Bladym świtem pojawiamy się w porcie, by dostać się na łódź z Uviry do Kalemie (dawnego Albertville). Decydujemy się opłynąć ten newralgiczny politycznie odcinek naszej podróży.

Wywołujemy sensację w małym porcie. Oto trójka białych z rowerami będzie płynąć barką. Mnóstwo ludzi oczekuje w kolejce na barkę przed wielką bramą do portu. Szybko zaznajamiamy się z kolegą „kolejkowym” i po chwili już wiemy, że moment wypłynięcia barki znacznie się opóźni. Czekamy na ciężarówki z Bukavu wypełnione żywnością. Ten transport także musi płynąć barką do Kalemie. I rzeczywiście po chwili zjawiają się wielkie ciężarówki, teraz tylko przeładunek na łódź i możemy płynąć.

Cały cabin crew już wie, że muzungu będzie z nimi płynąć. Porządkowy otwiera brama i każe nam wprowadzić cały nasz majdan. Dostępujemy zaszczytu wejścia na barkę i oczekiwania na moment wypłynięcia. Mamy prawdziwą first class. Przy mostku kapitańskim. To nie lada zaszczyt, nieokupiony dodatkowymi dolarami.

W tym czasie trwa przeładunek. Z zaciekawieniem przyglądamy się ciężkiej pracy młodych chłopaków w porcie. Nadmienić należy, że całkowicie ręczny przeładunek. Kolejna ciężarówka pojawia się na horyzoncie. Zastanawiamy się jak długo to jeszcze potrwa. Nasze zachodnie usposobienie daje znać o sobie, gdy zjawia się trzecia ciężarówka. Już nie pytamy, o której wypłyniemy. Jak Kongijczycy posłusznie oczekujemy. W tym czasie ucinamy sobie krótka drzemkę, jemy późne śniadanko w postaci bananów i bułek i czekamy nadal obserwując prace w porcie.

Gdy już wszystko jest zapakowane, nie wierzymy własnym oczom, gdy zjawia się samochód terenowy, który wjeżdża na barkę. Też będzie płynąć do Kalemie. Dopiero wtedy mogą na pokład wejść pasażerowie. Rozpoczyna się wielka walka o miejsce. Nie ma tu krzeseł, kabin, pomieszczeń. Każdy chce zająć jak najlepsze miejsce – te najbliżej mostku kapitańskiego. Pod gołym niebem. Jedynym bonusem dla pasażerów. Jest tu piękne gwiaździste niebo. Krzyż południa wyznacza kierunek, gwiazda polarna błyszczy dostojnie. Ale poza nami nikt nie zwraca na to uwagi.

Port Uvira opuszczamy krótko po 16. Przed nami noc na jeziorze Tanganika. Wypływamy. Woda jeziora jest niesamowicie błękitna, słońce świeci, wieje przyjemna bryza. Mijamy małe wysepki z osadami murzyńskimi rozsiane po jeziorze.

Po zachodzie słońca pogoda zmienia się. Wieje silny wiatr, jest chłodno. Jezioro Tanganika jest bardzo kapryśne. Ludzie tu mieszkający czują respekt przed tą wielką błękitną wodą, która w jednej chwili może przemienić się w czarną otchłań – jak pisał Kazimierz Nowak. Podobno lipiec to najbardziej sztormowy miesiąc. Przez 7 dni i nocy w nowiu nikt nie wypływa na jezioro, bo są olbrzymie fale, które w małej sekundzie potrafią połknąć murzyńskie pirogi. Czytamy listy Kazimierza Nowaka jak płynął łodzią, która już prawie potrzaskana dopłynęła do brzegu. Datowane są 14-19 lipca!

Rano barka budzi się do życia. Głośne rozmowy, śpiewy, gra w kapsle, małe przekąski, płacz dzieci tulonych w ramionach mam.

Przed nami jeszcze kawał drogi. Krótko po południu dobijamy do portu. Przybyliśmy do Kalemie-Albertville. W porcie mnóstwo ludzi oczekujących na bliskich, handlarzy po towar, licznych pomagierów chcących zarobić parę franków pilnując bagaży. Kontrola paszportowa przebiega sprawnie, wywołujemy uśmiechy na twarzach policjantów mówiąc, że jesteśmy turystami. Pokazujemy książeczkę – pałeczkę. Znów Nowak zaczarował! Po chwili opuszczamy port. Kierujemy się w stronę miasta. Powoli zmierzcha.

