Rumunia wyszła nam całkiem spontanicznie. W roli debiutujących motocyklowych podróżników poczuliśmy się tam jednak znakomicie. Udało nam się objechać ją niemal dokoła, docierając aż nad Morze Czarne. Gdzieś pośrodku jednak trafiliśmy na coś co zostało w nas na dłużej…

Zjeżdżamy z asfaltu i przejeżdżamy przez rzekę tuż obok zniszczonego mostu. Za wodą droga już jest szutrowa i powoli serpentyną zaczyna wić się w górę. Po chwili pojawiają się zabudowania. Domy kleją się do drogi, jakby tylko w tym wąskim obszarze ich istnienie miało rację bytu. Kamienie stukają pod kołami, a my wspinamy się coraz wyżej. Mijamy kościół i budynek szkoły. W końcu dojeżdżamy na skraj wsi i zawracamy, musimy gdzieś tu znaleźć nocleg. Podjeżdżamy pod bramę jednego z gospodarstw, schodzę z motocykla i podchodzę do starszego człowieka.

– Dzień dobry!
– Dzień dobry!
– słyszę w odpowiedzi i jest w tym coś dziwnego. Jesteśmy bowiem w małej, zapomnianej wiosce w Rumunii, a ten człowiek odpowiada do mnie po polsku.

Malownicze okolice Pleszy. (Fot. Tomasz Sulich)

Malownicze okolice Pleszy. (Fot. Tomasz Sulich)

Mała Polska w Rumunii

Plesza, mała, zapomniana wieś gdzieś pośrodku rumuńskiej Bukowiny. Jest dużo przypadkowości w tym, że tu jesteśmy. Zresztą w całym naszym wyjeździe jest dużo przypadkowości. Czemu tu się jednak dziwić skoro na trzy dni przed wyjazdem dopiero obraliśmy kierunek na Rumunię. Do Pleszy byśmy z całą pewnością nie trafili w ogóle, gdyby nie to, że gdzieś w wolnej chwili znalazłem o niej wzmiankę w naszym przewodniku. Nie miałem pojęcia, że w Rumunii żyje polska mniejszość, potomkowie dawnych osadników, którzy gdzieś tam w XIX wieku przywędrowali w te strony. Co ciekawe, Plesza jest w stu procentach zamieszkana przez Polaków. Jak więc moglibyśmy sobie odpuścić odwiedzenie naszych krajan na obczyźnie?

Pan Marek – bo tak ma na imię nasz gospodarz – zaoferował nam nocleg u siebie zapewniając, kiedy zapytałem o cenę, że nie będziemy pokrzywdzeni. Wjeżdżamy więc na skromne podwórko i zrzucamy z siebie brud dzisiejszego dnia. Poznajemy panią Marię, żonę gospodarza. Asia idzie z nią negocjować cenę. Jak się chwilę później okazało, cena wyjściowa nie była taka bez krzywdy, z drugiej strony jednak spowodowana była poprzednimi gośćmi z Polski, którzy widać podróżowali mniej budżetowo. Babskie negocjację w ostateczności przyniosły jednak zadowalający efekt i pokrzywdzeni się nie poczuliśmy.

Tam gdzie zatrzymał się czas

W miejscu takim jak Plesza, siedząc u gospodarzy na podwórzu, w towarzystwie kur i indyków, zapominasz o wszystkim. Przenosisz się w czasie, nie przymierzając o jakieś 30-40 lat. Oczywiście wstecz.

Tu wszystko funkcjonuje po staremu. Człowiek żyje z tego co zrobi, z własnego inwentarza. Pani Maria codziennie skoro świt jeździ do pobliskiego miasta Gura Humorului gdzie na miejscowym rynku sprzedaje swoje wyroby: masło, śmietanę, twaróg. Część oczywiście zostawiają dla siebie, to w zasadzie podstawa ich diety. Resztę zapewnia skromna renta. Po staremu pali się w piecu, po staremu chodzi się „kakać” do wychodka (ale sikać można w domu, bo muszla w łazience normalnie jest), po staremu rano wyprowadza się krowę na wypas. Mućkę akurat poznaliśmy, gdy z wieczora została przyprowadzona do obory przez młodego chłopaka, który co rano zabiera ją, i pewnie kilka innych od sąsiadów, i prowadzi na pastwisko.

