśmy w Forest Campie, który jak sama nazwa wskazuje, otacza las. O podpałkę tu nietrudno. Jednak wyżej, w High Campie, do którego dotarliśmy nazajutrz wczesnym popołudniem, drzew już nie ma. W piecach pali się więc… odchodami jaków, którym latem okoliczne połoniny służą za pastwiska.

Przy piecach skleconych z kawałka blachy siedzi się tak przyjemnie! Wyobrażam sobie, że dawno temu w Polsce musiało to wyglądać podobnie – wieczorne rozmowy zimą tylko przy piecu, a potem szybkie rozgrzewanie się pod grubą pierzyną. Siedzieliśmy tak przez dwa kolejne wieczory obok Artura z Chile i jego przewodnika, zmieniając co rusz język z hiszpańskiego (dla naszego synka Maksia, bo ciągle jeszcze wiele pamięta z naszej podróży po Ameryce Łacińskiej) na angielski (dla przewodnika). Ten drugi opowiadał trochę o swojej rodzinie, trochę o swym zawodzie. Na koniec dodał: A jutro po godzinie marszu zobaczycie widok, co wam dech w piersiach zatrzyma. Położyliśmy się spać z uśmiechami na twarzach.

O poranku odzialiśmy się w te same od tygodnia spodnie i polary, i ruszyliśmy przed siebie przez szeleszczące od liści ścieżki pośród powykrzywianych drzew. Wyszliśmy na pierwszą i drugą polanę, wypatrując ośnieżonych szczytów. Są! Mieliśmy przed sobą górującą nad okolicą Machapuchare, nieco dalej łańcuch Annapurny.

Od chwili, gdy opuściliśmy las, chciało się iść dalej i dalej. Po zrzuceniu plecaków w High Campie, poszliśmy w kierunku bazy pod szczytem Mardi Himal. Wokół nas tańczyły chmury i słusznie obawialiśmy się, że wkrótce przesłonią wszystko.

Podzieliliśmy się na dwie grupy: Mariusz poszedł szybszym tempem, a ja z Maksiem wolniejszym. Jakimś cudem przegapiliśmy znak na łatwiejsze podejście i nagle znaleźliśmy się na wąskiej ścieżynie prowadzącej po stromej skalnej ścianie. Kurcze! To chyba nie jest szlak dla dzieci! – pomyślałam na głos. Maks bywał już na podobnych skałach w Alpach i naszych Tatrach, lecz zawsze związany liną z tatą. Tym razem nie mieliśmy ani liny ani taty, jednak jakoś daliśmy radę. Na pierwszy punkt widokowy wyszliśmy na pięć minut przed tym jak dalekie szczyty utonęły w chmurach. Nie było sensu iść dalej. Przynajmniej w naszym mniemaniu, bo w drodze powrotnej wciąż jeszcze mijaliśmy ludzi, którzy we mgle gęstej jak mleko, bez szans na przejaśnienie, parli pod górę…

O poranku, po porządnym śniadaniu, kiedy większość tych, co wczoraj szli pod szczyt zabrała się do schodzenia na dół, my zrobiliśmy zgoła odwrotnie. Choć początkowo mieliśmy szron pod stopami i dygotaliśmy z zimna ubrani we wszystko, co ze sobą nieśliśmy ( jeszcze kilka stopni mniej i pewnie zakładalibyśmy na plecy śpiwory), wkrótce ogrzało nas słońce. Poranne słońce na niebie bez jednej chmurki! Jak moglibyśmy przegapić taką okazję!

Szliśmy przed siebie aż do punktu widokowego numer dwa, na wysokości 4300 m.n.p.m. Tu był cel wędrówki zespołu numer dwa, czyli mnie i Maksa. Mariusz poszedł pod bazę szczytu Mardi, a Maks postanowił tymczasem unowocześnić nepalską infrastrukturę, budując tuż obok widokowego punktu lotnisko na kształt tego w Lukli. No, może takie nieco mniejszych rozmiarów…

Droga w dół, poprzez wszystkie warstwy pięter roślinności, o jakich niegdyś uczyliśmy się na geografii, a nawet więcej, bo na gęstym lepkim lesie z tropików skończywszy, minęła nam szybko. Na szlaku Mardi piękne jest wszystko – schodzenie i wychodzenie, las szczelnie zaszyty bez dziur które przepuszczają słońce i otwarte przestrzenie na graniach, po których śmiga wiatr. Proste życie tych, którzy zajmują się schroniskami po drodze i to, że twoje życie też staje się podobnie proste. Przynajmniej na jeden szlak.

Natalia Tokarczyk

Pedagog z lekkim zacięciem dziennikarskim, która wraz z mężem i synem z premedytacją opuściła bogatą Szwajcarię, by w ciągu roku szkolnego objechać Amerykę Środkową i Południową, a później pojechać jeszcze dalej. Prowadzi bloga The Traveling Three.

Komentarze: Bądź pierwsza/y