Kalemie, kolonialne Albertville zachwyca nas swoim zgiełkiem i postkolonialną architekturą. Jednak dawny swój urok ma już za sobą. Rankiem wybieramy się na poszukiwanie śladów naszego podróżnika. Przejazd żółtymi brenaborami przez miasteczko wywołuje wielkie poruszenie. Zewsząd słyszymy „Bonjour Muzungu”. Niewątpliwie jesteśmy tematem rozmów, afrykańskim „break news” wśród ulicznych sprzedawców. Około południa całe miasteczko już o nas wie.

Szukamy poczty. Z naszych notatek wiemy, że właśnie tu Kazik czekał z utęsknieniem na listy od żony i paczki z częściami do rowerów. Udaje nam się po chwili ją znaleźć. Niezawodna książeczka – pałeczka wywołuje po raz kolejny wielkie zdumienie, zaciekawienie. Pracownicy urzędu pocztowego są poruszeni naszą ideą. Pani Kierownik opowiada nam historię poczty. Budynek został wybudowany w 1930 roku. Za panowania Belgów był to jedyny punkt pocztowy w tym czasie w Albertville. Nie ma cienia wątpliwości, że to właśnie tu w 1933 Kazimierz Nowak odbierał pocztę od Marysieńki, paczki z oponami od Stomilu – bo źle zaadresowali i Nowak musiałby zapłacić niebotyczne cło. Pytamy czy istnieją jakieś archiwalne rejestry, aby to udokumentować. Jednak nic takiego się nie zachowało. Ludność miejscowa słynie z wielkich zdolności utylizacyjnych. Tu nic się nie zmarnuje. Szczególnie wielkie ilości papieru.

Pani kierownik z wielką chęcią przystaje na pomysł umieszczenia nowakowej tabliczki w urzędzie pocztowym. I tak też się staje. Następnie otrzymujemy pamiątkowe wpisy do naszej „memory book”. Afryka Nowaka też zostawia swój ślad wpisując się w rejestry pocztowe. Pracownicy poczty chętnie się z nami fotografują, przekrzykując się nawzajem wyrażają wielkie zdumienie dla Kazika i jego wyczynu. Pełni wrażeń opuszczamy pocztę.

Czas na dalsze poszukiwania. Nasze kroki kierujemy ku pozostałościom misji Ojców Białych. W dawnych poklasztornych budynkach znajdują się teraz pokoje hotelowe zarządzane przez miejscowych menedżerów. Recepcjonista urzeczony naszą historia i kazikowym zdjęciem misji prowadzi nas na taras pod dachem.

Stąd rozpościera się przepiękny widok na Tanganikę i Kalemie. Duch nowakowej przygody jest wśród nas. Wymieniamy między sobą radosne uśmiechy i spowija nas refleksja, że stoimy w tym samym miejscu, co ON – prawie przed osiemdziesięciu laty. Robimy zdjęcia. Co prawda trudno obecnie dokładnie porównać rzeczywistość ze zdjęciem Kazimierza Nowaka. Wszystko porosły wysokie trawy i drzewa, a Ojców Białych pilnujących tego terenu dawno już tu nie ma.

Późnym popołudniem pojawiamy się w miasteczku, każdy nasz krok jest starannie rejestrowany przez mieszkańców i przekazywany do miejscowej wiadomości lotem błyskawicy. Gdy pojawiamy się w sklepie po chleb, sprzedawca pyta czy udało nam się kupić lek w aptece, w której byliśmy przed południem. Wieczorny przechodzień mijany przez nas pyta, czy w końcu udało nam się znaleźć ślady naszego „Grand Pere”, dla którego wybraliśmy się do Afryki na rowerach. I tak Kazik został naszym Dziadkiem, a mieszkańcy Kalemie pewnie jeszcze długo będą wspominali muzungu na żółtych rowerach.

Afryka Nowaka

Wyprawa rowerem, statkiem, konno, czółnem i pieszo przez Afrykę szlakiem Kazimierza Nowaka. 24 ekipy, 40 tys. km, 2 lata w trasie.

Komentarze: (1)

Marcin 27 czerwca 2010 o 18:40

Wspaniale się to czyta! Szacunek dla Waszego wysiłku, samozaparcia i pasji!!! Trzymajcie się zdrowo i jak najwięcej przyjaznych ludzi na Waszej drodze.

Odpowiedz