Do Mongolii przyjechałam znad Bajkału a dokładnie ze stolicy Buriacji – Ułan Ude. Podróż taka trwa pociągiem aż dwadzieścia cztery godziny, z czego około siedmiu godzin stoi się przed granicą. Po mniej więcej tym czasie, po przejściu dwóch odpraw granicznych, pierwszej – formalnej i sztywnej, drugiej już zupełnie wyluzowanej – znalazłam się razem z moim chłopakiem Krzyśkiem w Ułan Bator.

Ponieważ nie zorganizowaliśmy sobie noclegu, a pociąg przyjechał o szóstej rano, trochę martwiliśmy się, jak dotrzeć do poleconego nam przez znajomą UB Guesthouse. Nasze zaskoczenie było ogromne, kiedy zobaczyliśmy na dworcu człowieka z kartką UB Guesthouse, który przyjechał po kogoś innego, ale przy okazji zgarnął tez nas i Finke Heidi, z którą wylądowaliśmy w pokoju, na wyprawie na Gobi, a później w tym samym hotelu w Pekinie.

Już pierwszego dnia ustaliliśmy, że chcemy jak najszybciej wyruszyć na Gobi. Decydujemy się na usługi taniego UB Guesthouse, u których łóżko w sali kosztuje pięć dolarów, a dzień wyprawy na Gobi – dwadzieścia pięć dolarów (w tych kosztach mieści się transport gazikiem, kierowca, benzyna, nocleg, śniadanie i kolacja, oraz suchy prowiant, który dokupiliśmy). Wyruszyliśmy już na drugi dzień po przybyciu do UB.

Nasza podróż trwała siedem dni i poza naszą wesoła dwójka brali w niej udziłl: Finka Heidi, Irlandczyk Owen, Mark z Alaski i nasz mongolski kierowca Bajra. Spędzaliśmy około sześciu godzin, każdego dnia, w samochodzie, spaliśmy w gościnnych jurtach (które są kolorowe, pełne mebli pomalowanych tradycyjnie w ludowe wzory i z piecem, w którym pali się suszoną wielbłądzią kupą), prowadzonych przez rodziny Nomadów. Piliśmy tradycyjną herbatę mongolska, która jest bardzo słona i mleczna, jedliśmy tradycyjne mongolskie potrawy (choć w wersji wegetariańskiej, o co łatwo nie było). No i podziwialiśmy wspaniały, bardzo różnorodny krajobraz stepowo-pustynny. Zawsze piękne, błękitne niebo (gdzie ponoć przez dwieście pięćdziesiąt pięć dni roku nie ma zachmurzenia), odcienie złota, żółci, fioletu, zwierzęta, takie jak orły, gazele, lisy, konie i wielbłądy – dlatego właśnie Gobi warta jest poznania.

 

Nasza podróż obejmowała następujące miejsca: granitowe skały Baga Gazrin Chuulu, gdzie w XIX wieku żyło i medytowało dwóch mnichów buddyjskich, czerwone skały Ulaan Suvraga, miasteczko Dalanzadgad – jedyne miejsce, gdzie można było wziąć prysznic w publicznej łaźni i skorzystać z elektryczności, Lodową Dolinę w paśmie górskim Gurvan Saikhan Nuuru, gdzie po raz pierwszy od kilkudziesięciu lat, z powodu silnych deszczy, nie było lodu Byliśmy też na Sand Dune, największej chyba na świecie piaszczystej wydmie w Parku Narodowym Kolchoryn-Els i Bayandzag, słynącym z Płonących Klifów i olbrzymiego cmentarzyska dinozaurów, gdzie nawet dziś samemu odnaleźć można fragmenty ich szczątków.

Każde odwiedzone przez nas miejsce było wyjątkowe, inne a każdego dnia krajobraz za oknem (mimo, że wciąż przemierzaliśmy pustynie Gobi) był inny, od martwych i cichych pożółkłych traw, przez niewielkie rude wzniesienia, niewielkie wioski i oazy, góry, aż po jedne z najwspanialszych wydm piaskowych, na które niezmiernie ciężko się wdrapać, zwłaszcza, kiedy lodowaty wiatr rzuca wciąż piaskiem w oczy. Mogliśmy się przyjrzeć życiu Nomadów, którego nie mogłam nie zazdrościć – minimum potrzeb, maksimum wolności. Oto lekarstwo na szczęście i pogodę ducha.

Po podróży wróciliśmy mocno niedomyci do UB. Kolejne parę dni poświęciliśmy z Krzyśkiem na zwiedzanie muzeum etnograficznego i historii Mongolii oraz kilku klasztorów, przede wszystkim Gandan z wielką złotą rzeźbą Buddy w głównej świątyni. Postanowiliśmy również spróbowac kumysu – alkoholu przygotowywanego ze sfermentowanego mleka końskiego lub wielbłądziego. Najlepiej poszukać w centrum miasta jurty, a koło niej pana z beczkami pełnymi tego uderzającego do głowy napoju, którego smak jest kwaśny i ostry, a którego w jurcie dostaje się pełną miskę za ok. 1,5 złotego. Udaliśmy się również na słynny Black Market, jednak sporo się spóźniliśmy (na ten bazar trzeba przyjść wcześnie rano) i prawie wszystko było już pozamykane.

Zmęczona miastem wybrałam się na jeden dzień do Parku Narodowego Gorkij-Terelj słynącego z dziwacznych form skalnych i dzikich krajobrazów. Tym razem również zdecydowałam się na pomoc UB Guesthouse. Pobyt w parku trwał dokładnie 24 godziny, obejmował nocleg w jurcie, wszystkie posiłki i jazdę na koniu po terenie parku. Wszystko za 35 dolarów. Park jest rozległy, skały rzeczywiście dziwaczne, a na terenie mieszka sporo Mongołów którzy zajmują się utrzymywaniem parku w czystości i opieką nad przyjeżdżającymi tu, jak ja, turystami. Wszystko super, ale konie na których ja, i pozostała piątka panów z różnych stron świata jeździliśmy, wyglądały na regularnie bite i wymęczone. Kiepsko.

Kiedy oddawałam się radościom przyrodniczo-krajoznawczym, Krzysiek poznawał bogate nocne życie Ułan Batoru razem z Amgalanem, mówiącym po polsku znajomym naszej koleżanki Mongolistki.

W Mongolii spędziliśmy zaledwie dwa tygodnie. To zdecydowanie za mało na ten olbrzymi różnorodny kraj. Musieliśmy zrezygnować z podróży na północ, gdzie akurat szalała epidemia czarnej ospy. Warto więc przed podróżą się doinformować.

Do Mongolii na pewno jeszcze wrócimy np. na lipcowy festiwal Nadaam oraz dla północnych jezior oraz zachodnio-południowych, najdzikszych ostępów pustyni, gdzie kuszą malownicze góry Ałtaj.

Luiza Poreda

Dziennikarka, malarka i rysowniczka. Miłośniczka krajów północnych, takich jak Norwegia, Szkocja, Mongolia i Rosja. Fascynuje ją szamanizm i ludzie o umysłach otwartych i ciekawych świata.

Komentarze: (1)

Maciek 30 lipca 2010 o 12:01

Właśnie spędzam moje wakacje w Ułan Bator i przez cztery spędzone tu tygodnie ten tekst wydaje mi się bardzo znajomy;) Rozpoznaje nawet miejsce na ostatnim zdjęciu;) Pozdrawiam!

Odpowiedz