Zachłannie próbuję łapać do płuc resztki otaczającego mnie powietrza. W tym miejscu jest to towar deficytowy, niemalże reglamentowany – wydaje się, że każdy otrzymuje niezbędne do przeżycia minimum. Czuć unoszące się zapachy ze znajdujących się nieopodal ulicznych straganów z jedzeniem i zimnymi napojami oraz goździkowe papierosy, bardzo często palone przez hindusów.

Jednak w tym wszystkim prym wiodą intensywne, dławiące kadzidła. Mam wrażenie, że ktoś trzyma mi je wręcz pod nosem, więc w pierwszym odruchu próbuję odgonić je rękami. Nic z tego. Na horyzoncie, w morzu ludzi, widzę tace, na których leży biały popiół, służący do smarowania głowy i skóry. To między innymi on wydziela tak intensywny zapach.

Z boku, stoi w rzędzie kilkanaście dużych, czerwonych samochodów policyjnych. Wszystkie szyby szczelnie okratowane, w środku siedzą znudzeni policjanci. Czekają. Co chwilę chłodzą się popijając zimne napoje, palą i leniwie oczekują rozkazów przez radio. Przy ponad czterdziestostopniowym upale i niesamowicie wysokiej wilgotności powietrza, wydaje się, że palenie jest niczym połykanie ognia.

Mijam wielopokoleniowe rodziny, matki z dziećmi na rękach, starszych, ledwo trzymających się na nogach ludzi, którzy często są po prostu prowadzeni do świątyni w Jaskini Batu. Znajduje się ona na obrzeżach Kuala Lumpur i jest celem wielu procesji oraz miejscem kultu. Aby dostać się do jaskini, trzeba pokonać ponad 270, wąskich i przeraźliwie zatłoczonych schodów. Ramię w ramię ze składającymi ofiarę. Tutaj odbywa się jeden z najważniejszych hinduskich festiwali – Thaipusam.

Przedzieram się przez tłum, aby dołączyć do kilkusetmetrowej procesji, kierującej się w stronę świątyni. Niektórzy niosą na głowach aluminiowe naczynia. W środku jest mleko. Inni mają do pleców przyczepione łańcuchy. To formy ofiary składanej w świątyni. Co kilka metrów, nad głowami unosi się ogromny ołtarz – kavadi. Metalowe konstrukcje, wysokie na dwa-trzy metry, z powtykanymi pawimi piórami i kolorowymi kwiatami, niesione głównie przez mężczyzn. Metalowe haczyki powbijane w plecy i klatkę piersiową pozwalają utrzymać w równowadze tę ogromną konstrukcję. Nie trudno zachwiać się i runąć.

Niosący kavadi nie zwracają uwagi na to, co dzieje się dookoło. Widzą tylko jeden cel – Jaskinia Batu. Nic więcej. Zmierzają w jej kierunku, jakby pchała ich jakaś wewnętrzna siła. Ich mętny, błądzący wzrok zdaje się mówić, że są odurzeni, że znajdują się w absolutnym transie. W zupełnie innym świecie. Co kilka kroków przysiadają na taboretach podsuwanym przez kogoś z tyłu. Ktoś inny polewa wodą twarz i plecy, z boku czyjaś ręka wkłada odpalonego, brązowego papierosa.

– Jeśli ktoś bardzo czegoś chce, musi złożyć ofiarę – wyjaśnia mi w tłumie młody hindus z dzieckiem na rękach. – a formą tej ofiary jest umęczenie, dźwiganie symbolicznego ciężaru w postaci kavadi i modlitwa, ale też może to być ogolenie sobie głowy na łyso i posmarowanie jej popiołem.

Nie mogę uwierzyć, że człowiek mający wbite w plecy haki, nie cierpi, nie czuje bólu. No i dlaczego z ran nie leje się krew? Nigdzie nie widać ani kropli krwi! Mijają mnie ludzie z przebitymi ustami, językami, plecami. To nie są tylko małe nakłucia. Kilkunastocentymetrowa, długa szpila grubości długopisu, na końcu której znajduje się limonka, przebijają policzki młodego mężczyzny. W miejscach nakłucia ma tylko ślady białego popiołu. Ponoć on uśmierza ból. Papierosy, zwinięte w brązową bibułę też nie wyglądają, ani tym bardziej nie mają zapachu zwykłego tytoniu.

