Wybierając się w region Kaukazu największym moim skojarzeniem z Górskim Karabachem była piosenka Kazika. Obiło mi się jeno o uszy, że jest tam niby zrujnowane miasto Ağdam, które warto odwiedzić. Jednak napotkani przeze mnie podróżnicy na pytanie czy tam byli, najczęściej odpowiadali „a gdzie to jest” bądź „a jest tam coś ciekawego do zobaczenia?” Utwierdziło mnie to w przekonaniu, że skoro nikt tam nie chce jechać, to musi być tam wspaniale. I pojechałem.

Każdy podróżny wybierający się do Górskiego Karabachu musi przejechać przez Goris, w Armenii. Prowadzi stąd jedyna oficjalna droga do tej górskiej republiki. Jest, też oczywiście całe mnóstwo innych, czy to od armeńskiej czy azerbejdżańskiej strony. Jednak to że istnieją wcale nie znaczy, że wolno nimi jeździć. Przekonali się o tym polscy turyści podróżujący po tym regionie w swoich samochodach terenowych. Stwierdzili, że fajnie było by wjechać do Karabachu jedną z licznych, anonimowych górskich dróg. Odmiennego zdania było wojsko spotkane na tej drodze, które było na tyle miłe, że pozwoliło im wrócić do głównej drogi i spróbować jeszcze raz, tym razem jak należy.

Witajcie w Górskim Karabachu

Welcome to Nagorno-Karabakh. (Fot. Jakub Jurkowski)

Droga przez góry w Górskim Karabachu

Serpentyny na drodze do Stepanakert. (Fot. Jakub Jurkowski)

Pieczątki rozdają w MSZ

Opuszczając Armenię od razu widać, że wjeżdża się do Karabachu. Granica biegnie wzdłuż pokaźnej doliny, nad którą dzielnie prężą się malownicze góry. Po zjechaniu w dół doliny, za małym mostkiem stoi sobie niepozorny budyneczek straży granicznej. Żadnych szlabanów czy nawet progów zwalniających. Sto metrów wcześniej stoi ino znak, uprzejmie proszący podróżnych o łaskawe zatrzymanie się i okazanie paszportów.

Jako, że grzeczny ze mnie chłopiec, potulnie usłuchałem i paszport swój okazałem. Zasmucony byłem wielce, gdyż nie otrzymałem żadnej pieczątki do kolekcji (dowiedziałem się tylko, że muszę się po nią pofatygować do Ministerstwa Spraw Zagranicznych w Stepanakercie). Poproszono mnie jedynie o podanie adresu zamieszkania na czas pobytu. Będąc przygotowany na tą okazję, otworzyłem swój przewodnik Lonely Planet i uprzejmie poprosiłem strażnika o wybranie sobie, któregoś z kilku proponowanych hoteli.

Nie udaje mi się dotrzeć do Stepanakertu tego dnia. Pokonany przez góry i panujący gorąc rozbijam się na noc na przełęczy. Następnego dnia, jazda to już dziecinna igraszka. Kilkanaście minut pedałowania po płaskim zakończone dziesięciokilometrowym zjazdem sprawiło, że znalazłem się przed wejściem do ministerstwa niedługo po jego otwarciu. Po wypełnieniu ankiety wizowej nadszedł czas na weryfikację. Szybko okazało się, że „namiot” jest zupełnie nieprawidłowym adresem pobytu. Jeszcze więcej problemu miałem z moją trasą. Równie szybko okazało się bowiem, że o objechaniu jeziora Sarsang mogę zapomnieć. Z kilku innych regionów musiałem się tłumaczyć, dlaczego chcę tam jechać. O Ağdam nawet się nie pytałem, odpowiedź byłaby aż nad zbyt oczywista.

Nie tak prosto wjechać do Ağdam

Ağdam, stutysięczne miasto, opuszczone w latach 90., porównywane jest czasem z Czarnobylem. Z tym, że problemem w jego zwiedzaniu nie jest promieniowanie a występowanie na jego terenie wojsko, które to z kolei nie lubi występowania tam turystów. Nie znaczy to, że nie da się tam dostać.

