Silny wiatr znad Atlantyku wstrząsał samotnym drogowskazem na poboczu szosy na Wybrzeżu Szkieletowym. Tumany piasku zmieszane z drobinami soli omiatały wyblakły napis Torra Bay 108 km. Gdyby jeszcze przez drogę przetaczały się kule kolczastego ostu można by pomyśleć, że jestem na Dzikim Zachodzie. Przy odrobinie wysiłku mógłbym w wyciu wiatru usłyszeć harmonijkę Clinta Eastwooda. Niestety na tym piekielnym wybrzeżu Namibii nie rośnie nic.

Przed chwilą zjechaliśmy z solnej szosy na szutrowy trakt prowadzący w góry Gobobose i dalej w serce Damaralandu. Wybraliśmy najbardziej dziki, niedostępny, ale przy tym najpiękniejszy kawałek kraju by dostać się na północ ku granicy z Angolą.

Co nas tam pchało? Przygoda? Zapewne. Niezwykłość otoczenia? Na pewno tak. Ale też spotkanie z nieskażoną przyrodą, dotknięcie świata, którego już nie ma i spotkanie siebie samego w miejscu gdzie bliżej jest do gwiazd niż do drugiego człowieka. Nie na darmo odradzano nam tę drogę: – Nie jedźcie tym szlakiem. Tam nic nie ma. Tam nie ma nawet dróg.

Bezdropża Namibii - podróże

Odradzano nam tę drogę. „Nie jedźcie tym szlakiem. Tam nic nie ma. Tam nie ma nawet dróg.”. (Fot. Grzegorz Mojs)

Minęły już dobre dwie godziny, od momentu kiedy minął nas ostatni samochód pełen miejscowych wędkarzy. To jedyni ludzie, którzy tu się zapuszczają, ale oni trzymają się wybrzeża. Droga, którą podążaliśmy prowadzi do opuszczonej kopalni w górach i dalej do campingu w wyschniętym korycie rzeki Ugab. To oznaczony na mapach, jako D2303 Doros Crater Trail. Camping to jedyny punkt, do którego prowadzi droga. Dalej jest już tylko pustkowie poprzecinane ścieżkami ostatnich pustynnych słoni.

Ale najpierw pochłonęła nas czarna równina. Wulkaniczny żwir pokrył wszystko po horyzont. Tylko rosnące na poboczu welwiczie przypominały o tym, że jesteśmy w Namibii, a nie przemierzamy interior Islandii. Wkrótce droga zaczęła falować wśród wzgórz by po chwili zniknąć wśród coraz wyższych ścian wąwozu. Zbocza zaczęły nosić ślady działalności człowieka. Strzaskane wybuchami skały zalegały dno doliny. Wydrążone komory zalane wodą lśniły nienaturalnym kolorem zieleni.

Wjechaliśmy do małej kotliny. Otoczyły nas ruiny budynków opuszczonej kopalni cyny. Poskręcane, pokryte rdzą, porzucone maszyny nadawały temu miejscu niepokojące wrażenie. Wiał lekki wiatr. Tworzyły się niewielkie wiry powietrza unoszące śmieci. Strzępy gazety sprzed trzydziestu lat opowiadały o ludziach i zdarzeniach, o których nikt już nie pamiętał. Tak jak nikt już nie pamiętał o tym miejscu. Zaglądali ty tylko zagubieni podróżni. Do miejsca będącego blizną uczynioną przez cywilizację. Niepotrzebną i obcą w majestatycznym krajobrazie.

Czym prędzej opuściliśmy to cmentarzysko ludzkiej chciwości. Na wpół zatarty szlak wyprowadził nas na płaskowyż. Połamane, granitowe odłamki zalegały wszędzie dookoła. Porzucony wrak zmasakrowanego samochodu był jak memento: oto przekraczasz granicę niewiadomego.

Po chwili stało się jasne, że zgubiliśmy drogę. Ten szlak nie prowadzi do campingu. Ale za to przed nami roztaczał się nieprawdopodobny krajobraz. Ogromna przestrzeń usiana skalnym gruzem. Chylące się ku zachodowi słońce nadawało granitowym odłamkom intensywny, rudy kolor. Droga odcinała się krętą, jaśniejszą kreską, tak jakby ktoś zaznaczył ślad kreśląc wzory palcem w cynamonowym pyle. Zewsząd horyzont zamykały góry, jeszcze rozświetlone blaskiem kończącego się dnia. To tu była obietnica nieskończoności. To tu rozpoczynał się majestat przyrody, gdzie my byliśmy jedynie drobiną. Nic nieznaczącym przecinkiem odwiecznej historii. Nie miałem wątpliwości. Chciałem zanurzyć się w tej przestrzeni.

