Jeszcze na dworcu mięliśmy wątpliwości czy kupować bilety do Oaxaca. Po listopadowych wyborach prezydenckich doszło tam do zamieszek i silnych walk między sympatykami partii socjalistycznej a policją. Barykady, płonące poprzewracane autobusy, funkcjonariusze z bronią mierzący do tłumu – to wszystko było prezentowane na pierwszych stronach wszystkich ważniejszych meksykańskich gazet.

Od tamtej pory w Oaxaca policja postawiona była w stan największej gotowości i mnóstwo ludzi odradzało nam wyjazd do tego miasta. Nasz niepokój był tym większy, że oto znaleźliśmy się na dworcu w San Cristobal de las Casas 30 listopada, a faktyczne przekazanie władzy miało nastąpić 1 grudnia. W końcu jednak zdecydowaliśmy się pojechać.

Kupiliśmy bilety i z lekkim niepokojem wsiedliśmy do autobusu. Rano dojechaliśmy do trzeciego z największych meksykańskich miast – Oaxaca.

Początkowo nie zauważyliśmy żadnych niepokojących sygnałów. Dopiero gdy zostawiliśmy bagaże w przechowalni i pojechaliśmy do centrum miasta, by obejrzeć katedrę, natknęliśmy się na policyjne blokady. W ścisłym centrum wszystkie ulice zagrodzono.

Oaxaca - trzecie co do wielkości miasto w Meksyku. Po wyborach prezydenckich można się było natknąć na policyjne barykady, płonące autobusy etc. (Fot. Marcin Kruczyk)

Oaxaca – trzecie co do wielkości miasto w Meksyku. Po wyborach prezydenckich można się było natknąć na policyjne barykady, płonące autobusy etc. (Fot. Marcin Kruczyk)

Policyjna barykada. Nas wpuszczono na plac bez problemu. (Fot. Marcin Kruczyk)

Policyjna barykada. Nas wpuszczono na plac bez problemu. (Fot. Marcin Kruczyk)

Funkcjonariusze, uzbrojeni w pałki i plastikowe tarcze, ustawieni byli w poprzek wszystkich ulic prowadzących do katedry. Za nimi kolejni – z bronią maszynową. Na jezdni poukładane były tarcze i hełmy, żeby odpoczywający policjanci mogli w każdej chwili ruszyć na pomoc swoim kolegom z pierwszych rzędów.

Za mundurowymi stały wozy opancerzone, pomalowane na ponury, szary kolor i samym wyglądem studzące ogniste latynoskie temperamenty. Na głównym placu w Oaxaca rozłożone było wielkie policyjne obozowisko. Dziesiątki namiotów, samochodów, kuchnia polowa…

Policjanci na plac wpuścili nas bez problemu, ale niespecjalnie chcieli się dać fotografować, więc zdjęcia robiliśmy z tzw. “przyczajki”. Gdy tak chodziliśmy po centrum miasta, natknęliśmy się na panią sprzedającą koniki polne.

Kupiliśmy torebeczkę, polaliśmy je, jak na meksykańską potrawę przystało, sokiem z limonki i zaczęliśmy próbować. Koniki polne smakują jak bardzo dobrze posolone chipsy, z tą tylko różnicą, że podczas żucia koników ich odnóża wchodzą w zęby.

 

Koniki polne okazały się smaczną przekąską. Chrupiące jak chipsy z tą tylko różnicą, że ich nóżki mogą wejść między zęby. (Fot. Marcin Kruczyk)

Koniki polne okazały się smaczną przekąską. Chrupiące jak chipsy z tą tylko różnicą, że ich nóżki mogą wejść między zęby. (Fot. Marcin Kruczyk)

Na pace ciężarówki señora Marcosa

Pod wieczór dotarliśmy do Orizaby. Poszliśmy na kolację, znaleźliśmy hotel i po kilku buńczucznych wypowiedziach, „czego to my na tej górze nie zrobimy” poszliśmy spać. Wstaliśmy o świcie i złapaliśmy autobus do Perli, a stamtąd do Xometli. Po około kwadransie jazdy dosiadła się grupka około pięćdziesięciorga dzieci w wieku od 7 do 17 lat. Wszyscy byli obładowani jak osiołki (niektórzy nieśli nawet walizki), ale też strasznie roześmiani. Od tej pory jechaliśmy stłoczeni jak sardynki w puszce, ale za to żartując i śmiejąc się razem.