Bieda jest, młodzi pouciekali szukać pracy na zachód. Zostali sami starzy i schorowani – mówi pan Marek.

Sam też porusza się o dwóch zaimprowizowanych laskach. Widać, że nie jest mu łatwo, że czuje niemoc, że wielu rzeczy nie może zrobić. To jego żona trzyma w ryzach gospodarstwo i aż ciężko sobie wyobrazić co by było, gdyby jej zabrakło.

Nasi gospodarze mają w Polsce rodzinę, gdzieś pod Wrocławiem. Kiedy po rewolucji można było wreszcie przekraczać granicę, udało im się ją odwiedzić. Gdy ich pytam czy nie mieli chęci przeprowadzić się do Polski mówią, że tu jest ich dom, tu mieszkają od urodzenia. Po chwili refleksji dochodzę do wniosku, że przecież nie ma w tym nic dziwnego. Są potomkami Polaków, ale w Polsce nigdy nie mieszkali, to nie byłby powrót tylko wyprowadzka do innego państwa.

Cały czas rozmawiamy ze sobą po polsku. Bez większych problemów, chociaż oboje posługują się gwarą, która przypomina trochę przedwojenny polski. Niekiedy tylko musimy sobie wytłumaczyć jakieś pojedyncze słówka, które u nas już dawno przepadły albo do nich jeszcze nie dotarły. Pan Marek zresztą przyznaje, że ich polski jest daleki od książkowego, często też wymieszany z rumuńskim. Operują wszak na co dzień sprawnie obydwoma językami.

Rozmawiamy tak sobie o rumuńskich Polakach, o życiu tutaj, o tym co się zmieniło po rewolucji i o tym kiedy było lepiej.

Za Ceausescu było lepiej. Była praca, były gospodarstwa rolne, uprawiało się ziemie, która teraz leży odłogiem. Po rewolucji wszystko się skończyło, upadło, zostało wyprzedane. No i praca się skończyła.

Kiedyś było lepiej?

Czasem tak sobie myślę, że nowa Europa, nowa rzeczywistość, liberalizm, kapitalizm, wolny rynek, demokracja, że to wszystko jest dobre dla ludzi z miast, wykształconych, młodych. Bo to nie pierwszy przypadek kiedy słyszę, że wtedy było lepiej. I choć nie mogę sobie tego wyobrazić i uzasadnić jak mogło być lepiej w państwie, które uznaje człowieka wyłącznie w kategorii zbiorowości, odbiera wolność i możliwość decydowania o sobie, które nie pozwala mówić i myśleć inaczej niż przewiduje linia partii, zmusza człowieka do sprzedawania sąsiadów, przyjaciół, rodziny, to jednak komuś wtedy się żyło lepiej. I wcale nie chodzi tu o tych, którzy byli przy korycie. Jak miał się odnaleźć w nowej, demokratycznej rzeczywistości, człowiek, który pracował w kolektywie, od małego zajmował się rolnictwem, niczego innego nie potrafi, niczego nie miał, bo wszystko było wspólne. A kiedy opadła żelazna kurtyna, nic już nie było wspólne, zakłady poupadały, majątki roztrwoniono, sprzedano bądź zrabowano, podobnie jak ziemie. I co zrobić, kiedy nagle z dnia na dzień zostaje się z niczym?

Rumunia. Raj utracony

Kiedy przychodzi czas kolacji, dostajemy pełen serwis domowych specjałów pani Marii, to co dała Mućka, biały ser, śmietanę i mleko. Jest jak za dawnych lat – jakbyśmy się przenieśli w czasy dzieciństwa. Przynajmniej mojego, bo jeszcze jak przez mgłę pamiętam podobne klimaty u moich dziadków. Ale Plesza jest chyba jeszcze dalej w czasie niż moje wspomnienia.

Kładziemy się spać w czystym, zadbanym pokoju, dostajemy pościel. I nie, to wszystko nie jest za darmo, w imię polskiej gościnności, a my całkowicie to rozumiemy, bo ci ludzie muszą z czegoś żyć. Płacimy za tę przyjemność 60 lei, ale absolutnie tego nie żałujemy. Atmosfera tego miejsca, rozmowy – bezcenne.