Podróż przez Namibię - Damaraland

Droga odcinała się krętą, jaśniejszą kreską, tak jakby ktoś zaznaczył ślad kreśląc wzory palcem w cynamonowym pyle. (Fot. Grzegorz Mojs)

Gdzieś tam była dolina rzeki i obietnica odrobiny wody. Pora deszczowa właśnie minęła i mieliśmy nadzieję znaleźć ślady wody a przy nich pustynne słonie. Na razie nic nie wskazywało na bliskość rzeki. Z trudem pokonywaliśmy kolejne wzniesienia i skalne garby. Czasami szlak był w tak kiepskim stanie, że trzeba było zasypywać w nim wyrwy by nie zniszczyć podwozia.

Nagle droga gwałtownie opadła i wjechaliśmy w piaski koryta rzecznego. Nasze nadzieje szybko prysły. Wody w rzece nie było już od bardzo dawna. Drobny piasek przesypywał się z chrzęstem, gdy koła mieliły jego sypką nawierzchnię. Brzegi porastały suche połamane trzciny. Trudno wyobrazić sobie jak wygląda dolina, gdy jej dnem płynie woda, a życie kipi dookoła.

Czasami skalne ściany zbliżały się do siebie tworząc namiastkę wąwozu, czasami rozchodziły, otwierając się na miejsca, gdzie kiedyś zapewne tworzyły się rozlewiska. W jednym z nich spotkał nas wspaniały widok. Na zakręcie, w osłoniętym miejscu przycupnęła kępa wyschniętych akacji. Pozbawione liści trwały nieruchomo. Rozdrobniony, biały pył z dna rzeki pokrył szczelnie każdą najmniejszą nawet gałązkę. Drzewa wyglądały jakby posypane zostały białą mąką. Wokół nich wznosiły przepiękne, pastelowe wzgórza. Magmowe skały złożone z pasm o kontrastowych kolorach rysowały się skomplikowanym wzorem.

Pod akacjami znalazła schronienie rodzina oryksów. Zatrzymaliśmy się. One w odpowiedzi uniosły czujnie głowy. Ich czarne, długie rogi zawadziły o gałęzie akacji. Biały pył przysypał ich sierść. Przyglądaliśmy się sobie przez chwilę w bezruchu. Po chwili odwróciły się i skacząc zwinnie między skałami zniknęły nam z oczu. A jednak istniało tu życie. Przekonaliśmy się o tym także po chwili odnajdując świeże ślady słoni. Ich samych jednak nigdzie nie było widać.

Podróż przez Namibię - surowy krajobraz

W osłoniętym miejscu przycupnęła kępa wyschniętych akacji. Rozdrobniony, biały pył z dna rzeki pokrył szczelnie każdą najmniejszą nawet gałązkę. Wokół nich wznosiły przepiękne, pastelowe wzgórza. (Fot. Grzegorz Mojs)

 

Słońce coraz szybciej chyliło się ku zachodowi. Czas było znaleźć miejsce na obóz. Z żalem opuściliśmy fascynująca dolinę rzeki Ugab. Jeszcze tylko ostatnie spojrzenie wstecz, a potem piekielnie trudna wspinaczka skalnym rumowiskiem na płaskowyż. Balansując uczepieni dachowych relingów próbowaliśmy utrzymać samochód w pionie. Zawsze ktoś szedł z przodu by wskazać miejsca, którymi można byłoby przejechać. Nie zawsze udawało się to za pierwszym razem. Zanim wydostaliśmy się na bardziej plaski kawałek terenu dostaliśmy nieźle w kość. Tam w dole białe akacje spowił już mrok nocy. Tu na płaskowyżu ostatnie strzępy światła pozwalały jeszcze kontynuować podróż. Teren wypłaszczył się. Było nam łatwiej jechać.

Ale po paru kilometrach i nas dopadła noc. Zatrzymaliśmy się w małej kotlince. Zanim księżyc wychylił się zza wzgórz i oblał nas swym blaskiem, ogień wyznaczał już krąg naszego obozu. Noc zapada tu szybko. Wszyscy byliśmy pobudzeni przeżyciami dzisiejszego dnia i nikt nie chciał się jeszcze położyć spać. Ogień zapraszał do rozmów i snucia planów. Drewno przywiezione jeszcze spod masywu Spitzkoppe paliło się spokojnie dając poczucie bezpieczeństwa. Zapach pieczonego mięsa unosił się wokoło. Byliśmy prawie pewni, że oto znajdujemy się zagubieni gdzieś w innym czasie. Ciemność skryła samochody. W kręgu światła pozostaliśmy tylko my i nasze myśli. Wokół rozpościerała się prawdziwa Afryka. Bez piętna cywilizacji, masztów telekomunikacyjnych i linii wysokiego napięcia. Bez wyasfaltowanych dróg i spieszących gdzieś ludzi w ciasnych samochodach.