– To specjalne papierosy… – słyszę zdawkową odpowiedź mojego rozmówcy, a na jego twarzy maluje się dziwny, choć trochę zmieszany uśmiech.

Nie brnę dalej, bo widzę, że to nie ma sensu.

Krok po kroku, powoli posuwamy się do przodu. Wrzawa jest niesamowita, słońce bezlitośnie grzeje, co chwilę ktoś w tłumie krzyczy nic nie mówiące mi słowa jak mantrę, wpada w konwulsje lub po prostu zaczyna się kręcić z ogromnym ołtarzem na plecach. Kavadi Attam, bo tak nazywa się ten taniec i jest częścią obrzędu składania ofiary. Tuż obok co chwilę zjawiają się kilkuosobowe grupy bębniarzy, którzy wystukują na różnych bębnach transowe rytmy – Kali songs, do których się tańczy. Cały zespół ma taki sam strój, starannie ułożone włosy, młodzieńcze, perfekcyjnie poprzycinane zarosty, w różnych kombinacjach – a to cieniutki wąsik łączący się z bródką, a to delikatne, ale zakończone niczym szpilka baczki, czy wąski pasek ciągnący się od ucha do ucha, przecinający brodę. W uszach diamentowe kolczyki, na palcach sygnety. Taka hinduska moda.

Docieramy do schodów, najtrudniejszej części wędrówki. Nikt nie patrzy pod nogi. Nie ma jak. Intuicyjnie stawia się stopy na kolejnych stopniach. Z przodu tłum się zatrzymuje, bo ktoś z kavadi musi odpocząć, z tyłu już czuć napór, bo ci z kolei chcą jak najszybciej wejść na górę. Jak w imadle. Na schodach siedzą dwie kobiety, starsza z nich opadła z sił. Zdyszana, z trudem łapie oddech. Ktoś z tłumu podaje butelkę z wodą. Za nami dopiero kilkanaście schodów. Co kawałek rozstawione są służby porządkowe, które nakazują ciągle przemieszczać się do przodu, aby nie tamować ruchu. Nie mam już czym wycierać twarzy. Z koszulki mógłbym wycisnąć wiadro potu. W tym momencie przedarcie się przez falę ludzi jest po prostu niemożliwe. Nie ma odwrotu. Trzeba podążać ze wszystkimi.

Przykleja się do mnie irański student, muzułmanin. Jest pod ogromnym wrażeniem, tego co widzi.

– Dla ciebie to też jest pewnie szok, jesteś przecież z Polski, u was takich obrzędów raczej nie ma… – zagaduje mnie po kilku minutach rozmowy.

Raczej nie.

Młode dziewczyny, ledwo trzymające się na nogach, co chwilę słabną. Kilka dni przed festiwalem spożywa się tylko jeden, wegetariański posiłek w ciągu dnia. W dniu festiwalu, w składaniu ofiary pomagają im rodziny. W pewnej chwili, tuż przed nami mdleje jedna z nich. Bezwładnie osuwa się w ramionach starszej kobiety. Z boku natychmiast wyrasta jak spod ziemi, mężczyzna z butelką wody. To zapewne rodzice. Ojciec polewa ją wodą i wymierza kilka srogich policzków. Żeby ocucić córkę. Po kilkunastu sekundach wszyscy razem idą dalej.

Gdy docieramy do jaskini, wszyscy ustawiają w rządku do ołtarza, przy którym znajduje się symboliczny, święty popiół. Smaruje się nim głowę. Dopiero tutaj, w wyrzeźbionej przez naturę kolosalnej jaskini można poczuć ulgę i spełnienie. To ostatnia część procesji.

W jaskini ściągane są kavadi, odpinane wszystkie haki i wyciągane szpile. Po raz kolejny nie mogę uwierzyć, jak słyszę, że po tych ranach nie ma ani jednej blizny. Nie jestem w stanie tego sprawdzić. Wierzę na słowo.

Część z ofiarodawców nie jest w stanie utrzymać się na nogach. Słabną, dostają drgawek, skaczą niczym opętani. Inni po prostu kładą się na ziemi i zasypiają.

Komentarze: (1)

wolter 26 grudnia 2009 o 18:41

podobne święto jest na Filipinach, tyle że tam przybijąją się do krzyża. harcore na maksa.

Odpowiedz