Co chwila autobus zatrzymywał się i zabierał co bardziej gorliwych wycieczkowiczów, którzy zdążyli wysforować się do przodu. Dowiedzieliśmy się, że ta cała dzieciarnia też ma zamiar zdobywać wulkan, co nas, delikatnie mówiąc, zdumiało. Do dzisiaj zastanawiam się, czy im się udało…

Wysiedliśmy z autobusu i pod dosyć dużymi ciężarami zaczęliśmy brnąć do góry. Po około pół godziny doszliśmy do wniosku, że w ten sposób iść dalej nie ma szans i ja z Dominikiem poszliśmy poszukać transportu.

Trafiliśmy do señora Marcosa, który właśnie naprawiał swoją ciężarówkę. Mężczyzna obiecał nam, że za pół godziny zjedzie po naszą grupę i zawiezie nas tak blisko wulkanu, jak to tylko możliwe. Zeszliśmy do pozostałych i przygotowani na kilkugodzinny odpoczynek, rozsiedliśmy się na plecakach, ale – ku naszemu zdziwieniu – po kilkunastu minutach zobaczyliśmy jadącą po nas ciężarówkę prowadzoną przez Marcosa.

Wskoczyliśmy na pakę i podskakując na każdym wyboju, których nota bene na tej drodze było pod dostatkiem, zaczęliśmy powoli posuwać się do góry. Po jakichś trzech kwadransach wysiedliśmy z ciężarówki, przepakowaliśmy wszystkie niepotrzebne rzeczy do worków foliowych, które zostawiliśmy w samochodzie, umówiliśmy się z Marcosem na wieczór i zaczęliśmy się wspinać.

Wulkan Orizaba – odsłona druga

Koło godziny czternastej doszliśmy do miejsca, z którego ostatnim razem zawrócił Dominik. Gdy zobaczyłem znajomą skałę i krzyż, już wiedziałem, że tym razem musi nam pójść lepiej.

Chwila odpoczynku i zaczęliśmy wspinać się po bardzo nieprzyjemnym piargu. Każdy krok oznaczał trzydzieści centymetrów do góry i – po obsunięciu się kamieni – dwadzieścia pięć w dół. Na twarzach pozostałych amigos widać już było trudy dotychczasowej wspinaczki. Tylko Janek wydawał się być niewzruszony. Wiedziałem, że skręcona kostka musi mu bardzo dokuczać, ale nie dawał tego po sobie poznać.

Agata zaczęła trochę odstawać i wiedzieliśmy, że nie uda nam się doholować jej na szczyt, więc, zachowując kontakt wzrokowy, szliśmy swoim tempem.

To było nasze drugie podejście na szczyt wulkanu Orizaba. Tym razem od szczytu dzieliło nas 50-100 m. (Fot. Marcin Kruczyk)

To było nasze drugie podejście na szczyt wulkanu Orizaba. Tym razem od szczytu dzieliło nas 50-100 m. (Fot. Marcin Kruczyk)

Po kilku godzinach wyrosła przed nami kilkudziesięciometrowa skała, którą trzeba było obejść. Droga z prawej strony wzniesienia była dłuższa, ale wydawała się łatwiejsza. Zasugerowałem, byśmy ją wybrali, ale mój pomysł spotkał się z raczej chłodnym przyjęciem.

Utrzymując już tylko kontakt słuchowy poszliśmy do góry – ja z prawej strony skały, reszta z lewej. Po jakichś dwudziestu minutach byłem już nad wzniesieniem. W dole migały mi sylwetki pozostałych, którzy dotarli do kilkumetrowej pionowej ścianki, która zagradzała im drogę.

Wojciech i Dominik zdecydowali się zawrócić do Agaty, a Janusz postanowił dołączyć do mnie i atakować szczyt. Usiadłem i czekałem, aż Janek sforsuje wzniesienie, ale w pewnym momencie usłyszałem, że ktoś mnie woła. Na początku myślałem, że to z wnętrza mojej głowy, jednak po chwili dotarło do mnie, że to Janek potrzebuje pomocy.

Marcin Kruczyk

Z wykształcenia elektronik, obecnie bioinformatyk na Uniwersytecie w Uppsali. Od wielu lat usiłuje odpowiedzieć sobie na pytanie czy kocha bardziej góry czy podróże.

Komentarze: Bądź pierwsza/y