Otuliły nas tajemnicze wzgórza i cisza odpoczywającej ziemi. Wspaniale rozgwieżdżone niebo było najwspanialszym dachem, o jakim mogliśmy sobie tylko zamarzyć. Bajeczna wstęga drogi mlecznej świeciła białą łuną. Czasem nieboskłon przecięła spadająca gwiazda. Wszystko zamarło i tylko trzaskające płomienie były oznaką życia.

Roślinność Namibii

Zaczęliśmy poruszać się po równinie, która miejscami przypominała wyschniętą sawannę. Wróciły zarośla i suche trawy. Czasem wzrok przykuła intensywna zieleń karłowatych kolczastych akacji obsypanych żółtym owocami (Fot. Grzegorz Mojs)

Obudziliśmy się krótko przed świtem. Przed nami był kolejny, wspaniały dzień w zapomnianym przez ludzi Damaralandzie. Mięliśmy nadzieję dotrzeć do Twyfelfontein, by obejrzeć galerię rysunków naskalnych ludu Sun. Jak się później okazało nadzieję płonną.

Pełni energii i wiary opuściliśmy kotlinę. Jeszcze zanim na dobre słońce zagościło na niebie drogę przebiegło nam stado zebr. Wydawało się to dobrym znakiem, zwłaszcza, że teren zmienił się diametralnie. Zamiast skalnych osuwisk zaczęliśmy się poruszać po pustynnej równinie, która miejscami przypominała wyschniętą sawannę. Wróciły zarośla i suche trawy. Wśród żwiru pojawiły się znowu skórzaste welwiczie. Czasem wzrok przykuła intensywna zieleń karłowatych kolczastych akacji obsypanych żółtym owocami.

Równina jeszcze nie nagrzała się od południowego słońca, dlatego często spotykaliśmy małe grupki antylop springbok i rodzin strusi. Ale słońce szybko pięło się po nieboskłonie i nim minęły poranne godziny zostaliśmy na równinie sami. Na horyzoncie piętrzyły się szczyty okalające nieckę krateru Doros. W czystym, rześkim powietrzu wydawały się na wyciągniecie ręki, ale wiedzieliśmy, że czeka nas wiele godzin jazdy nim do nich dotrzemy. Dopiero za nim wznosił się masyw góry Etjo, na którego północno-wschodnim zboczu dwa i pół tysiąca lat temu ludzie pozostawili swój ślad.

Godziny mijały wolno. Droga kluczyła sobie tylko znanym labiryntem. Znów otoczył nas pustynny krajobraz. Słońce nagrzewało ziemię i wszystko dookoła. Rozgrzane powietrze falowało dając złudzenie ruchu. Wydawało nam się, że widzimy stada zwierząt biegnące na horyzoncie. Wzniecane przez nie tumany pyłu okazywały się w końcu stworzone przez wiatr. Około południa minęliśmy samotną studnię. Wyschnięta nie przyciągała do siebie ani zwierząt ani ludzi.

Po krótkim popasie pod nawisem skalnym, miejscu odpoczynku gepardów, ruszyliśmy dalej. Skwar lał się z rozpalonego nieba. Nasza prędkość została zredukowana do 5 kilometrów na godzinę. Wznosiliśmy się i opadaliśmy w rytm falowania równiny. Czasami przecinaliśmy doliny dawno wyschniętych potoków. W zacienionych miejscach trafiały się wtedy osamotnione drzewa chroniące ledwie garść liści. Jak okiem sięgnąć byliśmy jedynym poruszającym się punktem.

Wiatr nie poruszał z rzadka rozrzuconymi kępami traw. Zbocza wzgórz nie ożywiał ani jeden spadający kamień. Dojmująca pustka i samotność były prawie namacalne. Ale przy tym były to uczucia oczyszczające. Tak jakby cały niepotrzebny balast życia pozostał za nami. Wszystkie, co jeszcze kilka dni temu wydawało się być takie ważne, przestało cokolwiek znaczyć. Gonitwa myśli, sprawy niecierpiące zwłoki, ważne telefony, cały ten bagaż, który przywieźliśmy z Europy pozostał zakopany w piaskach rzeki Ugab. Teraz liczył się tylko szlak, piękno otaczającej nas przyrody, niespodzianki ukazujące się za każdym zakrętem.

Po raz kolejny straciliśmy z oczu ledwie widoczna drogę. Po raz kolejny zgubiliśmy się w plątaninie wzgórz, dolin, ledwie zarysowanych ścieżek. Ale przestało to mieć już znaczenie. Gdzieś na północy czekała asfaltowa droga. Teraz ważne było tylko otaczające nas piękno nieskażonego świata. Tajemnicze rysunki na skałach Twyfelfontein pozostawiliśmy do odkrycia innym podróżnikom.