Pan Marek na długo zostanie w naszej pamięci. (Fot Tomasz Sulich)

Pan Marek na długo zostanie w naszej pamięci. (Fot Tomasz Sulich)

Na spacerze

Rano budzi nas pianie koguta. Skurczybyk jest cholernie uparty, bo my oczywiście nie zamieramy wstawać tak szybko. W końcu dajemy za wygraną i się podnosimy. Nasz gospodarz krząta się po podwórku, pani Maria zaś pojechała na targ. Jak się potem okaże już się z nią nie spotkamy.

Po śniadaniu ruszamy zwiedzić wieś. Mimo szarej i pochmurnej pogody widok pagórków poprzedzielanych drewnianymi płotkami, jest niezwykle sielski. Na granicy wsi pasą się owce. Znajdujemy Skałę Jastrzębia, miejsce, w którym – jak opowiadał nam pan Marek – pierwsi osadnicy chcieli wydrążyć kościół. Ponoć jednak skała okazała się zbyt miękka. Pozostała tylko dziura, która miała stanowić wejście. Skałę pokrywają liczne płaskorzeźby autorstwa miejscowego artysty – Bolka Majerika. Wracamy przyjrzeć się zabudowaniom. Domy są bardzo charakterystyczne – obite drewnianą łuską. Nieco nas dziwi widok kilku nowych domostw, ładnie otynkowanych. Jednak czy stare czy nowe, wszystkie sprawiają wrażenie zadbanych.

W środku Pleszy stoi kościół św. Anny z początku XX w. Wieś niedawno dostała nowego księdza, który co niedziele odprawia tu mszę przyjeżdżając – już nie pamiętam – albo z Polany Mikuli albo z Nowego Sołońca. W każdym razie – jak powiedział nam nasz gospodarz – jest on Rumunem, ale już nauczył się polskiego i mszę odprawia właśnie w tym języku. Zaraz przy kościele znajduje się budynek szkoły, która jeszcze do niedawna funkcjonowała. Zamknięto ją jednak w tym roku z powodu braku pieniędzy na zatrudnienie nauczycieli. Budynek powoli niszczeje, a dzieci muszą dojeżdżać do szkół w pobliskich wsiach.

W końcu przychodzi na nas pora. Żegnamy się z panem Markiem robiąc sobie pamiątkowe zdjęcie. Asia powiedziała mi potem, że widziała jak się naszemu gospodarzowi łezka w oku zakręciła. Plesza i tych dwoje starszych ludzi pozostaną w naszej pamięci na długo.

Tomasz Sulich

Od jakiegoś czasu ma ewidentne problemy z zaplanowaniem podróży. Dlatego odpuścił... planowanie. A podróże najlepsze wychodzą wówczas, gdy nie ograniczają nas żadne założenia. O tym co z tego wychodzi pisze na Pocket full of sand.

Komentarze: 3

Patryk 19 lipca 2013 o 17:11

Bardzo dobry tekst. Bylem w tamtych rejonach w Rumunii i mialem dokladnie takie same spostrzezenia. Jak w Polsce 30 lat temu.

Odpowiedz

Wiesław 18 grudnia 2015 o 12:55

Również mam dużo wspaniałych wspomnień z Pleszy, Pojany czy Nowego Solońca, zabytki, folklor, a przede wszystkim ludzie są niesamowicie gościnni ,polecam Bukowinę ,tę ukraińską i rumuńską

Odpowiedz

Nakhoda 16 lipca 2016 o 19:53

Również byłem, mam rodzinę w Suczawie i mieszkam we Wrocławiu. Tam mieszka brat mojego dziadka, który wyemigrował z Suczawy w 1946 roku na ziemie odzyskane. Będąc tam również miałem wrażenie, że cofam się w czasie o jakieś 30 lat i było to przyjemne. Budziły się wspomnienia dzieciństwa… Nam z dzisiejszej perspektywy może się wydawać, ze Ci ludzie żyją biednie, ale to złudzenie – oni żyją normalnie i są szczęśliwi. Również jednak podzielają opinię że za poprzedniego systemu żyło się lepiej…

Odpowiedz

Kliknij tutaj, aby anulować odpowiadanie.