Niestety szybki research wykazał, że jedynym sposobem na zwiedzenie miasta jest znalezienie taksówkarza, który za opłatą 10 000 darm zgodzi się na kurs. Cena jak dla mnie zaporowa, więc udałem się na poszukiwanie innych turystów, gotowych partycypować w kosztach. Najlepszym do tego miejscem jest oczywiście najtańsza noclegownia w mieście. Nos mnie nie zawiódł i już wieczorem siedziałem, rozmawiając z dwójką podróżników. Niestety wrócili oni właśnie z Ağdam, dlatego też musiałem zadowolić się jedynie fotkami.

Lekko zawiedziony ruszyłem na podbój miasta. Stepanakert wywarło na mnie pozytywne wrażenie. Ładnie odrestaurowane, szczególnie w centrum, różni się diametralnie od innych, odwiedzonych przeze mnie armeńskich miast. Wieczorem ruch na ulicach nie maleje, wręcz przeciwnie. Mnóstwo spacerowiczów, lokale tętniące życiem czy pokaz świateł na głównym placu, lekko kontrastuje z nieoświetlonymi bocznymi uliczkami.

Kraty w jaskini Azokh

Z rana ruszyłem w kierunku Karmir Šuka. Początkowo droga wspinała się stromo by po kilku kilometrach przejść w nieco łagodniejsze pagórki. Znalazłem się w cudownej krainie. Sielankowy widok, pełen tryskających zielenią pół, łąk i lasów, całkowity niemalże bezruch panujący na drodze spowodował, że poczułem się jak na wakacjach – co było nieco dziwne, bo w końcu byłem na wakacjach. Zza szyb mijających mnie z rzadka samochodów machały do mnie w geście pozdrowienia, uśmiechnięte twarze. Pełni mojego szczęścia dopełniła reklamówka czereśni, która wesoło przeskoczyła z mijającej mnie łady do moich sakw. Pełnia mojego szczęścia trwała tak długo jak trwały czereśnie.

Z pełnym brzuchem popedałowałem w stronę jaskini Azokh. Jak na jaskinię o której istnieniu jestem informowany przez szereg wielkich znaków już od samego Stepenakertu, spodziewałem się czegoś… bardziej oznaczonego. O tym że znajduje się we wsi Azokh dowiedziałem się od jej mieszkańców. Byli bardzo zdziwieni, że ktoś przyjechał do nich rowerem, a jeszcze bardziej ich dziwiło to, że przyjechałem tylko po to, żeby obejrzeć sobie jakąś dziurę w zboczu. Ja z kolei byłem zdziwiony, że tą dziurę przegapiłem.

Z małą pomocą miejscowych trafiłem w końcu na mały, anonimowy trakt odchodzący od głównej drogi. Po kilkudziesięciu metrach musiałem porzucić swój rower i zacząłem przedzierać się przez krainę kuj-kuj po co chwilę zanikającej ścieżce. Po dziesięciu minutach, cały podrapany, wdrapałem się wreszcie na górę, gdzie przekonałem się, że moja jaskinia znajduje się po przeciwnej stronie zbocza. Kilka dziur w ubraniu później stałem już przed wejściem, które o dziwo było ładnie uprzątnięte a przed nim z dumą prężyła się tabliczka informująca gdzie to trafiłem.

Uzbrojony w czołówkę, z miną wytrawnego grotołaza wkroczyłem do środka. I tu spotkał mnie zawód w postaci kraty. „Po co są kraty? Po to by trudniej było wejść” tak można by sparafrazować mój ulubiony cytat z książki Karola Olgierda Borchardta Znaczy Kapitan. Widać nie tylko ja ją czytałem, bo jeden z prętów był wyłamany.

Dzielnie wkroczyłem do wnętrza, by kilka sekund później uciekać gdzie pieprz rośnie. I nie! Nie przeraziły mnie mieszkające tam nietoperze. Nie od dziś wiadomo, że i Herkules dupa, kiedy wrogów kupa. Szczególnie kupa skrzydlatych, gryzących insektów. I tak cały podrapany, z kilkoma dodatkowymi bąblami, zalogowałem się wraz ze swoim namiotem na szczycie wzgórza. Targany burzowymi wiatrami udałem się na spoczynek.

Jakub Jurkowski

Inżynier z wykształcenia, cykloturysta solista z zamiłowania. Leniwy oglądacz świata, który nie cierpi zwiedzać.