Oryks zamieszkujący Afrykę

Zatrzymał nas samotny oryks. Stał nieopodal pośrodku drogi w niemym oczekiwaniu. (Fot. Grzegorz Mojs)

Nikt nie liczył już ile razy zmieniał się krajobraz. Od jakiegoś czasu jechaliśmy pośród wzgórz i ostańców zbudowanych w znacznej części z granitowych łupków. Znów pojawił się wyraźny ślad pozostawiony przez innych podróżnych.

Zatrzymał nas samotny oryks. Stał nieopodal pośrodku drogi. Zastygł w niemym oczekiwaniu. Wzniósł dumnie głowę, patrząc nam prosto w oczy. Po chwili jakby zgadzając się na naszą tu obecność niespiesznie odszedł. Nim dotarliśmy do miejsca gdzie stał, rozpłynął się w powietrzu. Ale w tym miejscu skały rozstępowały się, by kawałek dalej ukazać cudowną zielona dolinę.

Polecamy >> Wydmy Namibii. Gorąca czerwień i mieniący się w słońcu piasek

Po godzinach spędzonych pośród skalnego pustkowia, pod rozgrzaną, białą tarczą słońca, soczysta zieleń doliny z lśniącą taflą wody wydawała się ułudą. Brzegi zryte niezliczoną ilością kopyt wskazywały, że był to często odwiedzany wodopój. Zapewne jeden z niewielu, w którym pozostała jeszcze woda. Zasilające go z kilku stron strumienie kończyły się po kilkudziesięciu metrach spękaną ziemią. W porze deszczowej, gdy z nagich wzgórz spływały niczym niezatrzymywane masy wody, strumienie te potrafiły w piaszczystym podłożu wyżłobić prawdziwe parowy.

By opuścić dolinę zapuściliśmy się w jeden z nich. Nie mieliśmy zresztą innego wyboru. Silnik wszedł na wyższe obroty. Na piaszczystym, sypkim podłożu ślizgaliśmy się z trudem omijając powalone pnie i zwisające gałęzie. Parów zaczął się zwężać. Coraz częściej mijaliśmy stosy odchodów i dołów wykopanych przez słonie. Przez pustynne słonie, dla których między innymi zapuściliśmy się w tą odludną krainę. O tym by zawrócić mogliśmy tylko pomarzyć. Było tak wąsko, że nie było o tym mowy. GPS kazał nam jechać dalej. A my zastanawialiśmy się, co zrobimy, gdy za kolejnym zakrętem natkniemy się na stado. Specjalnych szans by uniknąć stratowania nie mieliśmy.

W pewnym momencie z prawej strony ściana parowu obniżyła się znacznie. Nie zastanawialiśmy się ani chwili. Wyciskając z silnika wszystkie siły wyjechaliśmy na równinę. O tym czy rzeczywiście, gdzieś za kolejnym zakrętem doszłoby do spotkania już się nie dowiemy.

Podróż przez Namibię

Niewyobrażalne, przepiękne przestrzenie zachwycały z siłą jakbyśmy widzieli je po raz pierwszy. (Fot. Grzegorz Mojs)

Krajobraz zmienił się. Pustynia ustąpiła miejsca ubogiej sawannie. Mogliśmy trochę przyspieszyć, choć wskaźnik paliwa niebezpiecznie zbliżał się do zera. Ale majestat przyrody nie opuścił nas ani na chwilę. Niewyobrażalne, przepiękne przestrzenie zachwycały z siłą jakbyśmy widzieli je po raz pierwszy. Nawet zmęczenie, które w końcu nas dopadło, nie potrafiło stępić uczucia wolności.

Po kilku kilometrach natknęliśmy się na ekskluzywny obóz myśliwych. Schowane w dolince białe namioty, pośród których uwijało się całe mrowie obsługi przypominał obrazy z amerykańskich filmów lat trzydziestych. Dla kontrastu pół godziny później minęliśmy nędzny szałas miejscowych pasterzy. Z każdym kilometrem pojawiało się coraz więcej śladów bytności człowieka. Droga przeobraziła się w prawdziwy szuter. W chwilę później otoczyły nas roześmiane dzieci w mijanej wiosce. Jeszcze tylko niewielki wysiłek i wtoczyliśmy się na asfalt. Tu zatrzymał nas płot granicy weterynaryjnej Kunene obwieszczając koniec naszej podróży przez Damaraland

Grzegorz Mojs

Z wykształcenia architekt z wyboru niepoprawny marzyciel, szukający miejsc tak odległych, że aż bliskich. Miłośnik otwartych przestrzeni z dala od cywilizacji. Pasją podróżowania zaraził się nieodwołalnie całe wieki temu. Swoje przeżycia utrwala pisząc i fotografując.

Komentarze: Bądź pierwsza/y